Oferty dnia

Hiszpania - Fuerteventura - Rajskie plaże na pustkowiu.... - relacja z wakacji

Zdjecie - Hiszpania - Fuerteventura - Rajskie plaże na pustkowiu....

Fuerteventura - Rajskie Plaże na Totalnym Pustkowiu.

Na Fuerteventurę wybrałyśmy się w ramach całodniowej wycieczki organizowanej z pobliskiej Lanzarote.

Szczerze mówiąc, nie bardzo miałam ochotę tam jechać, gdyż po wcześniejszym obejrzeniu mnóstwa zdjęć z tej wyspy i przeczytanych różnych Relacjach na naszych Travelmaniakach, jakoś nic mnie tam szczególnie nie zachwyciło ani nie zainteresowało na tyle, żeby zapragnąć to zobaczyć na żywo, a poza tym taka całodniowa wycieczka na tak dużą wyspę jak Fuerte i tak nie pozwoli zobaczyć jej jako tako w całości, więc wiadomo, że tego rodzaju 1-dniowe wypady nie mogą dać nam w miarę pełnego obrazu wyspy, czyli to tylko takie malutkie liźnięcie, bo żeby poznać tę wyspę z grubsza, to trzeba było by tu spędzić, tak na moje oko co najmniej 3 dni.

No ale w końcu dziewczyny chciały jechać, zobaczyć, mieć jakieś porównanie, itd... no dobra, OK - skoro jesteśmy tu razem, więc niech będzie; i pojechałyśmy, a raczej popłynęłyśmy.

Połączenia promowe między wszystkimi wyspami kanaryjskimi w dużej mierze obsługiwane są przez firmę Fred Olsen, znaną mi już z rejsu z Teneryfy na La Gomerę:), ale pływa tutaj też nieco tańszy prom sieci Armas.

Z samego ranka udajemy się więc na południe Lanzarote do największego kurortu na wyspie - Playa Blanca, z którego odpływają promy na Fuerteventurę. Nasza grupka liczy niewiele osób: płynie nas z Lanzarote 12 dusz!, czyli jesteśmy w małym gronie, a to zawsze oznacza dużo bardziej udaną wycieczkę :). Po mniej więcej 30 minutach podróży dopływamy naszym wielkim Fredem Olsenem do północnych wybrzeży Fuerteventury, do sporego miasta, bedącego jednocześnie największym kurortem na wyspie- Corralejo.

Widoczki z promu na miasto są ładne, chociaż samo miasto niczym specjalnym się nie wyróżnia. Zawsze bardzo lubię pierwsze widoki wyłaniającego się danego miasta jak płynę gdzieś na jakąś wyspę; uwielbiam ten dreszczyk, te emocje... ale tu nie ma tak spektakularnych widoków jakie się przed nami wyłaniają jak dopływa się np. z Krety na Santorini, z Zakynthos na Kefalonię, z Toskanii na Elbę, czy z Teneryfy na La Gomerę.

W porcie czeka na nas z chorągiewką z żaglem Itaki jako znakiem rozpoznawczym lokalna Pani przewodnik, przesympatyczna Pani Bożenka - polka mieszkająca na wyspie 18 lat, a wcześniej kilka lat na Ibizie, żona Hiszpana i matka dwóch dorosłych córek.

Przygodę z Fuerteventurą rozpoczynamy od urokliwego punktu widokowego na jedne z najpiękniejszych klifów na wyspie , oraz na EL COTILLO , na którym znajduje się malutki, kamienny zameczek zwany EL TOSTON, będący Twierdzą obronną z 1700 roku ogłoszoną w 1949 roku Pomnikiem Historyczno-Artystycznym Dziedzictwa Kulturowego Fuerteventury; obok El Toston znajduje się w dole maleńka wioska rybacka El Cotillo. Sam zameczek pełni dziś rolę sali wystaw i punktu widokowego, z którego można podziwiać piękne plaże Fuerteventury; my jednak niczego dziś nie podziwiamy, bo tak tu wieje, że mało nam głów nie pourywa?), czyli mamy powtórkę z Lanzarote :).

