Oferty dnia

Meksyk - Meksyk - Jukatan część III - relacja z wakacji

Zdjecie - Meksyk - Meksyk - Jukatan część III

MEKSYK - JUKATAN część III.

Rano po krótkim śniadanku, które jak co dzień składało się z chłodnej jajecznicy oraz pasty z fasoli wyglądem niezbyt atrakcyjnej, a także zawsze w takich sytuacjach wybieranych przeze mnie tostów z dżemem ... oraz po zwiedzaniu Campeche i spacerze nadmorską promenadą pojechaliśmy w stronę rezerwatu w Celestun. Dużo obiecywałam sobie po wizycie w tym miejscu, gdyż jest to jeden z ciekawszych, meksykańskich małych cudów przyrody. Rezerwat znajduje się w pobliżu miasteczka o takiej samie nazwie.

Miasto liczy sobie około 6 tysięcy mieszkańców. Znajduje się na pograniczu dwóch stanów: Jukatan i Campeche. Nazwa Celestun znaczy „malowany kamień”, jednak tak naprawdę miejsce to słynie nie z kamieni, lecz ze wspaniałej przyrody. Lasy mangrowe zajmują ponad 50% powierzchni rezerwatu, który słynie głównie z występowania tu pelikanów, flamingów, czapli, kormoranów. Bagna mangrowe są jednymi z najbardziej produktywnych ekosystemów na Ziemi, a ponadto naprawdę rejs między konarami, podpatrywanie ptaków oraz innych stworzeń robi niesamowite wrażenie. Namorzyny są odporne na słoną wodę więc mogą rozwijać się wspaniale tam, gdzie inne rośliny poddają się. Celestun jest siedliskiem endemicznych gatunków zwierząt i roślin zagrożonych wyginięciem. Na tutejszych plażach można wypatrzyć żólwie morskie, gdyż jest tutaj ich teren lęgowy. Rezerwat liczy sobie ponad 59 hektarów... a ja jadąc tam najbardziej liczyłam na spotkanie z flamingami.

Po dotarciu wsadzono nas na niezbyt wielkie motorówki... i fiuuu...witaj przygodo. Rozpoczęło się coś w rodzaje „małego wodnego safari”. Pan prowadzący motorówkę podpływał tak, abyśmy naszymi aparatami mogli „upolować” a to jakiegoś ptaka, a to krokodyla. Na szczęście ten nasz nie był olbrzymem. Krokodyl meksykański inaczej zwany krokodylem Moreleta nie osiąga zbyt wielkich rozmiarów. Okazuje się, że gatunek ten jest zagrożony wyginięciem- niestety wszystko za sprawą naszej, ludzkiej działalności.

Płynąc mogliśmy obserwować kormorany, pelikany, które wśród gałęzi drzew rozkoszowały się relaksikiem lub ucztowały w swoich gniazdach całymi grupami. Nagle zaczęliśmy się zbliżać do jakiejś różowej, falującej plamy, która stawała się coraz większa i większa... To były one... flamingi. Olbrzymie stado przepięknie upierzonych w różową barwę ptaków. Ich populacja na tym terenie dochodzi do 22 tysięcy osobników, ale często jest ich jeszcze więcej. Tak naprawdę ptaki rodzą się białe, ale gustując w krewetkach, których tu nie brakuje stają się różowe- dzięki beta karotenowi. Na wodzie wyglądają jak wielkie ogniki; podobno nazwą ich pochodzi od słowa flamenco - co w wolnym tłumaczeniu oznacza „płonący ogień”. Nie mogliśmy podpłynąc zbyt blisko ptaków, aby ich nie spłoszyć, ale wystarczająco blisko by przyjrzeć się jak wspaniale wyglądają, oglądać spektakl podrywania się poszczególnych osobników do lotu. Mogłabym patrzeć i patrzeć godzinami... ale prawa wycieczek objazdowych są inne i po kilkunastu minutach popłynęliśmy dalej, aby przepływając przez swoistego rodzaju tunel wpłynąć do świata namorzyn, przypominający trochę krajobraz jak z bajki o złej czarownicy. Było ciut dziwnie, ale jednocześnie pięknie. Wspaniałe konary drzew, olbrzymie gniazda termitów zawieszone tuż nad wodą.