Z El Cotillo udajemy się w stronę LA OLIVA, gdzie dosłownie organizator pokazuje nam w biegu Dom Pułkowników, i już ruszamy dalej w drogę. No tak.... uroki wycieczek zorganizowanych.... ech, szkoda nawet gadać....

Casa de los Coroneles to kolonialny budynek z 1650 roku, wybudowany na potrzeby rodziny Cabrera Bethencourt, która w tamtych czasach zarządzała Fuerteventurą. Casa de los Coroneles posiada ponoć tyle drzwi i okien, ile jest dni w roku, ale jeden rzut oka wystarczy, żeby wiedzieć, że to nie może być prawdą :).

Z La Olivy jedziemy w głąb wyspy, mijając po drodze, szczerze mówiąc takie sobie krajobrazy; wszędzie uderza monotonia, lekko pofałdowane wzniesienia w kolorze rudo-żółto rdzawym, wokół zupełne kamieniste pustkowie..., tu jakiś maleńki domeczek, tam wiatrak, jakich tu wiele, gdzieś dalej stado kóz; uderza mnie ta nicość, ta pustka, no ale nie ma co się zniechęcać, może dalej będzie lepiej :).

Jedziemy w stronę świętej góry Montana de TINDAYA; Ten wulkan, w którego szczycie znajduje się 217 inskrypcji pochodzących z czasów pierwotnych mieszkańców wyspy, podobno mieni się przeróżnymi kolorami w ciągu dnia Zbocza tej góry ponoć naprawdę zmieniają kolory w ciągu dnia, ale nie wiem czy poprzez odpowiednie oświetlenie słoneczne czy z powodu świętości tejże góry (nie dosłyszałam, co mówiła Pani Bożenka, albo usypiałam z powodu tej zaokiennej monotonii).

Dziś sporo kontrowersji i protestów mieszkańców wzbudza projekt pewnego baskijskiego artysty Eduardo Chillida, który wybrał świętą górę Tindaya jako miejsce realizacji swojego artystycznego marzenia polegającego na wydrążeniu w środku tej góry olbrzymiego otworu - pomnika.

Dalej zmierzamy do małego miasteczka ANTIGUA, gdzie organizator serwuje nam prawie półtora-godzinną przerwę na zbyt moim zdaniem wczesny obiad; tym razem obiad jest w miejscu, który od razu przypadł mi do gustu; w niedużej, knajpeczce w ukwieconym, klimatycznym miejscu; gospodarz, jegomość jak na Hiszpana przystało: wąsaty signor stoi w progu w kucharskim fartuchu z drewnianą chochlą i wita gości; może to i chwyt pod turystów, ale taki obrazek wzbudza we mnie dobre przeczucie no i rubasznemu właścicielowi tak jakoś dobrze z oczu patrzy:); wnętrze lokalu też nie zawiodło: jest bardzo klimatycznie, czyściutko, swojsko, wszędzie stoją stare, heblowane na surowo komody i kredensy, trochę starych skorup i polnego kwiecia, jest klimacik nieco w stylu staromiejskiej knajpy Geslerowej...

Obiad też nie zawodzi: przystawki są, a jakże! - kanaryjskie: jest hamon, i kozie sery, ichnie zapiekanki, chrupki chlebek do maczania w oliwie, są sosy mojo w trzech wersjach, są oczywiście ziemniaczki papas arrugadas, lokalne pomidorki, potem wjeżdża zupa garbanzo też jak najbardziej kanaryjska, jako danie główne serwują nam paellę warzywno-drobiową; no może nie jest to szczyt kanaryjskich smaczków, ale ma jednak związek z Hiszpanią:), jest też kawka i deserek dla chętnych; i jest na to wszystko przede wszystkim czas i nikt nikogo nie pogania do autokaru:), a więc tu duży plus dla Fuerty, w porównaniu z obiadem na wycieczce po wulkanach Lanzarote.

Najedzeni, a więc nieco senni zostajemy zawiezieni gdzie???... a no oczywiście część marketingowa musi być!, i wiozą nas znów do aloesów :), na szczęście właścicielka ma z tyłu, mały ogródek kwiatowo-warzywny, który pieczołowicie uwieczniam w tym czasie na fotkach :).

Po aloesowych doświadczeniach jedziemy do starej stolicy wyspy BETANCURII. Jak się okazało miasteczko jest niewielkie, ale śliczne; mnie się bardzo podobało. Miasto do dziś nosi ślady przeszłości i jest jednym z najciekawszych miasteczek na wyspie. Wyjątkową atmosferę można najlepiej poczuć podczas włóczenia się po uliczkach i zakamarkach, między ładnymi, ukwieconymi domami, podziwiając ich fasady i balkoniki, a niektóre z nich pochodzą nawet z XVI wieku.

Wjeżdżając do miasta nie można nie zauważyć pozbawionych dachu ruin - to franciszkański klasztor Convento de San Buenaventura, z którego mnisi wynieśli się w 1830 roku, kiedy to zawalił się dach i świeci pustką do dziś. Tuż przy wjeździe do miasta ukazuje nam się pocztówkowy widoczek słynnego na wyspie XVII wiecznego kościoła Inglesia de Santa Maria. Kościół otacza bardzo ładny, niewielki plac z białą i ukwieconą zabudową wokół.

Zdobywca Fuerteventury - Jean de Bethencourt (stąd nazwa miasta Betancuria) założył tu stolicę w 1404 roku celowo z dala od linii brzegowej (tak samo jak zrobiono na Lanzarote- z Teguise) w tym samym celu co na sąsiedniej wyspie- aby być z dala od ataków berberyjskich piratów, od których jednak się tu nie uchroniono; piraci zniszczyli piękny kościół i wzięli 600 mieszkańców w niewolę.

Wielu z nich leży dziś w wiekowych nagrobkach zdobiących podłogę kościoła Inglesia de Santa Maria, która wyłożona jest kamiennymi płytami. Kościół posiada piękne, zabytkowe malowidła, m.in. ciekawy Sąd Ostateczny oraz wspaniały, drewniany rzeźbiony sufit w stylu mudejar.

Tuz po wyjściu ze świątyni nie sposób nie zauważyć pięknego białego budynku, który mieści dziś znaną tu, piękną restaurację; to Casa de Santa Maria- największy dom w mieście, którego spora część pochodzi z XVI wieku.

Na szczęście w Betancurii mamy dość czasu, aby powłóczyć się po klimatycznych zakątkach miasteczka, poprzyglądać się okolicy, przysiąść na kawkę, pobuszować w sklepikach z pierdołkami, ale czas biegnie nam tu szybko i ruszamy dalej.

Następnym celem wycieczki są piękne punkty widokowe; jedziemy najbardziej krętą i wąską drogą zwaną tu przez mieszkańców trasą „ajajaj” ; przejechaliśmy przez Dolinę Tysiąca Palm, której nazwa wzięła się od „ przybliżonej” ilości rosnących tam drzew, które sadzono na cześć nowo narodzonych dzieci- dwóch palm w momencie narodzin chłopca i jednej przy narodzinach dziewczynki. (Co za niesprawiedliwość !!!, pewnie wymyślili to męscy szowiniści :)).

Ciekawostka, że Doliny Tysiąca Palm widziałam już i na Gran Canarii, i na Lanzarote i teraz tutaj. Widocznie Kanaryjczycy lubią tak nazywać miejsca, gdzie palmy występują nieco liczniej niż gdzie indziej, aczkolwiek do tysiąca sztuk to im sporo jeszcze brakuje :).

Jedziemy przez te góry, które tak naprawdę są pra starymi wygasłymi wulkanami, przez puste doliny, zatrzymujemy się aby popatrzeć z tarasu widokowego na otaczające panoramy; widać też stąd charakterystyczne wzniesienie, które kształtem przypomina kobiecą pierś i nazywane jest tu żartobliwie ... cycuszkiem Sophii Loren :).

Panowie, w odwecie za zdjęcia przy posągach Wodzów Guanczów, gdzie przewodniczka pokazywała Paniom, jak należy wodza złapać odpowiednio za jądra do pamiątkowej fotki?, robią sobie teraz zdjęcia w perspektywie z paluszkiem dotykającym owego cycuszka :).