Obszar do którego dotarliśmy był mieszanką przybrzeżnych mangrowców, lasu liściastego, nadmorskich zarośli, trzcin. Niektóre drzewa wydawały się nie mieć końca, dochodziły do 25-26 m wysokości.

Po tej „uczcie duchowej” nasza pilotka stwierdziła, że należy się też coś ciału i podjechaliśmy do nadmorskiej restauracji specjalizującej się w daniach rybnych. Mówiąc szczerze fanką ryb nie jestem, ale podany ...i zjedzony filet z ryby nadziewany małymi krewetkami i ośmiorniczkami był wspaniały.

Krótki relaks na plaży i wspaniały posiłek wzmocnił nas i pojechaliśmy dalej w stronę Meridy - stolicy stanu Jukatan; zwaną też Białym Miastem.

Według słów naszej pilotki to jedno z najbardziej bezpiecznych miast w Meksyku... ja w trakcie wycieczki czułam się bezpiecznie we wszystkich miejscach, nie tylko tam. Obecnie miasto zamieszkuje około miliona osób, z czego znaczną część stanowią potomkwie Majów. Oczywiście swoje powstanie miasto zawdzięcza rodzinie Montejo- jakże by inaczej, którzy zaczęli budować miasto na zgliszczach wielkieg miasta Majów zwanego Ichcaanziho, co oznacza Miasto Pięciu Wzgórz. Tak naprawdę nie było tam wzgórz tylko 5 piramid, które stały w mieście. Hiszpanie prawie całkowicie zniszczyli kulturę Majów. Miasto swoje bogactwo oparło na sizalu, włóknie, które jest pozyskiwane ze specjalnej odmiany agawy. Potem wyplatano z tego liny, bardzo wytrzymałe, a liny kupowali Anglicy w czasach świetności ich floty żaglowej. Znajduje się tu wiele rezydencji „baronów sizalowych”, którzy wiedli w tym mieście dostatnie życie. Centralnym punktem miasta jest Plaza Mayor czyli główny plac miasta. Po północnej stronie placu znajduje się Palacio de Gubierno, tutaj swoje biura ma władza wykonawcza Jukatanu. Wybudowany w 1892 roku budynek powstał na miejscu dawnego pałacu gubernatorów kolonii. Zdobione freskami ściany prezentują sceny z historii Meksyku. Utrzymane w żywych kolorach malowidła ukazują historię Majów, ich pierwsze spotkanie oraz dalsze relacje z Hiszpanami. Tam, gdzie jest starówka i Paseo Montejo znajduje się najwięcej budynków z czasów kolonialnych wybudowanych między XVIII a XIX wiekiem. Tuż obok Palacio de Gubierno mogliśmy podziwiać Katedrę San Ildefonso, a w jej wnętrzu na szczególną uwagę zasługuje pochodząca z XVI wieku drewniana figura Chrystusa z pęcherzami. Według legendy wykonana z drewna, które jak twierdzili Indianie płonęło całą noc, ale ogień nie wyrządził mu żadnej szkody. Na drewnie pozostały tylko niewielkie pęcherze.

Podążając z Meridy w stronę ostatniego z punktów wycieczki czyli Chichen Itzy obserwowałam wioski, które mijaliśmy po drodze, a w których życie toczyło się niespiesznie, pomiędzy budynkami niejednokrotnie zbudowanymi z dykty, pali, słomy... Akurat w tej prowincji poziom życia jest raczej niski w porównaniu z innymi stanami Meksyku. Panuje tutaj duże bezrobocie, dzieci często zamiast do szkół podążają do jakiejś pracy. Chłopcy w Meksyku osiągają dojrzałość - czytaj przydatność do pracy - już w wieku 10-12 lat, a dziewczęta często stają się „dorosłe” mając lat 15. Ukończenie przez dziewczynę 15 lat jest tutaj bardzo celebrowane, coś jakby nasza „18-tka”; rodzina kupuje dla dziewczynki piękną, bogatą suknię. Wydawane jest uroczyste przyjęcie dla rodziny i przyjaciół, są też oczywiście prezenty dla jubilatki. Podążaliśmy do Chichen Itza- które można by rzecz, było „creme de la creme „ naszego wyjazdu.