Za chwilę ku naszej ogromnej radości spotykamy tu sporą rodzinę tutejszych „wiewiórek”. Po okolicznych skałach hasają wesoło wabione orzeszkami ziemnymi (które nasza przewodniczka miała w tym celu przy sobie) te fajne zwierzątka zamieszkujące na Wyspach Kanaryjskich wyłącznie Fuerteventurę - to pręgowce berberyjskie, przywiezione tu dawno temu z Zachodniej Afryki przez Marokańczyków; zwierzątko zadomowiło się tu świetnie i żyje sobie do dzisiaj jako przedstawiciel nielicznej fauny wyspy i atrakcja dla turystów, choć miejscowi majoreros (mieszkańcy Fuerteventury) uważają je za szkodniki.

Pręgowce są niesłychanie szybkie i zwinne, i zrobienie im w tym ciągłym ruchu zdjęcia graniczy nieomalże z cudem, ale jakoś udało się :).

Kolejną atrakcją dnia jest znów część nieco marketingowa, ale na szczęście ciekawa. Fuerta słynie z hodowli kóz i co za tym idzie z kozich serów. Na tej jałowej, bezdeszczowej wyspie nie da się za bardzo hodować innych zwierząt, dlatego poza pręgowcem licznie występują tu wielbłądy i właśnie kozy, których na wyspie jest ponoć tyle, ilu mieszkańców - czyli 100,000 sztuk!

Jedziemy więc do takiej, jednej z wielu - koziej farmy. Jesteśmy na wsi, która w skali tej wyspy ogranicza się do posiadłości naszego gospodarza i budynków dla kóz :). Farma jest ciekawa, mieści się tu mały rodzinny skansen, w którym gospodarze przechowują przedmioty po swoich pradziadkach, jest też duży sklep, dom gospodarzy i spora część gospodarcza, gdzie poza obórkami dla kóz, i wybiegiem dla wielbłądów jest też nowoczesna i całkowicie zmechanizowana wytwórnia i dojrzewalnia serów.

(Coś mi się przypomniało: mój starszy syn, jak był jeszcze całkiem malutki, na wielbłąda mówił: lełont:), a więc w zagrodzie nasi gospodarze mają też dwa lełonty :)).

Najpierw oczywiście oglądamy farmę, podziwiamy przeróżne gatunki kóz, z których mleka produkuje się różne gatunki pysznych serów; potem oglądamy skansen, w końcu idziemy do części sklepowej na degustację; serwują nam tutaj przeróżne sery do których wystawiono oczywiście wyśmienite sosy mojo, oraz częstują nas lokalnymi marmoladami z palmy, opuncji i innych kaktusów, ciastkami z mąki gofio, które popijamy słodkim rumem palmowym, również produkowanym na wyspie na dość sporą skalę; a następnie przechodzimy do handlowej części naszej tu wizyty :).

Ja jestem serożerna, a kozie sery średnio dojrzewające bardzo mi tu smakowały, szczególnie taki majorero o mleczno orzechowym smaku. a więc trzeba zakupić :).

Po sielsko- wiejskich klimacikach jedziemy dalej; tym razem do malutkiego, urokliwego jak spod igły miasteczka PAJARA, która jest dosłownie mieścinką albo nawet sporą wioską. Oglądamy tu ładny kościółek Nuestra Senora de la Regla z 1685 roku, ale niestety jest zamknięty, ku zdziwieniu naszej Pani Bożenki; podziwiamy więc ładny portal, którego rzeźbienia przedstawiają Indian, jako ponoć widoczny wpływ Azteków, co niejako jest tu zagadką, ponieważ portal został wykonany w XVII w. przez miejscowych rzemieślników.

Mamy jeszcze chwilkę na samodzielne poszwędanie się po okolicy i zmierzamy wreszcie na najbardziej oczekiwany punkt tej wycieczki - na słynne plaże i wydmy CORRALEJO. Największym skarbem tej wyspy jest dziewicza przyroda i tu przede wszystkim przepiękne, niekończące się plaże - Fuerteventura zaskakuje bowiem przybyszów białym i złotym piaskiem oraz bezkresem tej bezludnej przestrzeni, a wybrzeża wyspy usiane są niezwykłymi jaskiniami.

Plaże Corralejo zaczynają się pół kilometra za miastem i ciągną się tu na długości ponad 7 km.

Wydmy i bezkresne, złote piaski robią wrażenie, ale strasznie tu wieje i sypie piachem. To miejsce jest również rajem dla miłośników windsurfingu i kitesurfingu. Z tego miejsca jest też niesamowity widok, zwany Punktem Trzech Wysp, ponieważ widać stąd doskonale pobliską wysepkę LOBOS jak i Lanzarote majaczącą w oddali.

Łazimy trochę po piachu, cykamy fotki i pomału zmierzamy w stronę portu, bo te złociste plaże to był nasz ostatni punkt pobytu na tej wyspie.

Na Fuerteventurze jest oczywiście sporo innych plaż, do których nie dotarliśmy; myślę tu głównie o pięknych piaskach Płw. Jandia i plażach Sotavento, więc wielbiciele plażowych scenerii na pewno powinni tam pojechać.

Podsumowując: Fuerteventura może się podobać, ma jakiś swój nieokreślony urok w tych przestrzeniach i pustkowiach, ale nie zachwyciła mnie tak jak inne Kanarki, może dlatego, że ją porównuję do poprzednich, a każda z wysp jest przecież inna i porównywanie ich mija się z celem.

Tym, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z Wyspami Kanaryjskimi, radzę czy raczej proponuję zacząć właśnie od Fuerteventury, ponieważ wszystkie pozostałe wyspy będą się podobać już tylko coraz bardziej. Ja widocznie zaczęłam w złej kolejności, bo owszem, są tu ładne i ciekawe miejsca, ale takiego zachwytu już nie było. Fuerta za to na pewno będzie rajem dla miłośników plaż i sportów wodnych, bo takich pięknych plaż jak tutaj- nie ma na żadnej innej wyspie kanaryjskiej. W mojej ocenie, poza przepięknymi plażami, wyspa jest po prostu takim rajskim i bardzo wietrznym pustkowiem.

I szczerze mówiąc nie wiem czy chciałabym tu przyjechać na pobyt wypoczynkowy, bo co ja bym tu robiła? skoro nie jestem zwolenniczką plażowania, bo nie jestem, nudzę się na leżaku, nie umiem zbyt długo biernie wypoczywać, zobaczyłam tu już w zasadzie to co można tu zobaczyć poza plażami, więc takie miejsce jak ta wyspa chyba raczej nie jest adresowane dla osób takich jak ja; ale to taka moja subiektywna ocena.

Znacznie bardziej ciągnie mnie do zielonej, rajskiej La Palmy czy tajemniczej, maleńkiej El Hierro, bo jeszcze te dwie wyspy zostały mi do odkrycia, żeby zamknąć już jako całość moją przygodę z Wyspami Kanaryjskimi...

Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Hiszpanii:
Porady i ważne informacje

Koszt wycieczki zorganizowanej z Itaki - 70 euro z obiadem/ za osobę (wyjazd z hotelu w Costa Teguise o 7 rano, powrót ok 20:30).

Autor: piea / 2013.06
Komentarze:

piea
2015-10-13

Ojej, jak super!!!
bardzo dobra kolejność wyboru w odkrywaniu kanarków! właśnie nalezy zacząć od tej wyspy, o czym pisałam już wielokrotnie!
Życzę wspaniałych wrażeń, mnóstwa słońca i żeby tamtejsze wiatry pognały gdzieś hen na Lanzarote:))
Pozdrawiam,

roman_gor
2015-10-11

Przeczytaliśmy uważnie, bo 22 listopada lecimy na wyspę i spróbujemy ją zwiedzić. W planie mamy też rejs na Lanzarotę. Mamy nadzieję, że spodobają się nam te piękne wyspy. Pozdrawiamy :-)

Jurek
2013-08-04

pięknie opisane (Rajskie plaże na pustkowiu)