Naukowcy datują powstanie Chichen Itza na rok 525 n.e. Miasto było jednym najważniejszych ośrodków politycznych na Jukatanie i swoją pozycję utrzymywało do końca XIII wieku. Układ miasta, który podziwiamy dzisiaj powstał około 900 r n.e, gdy duże znaczenie i wpływ na architekturę miała kultura Tolteków. Z tego okresu pochodzą największe budowle: boisko do gry w pelotę, El Castillo, Świątynia Wojowników, Świątynia Jaguara. Nazwa tego miasta oznacza „ Źródła Ludu Itza” i pochodzi od dwóch świętych dla założycieli miasta zbiorników wodnych, zwanych cenotami, nad którymi powstało miasto. Wchodząc na teren od razu naszym oczom ukazuje się Piramida Kukulkana. W roku 2007 została ogłoszona jednym z 7 nowych cudów świata. Kukulkan to inaczej Quetzalcoatl, czyli Pierzasty Wąż - najważniejsza postać prekolumbijskich wierzeń. Położona w samym centrum starożytnego miasta składa się z 9 platform, na szczycie zwieńczonych świątynią. Prawdopodobnie ma ona związek z kalendarzem; na jej górę prowadzi 365 stopni, co odpowiada liczbie dni kalendarz słonecznego. Majowie mogli wiedzieć, kiedy rozpocząć siewy, żniwa lub kiedy celebrować ważne uroczystości.

Dwa razy w roku podczas zrównania dnia i nocy (21 marca i 21 września) przyjeżdża tu wiele osób z całego świata, aby obserwować niesamowite zjawisko: słoneczne promienie rzucają wtedy cień na rogi piramidy, co wywołuje złudzenie, jakby to sam wielki wąż pełz ze szczytu w dół piramidy.

Zachowane ślady i notatki archeologów wskazują, że w przeszłości budowla pokryta była ochrą, a zdobienia wykończono w kolorach niebieskim, czerwonym, zielonym i czarnym. Wszędzie wokół przewijają się „hordy turystów”, a niektórzy z nich klaszczą. Początkowo nie wiedziałam dlaczego?

Okazało się, że to klaskanie związane jest z akustyką piramidy i pewnym ptakiem, którego Majowie czcili kultem. Rytmiczne klaskanie rzeczywiście wywoływało echo, przypominające dźwięk wydawany przez ptaka zwanego Quetzal. Oprócz piramidy podziwialiśmy boisko do gry Ullamaliztli, które ma długość 165 m, a na jego ścianach można obejrzeć wiele ciekawych scen z życia mieszkańców miasta. Choć zasady tej gry do końca nie są znane pewne jest to, że do gry używano twardej, kauczukwej piłki, podbijając ją biodrem, udem tak, aby przerzucić ją przez jedną z zawieszonych obręczy. W symbolice ludów Mezoameryki boisko oznaczało wszechświat, piłka była słońcem lub księżycem, zaś sama gra symbolizowała niepewność życia. W pobliżu widzieliśmy kilka platform, zakończonych wizerunkami pierzastego węża. Z zachowanych na nich reliefów, widać, że Majowie oddawali ludzi w ofierze swym bogom.

Opodal znajduje się wyglądająca nieco przerażająco Świątynia Czaszek, a raczej pozostałości po niej. Kamienne czaszki przedstawiają głowy ofiar, domyślamy się, że było ich sporo... Straszne miejsce... Czaszki jeńców wojennych lub ofiar religijnych nadziewano na pale i wystawiano często na widok publiczny- brrrr... Przy ścianie czaszek stoi ołtarz ofiarny, na którym zapewne niejednokrotnie dokonywano brutalnych rytuałów. Kolejny ważny obiekt to Świątynia Wojowników z ogromną ilością kolumn. Było to miejsce spotkań elity, ilość kolumn wokół głównego budynku sprawia wrażenie labiryntu. Nazwa pochodzi od wizerunków wojowników, a prowadzące w górę schody doprowadzają do świątyni, gdzie kapłani wyrywali swym ofiarom serca, często wciąż bijące. Podążając dalej natrafiamy na El-Caracol, które kształtem przypomina ślimaka. Nazwa wywodzi się od konstrukcji schodów, które wewnątrz wieży poprowadzone są spiralnie. Było to prawdopodobnie obserwatorium astronomiczne, Majowie posiadali ogromną wiedzę z zakresu astronomii.

Na wielu budowlach można spostrzec doskonale zachowane elementy sztuki zdobniczej, a wszystko razem: ogrom budowli, płaskorzeźby, które znajdują się na nich, informacje o zwyczajach mieszkańców jest dla mnie jak egzotyczny koktajl, który na szczęście mogę „smakować” powoli ponieważ pilotka daje nam w tym miejscu ponad 2 godziny. Na terenie całego kompleksu natrafiamy na kamienne podobizny Chaca Moola, boskiego posłańca. Jedna z największych widoczna jest przy grupie budynków dobrze już „napoczętych zębem czasu”. Postać ta widoczna z oddali siedzi w kucki, lekko odchylona do tyłu trzymając tacę, na której podawała bogom ludzkie serce.

Chodząc między tymi zabytkami co chwila natykamy się na stoiska a pamiątkami: maski, magnesiki, figurki jaguarów, ręczniki, haftowane torby, kamienie z onyksu rzeźbione na kształt wojowników...brać, wybierać...zwłaszcza, że co jakiś czas dociera do nas okrzyk miejscowych „taniej, niż w Biedronce”. O ludzie... reklama dźwignią handlu nawet tutaj! Wychodząc z kompleksu natrafiamy jeszcze na „świętą drogę Majów”, która tak naprawdę obecnie prowadzi donikąd..Oczywiście wszędzie dookoła wśród budowli spacerują jaszczurki-iguany, które zdają się czuć gospodarzami tych włości. Ponieważ miałyśmy bardzo dużo czasu postanowiłyśmy po raz kolejny zakosztować specjałów kuchni meksykańskiej.

Na terenie kompleksu było wiele restauracji i knajpek; my wybrałyśmy taką z kuchnią meksykańską... i wybrałyśmy oczywiście wspaniałą chayę oraz danie o nazwie salbutes. Salbutes to przekąska rodem z Jucatanu - stąd jej pełna nazwa Salbutes Yucatecos. Jest to danie na bazie tortilli jakich pełno w Meksyku.W jego przypadku placek jest smażony i podawany na chrupko, jako swego rodzaju podkładka do reszty dodatków. Na taką tortillę zwykle trafia smażone mięso z indyka lub z kurczaka. Całość przybrana jest dość standardowo: pomidory, cebula oraz marynowana chili np. Jalapeno. Wyglądało ciekawie i smakowało wybornie. Obkupione, objedzone ... i oczarowane tym miejscem opuszczamy wraz z siostrą ten kompleks, ale przed wyjściem, nagle...

Dopadają do nas miejscowi performersi poprzebierani za dawnych wojowników. I jak tu nie skorzystać i nie zrobić zdjęcia... Dałyśmy się „obezwładnić” i uwiecznić na fotce :)

Ostatnie 2 dni spędziłyśmy z siostrą leniuchując na wspaniałej plaży w Cancun. Oczywiście wieczorami podążałyśmy w stronę centrów handlowych z pamiątkami, alkoholami, kawami... Było w czym wybierać, a ceny są naprawdę przyzwoite.

Dotarłam również do sławnego w Cancun i nie tylko chyba klubu muzycznego Coco Bongo oraz do restauracji, która szczyci się reklamą, że na jej terenie kręcone były sceny do filmu „Coctail” z Tomem Cruisem- ale nie wiem, czy jest to prawda. W każdym razie łapałyśmy ostatnie promienie słońca i cieszyłyśmy się wspaniałyśmy kolorami. Potem już tylko 10 godzin w samolocie... i witaj Polsko :)

Podsumowując wyjazd do Meksyku... Choć kierunek nie był tym wymarzonym, ale wróciłam z mnóstwem informacji o kulturze Majów i Azteków oraz o współczesności tego kraju, choć niezbyt bogatego i czasem niebezpiecznego to jednak wartego odwiedzenia.

Warto tu przyjechać dla wspaniałych krajobrazów, niesamowitych zabytków, wspaniałego jedzenia... Teraz już wiem, że w Meksyku jest 68 języków urzędowych, że największa piramida wcale nie znajduje się w Egipcie- lecz właśnie tutaj; że właśnie tutaj ponad 9 tys. lat temu zaczęto wykorzystywać popcorn oraz to, że dzięki Meksykowi mogę rozkoszować się czekoladą. Kraj ten nazwany „Nową Hiszpanią” długo był nękany i wykorzystywany, pozostawał ponad 300 lat pod hiszpańską dominacją. Do walki o niepodległość naród meksykański został poderwany przez księdza- zwanego ojcem Hidalgo. Meksykanie są bardzo dumnym narodem- podobnie jak my. Na pewno za to różni nas podejście do śmierci... o czym również dowiedziałam się w trakcie podróży po tym kraju. Tutaj urządza się radosne fiesty w Święto Zmarłych, celebruje się je spotkaniami rodzinnymi przy suto zastawionym stole, odwiedza cmentarze często śpiewając i bawiąc się... Jak mówią „co kraj-to obyczaj”... a ja już wiem na pewno, że każda podróż czy to samodzielna, na własną rękę czy też zorganizowana może nas nauczyć wielu nowych ciekawych informacji o innych i często też o nas samych.

Na koniec moich opowieści chcę podziękować osobie, dzięki której ten wyjazd był tak miło i ciekawie spędzonym czasem: Dzięki siora:) !!! Na wyjazdy zawsze z Tobą w każde miejsce :) A teraz znów czekam na wakacje... i mam nadzieję kolejną podróżniczą przygodę.

Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Meksyku:
Co warto zwiedzić?
  • Celestun,
  • Chichen Itza
Porady i ważne informacje

Przelicznik 1 USD = 17,8 peso. Bardziej opłacało się wymieniać dolary niż Euro, był lepszy przelicznik. Warto kosztować różnych dań meksykańskich - tortilla, filet z ryby nadziewany krewetkami i ośmiorniczkami; koniecznie napić się napoju o nazwie chaya-pyszny.

Autor: kawusia6 / 2016.02
Komentarze:

kawusia6
2016-02-20

Alu - niestety cenoty nie będzie; bo na nią się nie skusiłam- a teraz troszkę żałuję. Pilotka kładła zwłaszcza nacisk na kwestię pływania w cenocie- a że ja niepływająca... Komentarze tych co brali udział były różne- niektórzy zachwyceni, inni niekoniecznie :) Jak to z ludźmi... Trzymam kciuki- warto, bardzo odmiennie i klimatycznie... ale na dłużej niż ja byłam.

piea
2016-02-19

Kasiu, wspaniale to opisałaś; zwięźle i na temat, ale zawarłaś cała istotę!
Bardzo Ci zazdroszczę tej wycieczki, bo nam w tym roku nie wyszedł właśnie planowany Meksyk, ale może uda się kiedyś w okolicach listopada (chciałabym zobaczyć te obchody Dias de Muertes).
Widać, że towarzyszyły wam wspaniałe emocje, bo wycieczka ciekawa i przeplatana atrakcjami z róznej półki, co zawsze uchroni od monotonii.
(zabrakło mi tylko tej cenoty???, będzie jeszcze część IV?)