Oferty dnia

Maroko - - relacja z wakacji

Zdjecie - Maroko -
Dzień Pierwszy - Warszawa - Casablanca - Meknes

Wylot był o 7 rano więc zerwać się musieliśmy wcześnie i cały dzień mieliśmy przez to zaspany :). Lot przebiegł swobodnie tylko czekanie na lotnisku w Paryżu było trochę męczące (ale Aśka oczywiście wykorzystała czas w sklepach wolnocłowych :). W Cassablance wyładowaliśmy trochę spóźnieni co niestety odbiło się na późniejszych planach ale takie życie jak się lata samolotami.

Swoją drogą i tak na marginesie Air France ma beznadziejne jedzenie na pokładzie :).
Wracając do historii dnia pierwszego - przejście przez procedury na lotnisku w Cassablance zajęło nam 1,5h (bezsensownie sprawdzają Cię antyterrorystycznie 10 razy a później stoisz w MEGA kolejce do kontroli paszportowej). Jak znaleźliśmy dworzec na lotnisku to było już mocno po 17, trochę czekania na pociąg i przejechaliśmy do centrum Cassablanki by przesiąść się na pociąg do Meknes. Tutaj zdarzyła się chyba jedyna nieprzyjemna historia z Maroka - jakiś kieszonkowiec próbował wyciągnąć mi portfel z kieszeni, na szczęście jestem w tych sprawach dość czujny i się okraść nie dałem:). Po zjedzeniu na szybko fastfood kanapki w stylu (wszystko co mamy składzie łącznie z frytkami i jakimiś dziwnymi sosami) i czekaniu na spóźniony o 45 minut pociąg wyruszyliśmy do Meknes.

Pociąg był wypchany ludźmi jak „Słoneczny” (tani pociąg Warszawa-Gdańsk) w wakacje, tak że nie dało się nigdzie usiąść. Ale mieliśmy farta - z przedziału przy którym siedzieliśmy ktoś się wyprowadził na następnej stacji i lokalesi postanowili że skoro jesteśmy tacy chudzi to koniecznie musimy usiąść na jednym miejscu w dwie osoby:). Tak spędziliśmy 3,5 godziny w nieco krępującej konwersacji (oni po francusku, my po angielsku a wszyscy na migi) z lokalną załogą przedziału.

Jak dojechaliśmy do Meknes to była już 22:30 - trochę późno jak na nieznane miasto w nieznanym kraju w dodatku bez dokładnej mapy gdzie mamy mieszkać:). Przed dworcem było multum taksówek (tam nazywają to petit taxi są to bardzo stare citroeny lub peugeoty z tych malutkich wersji np. peugeot 204 w wersji hatchback, ze specjalną „skrzynką” na bagaże na dachu) i udało nam się jedną złapać by podwiozła nas w okolice naszej riady (riada to taki ichniejszy odpowiednik pokoi gościnnych). Wysiedliśmy przy medinie i pierwsza myśl to „oh fuck” bo to jest takie małe średniowieczne miasteczko z bardzo ciasnymi uliczkami przypominające na pierwszy rzut oka labirynt. No ale co tam idziemy, od lokalesów których mijaliśmy słyszałem „want to buy hash?” a w pewnym momencie przyczepił się do nas jakiś kolo który twierdził że nas zaprowadzi do naszego miejsca (a my od razu myśleliśmy że czegoś będzie od nas za to chciał). Gość rzeczywiście podprowadził nas do właściwego miejsca (na szczęście były tam też strzałki z nazwą naszej riady stąd wiedzieliśmy że dobrze idziemy bo inaczej byśmy za nim nie poszli). A tu następny ZONK nikogo nie ma, jest 23 my jesteśmy wykończeni dzwonek nie odpowiada a telefon komórkowy właściciela jest wyłączony. Nasz oprowadzający na to - a to normalne ja go znam to mój fumfel on poszedł do sąsiadów zaraz go przyprowadzę. Czekaliśmy na niego jakieś 25 minut z myślami na zasadzie - a jak poszedł po kolegów i wróci na zasadzie oddawajcie wszystko co macie albo bęcki. Ale w końcu wrócił z właścicielem (wyobraźnie mamy niezłą:). Gość nam otworzył, okazało się ze akurat tej nocy w tej riadzie nie ma żadnych turystów i mogliśmy sobie wybrać pokój. Zmęczeni już śmiertelnie szybko umyliśmy się i poszliśmy spać.

Dzień drugi Meknes - Fez

Dzień zaczął się dość wcześnie, ale całkiem przyjemnie, nie wiem skąd ale rano w naszym pokoju pojawił się mały dość głośno ćwierkający ptaszek (w ogóle w Maroku jest bardzo dużo ćwierkających ptaszków) (Aśke nawet trochę wystraszył :) ). Jak wypuściliśmy ptaszka by jednak sobie trochę polatał na zewnątrz, zdrzemnęliśmy się jeszcze chwilkę i zeszliśmy na śniadanie (tak na marginesie poza jednym wyjątkiem w całym Maroku mieliśmy prawie zawsze ten sam zestaw śniadaniowy lokalny chleb, gorący „naleśnik”, lokalne marmolady/dżemy czasem ręcznie robione z moreli, daktyli, pomarańczy, truskawek i innych, masło, kawa, mleko, miętowa herbata) i ruszyliśmy w miasto.


Okazało się że poprzedniej nocy wyglądało to dużo straszniej niż było w rzeczywistości. Medina w Meknes jest bardzo mała (wielkością porównywalna z warszawskim Starym Miastem w obrębach barbakanu) i po ok. 20 minutach człowiek potrafi się już w niej poruszać bezbłędnie jeżeli ma jakąś „Basic” mapę - my mieliśmy takową w przewodniku. Generalnie przechadzaliśmy się po sukach (największe wrażenie robią suki warzywno - rybno - mięsne i pchli targ). Aśka wypatrzyła fajnego gościa sprzedającego przyprawy i od razu coś zakupiła. Na naszej drodze natknęliśmy się na panie malujące ręce hną, Aśka jak zwykle „chciała tylko podpatrzyć” a panie wyczaiły okazję i wymalowały jej dłonie od góry do dołu :). Jak się później okazało Panie były specjalistkami - korzystały z dobrej naturalnej henny (ale o tym później przy opisie Marrakeszu).

Generalnie pozwiedzaliśmy sobie jeszcze trochę, wpadliśmy na małą kawę do lokalnej kawiarenki poszliśmy się pakować na pociąg do Fezu. Z Meknes do Fezu jest niedaleko jakaś godzina pociągiem więc dojechaliśmy szybko i - pomni błędów dnia poprzedniego - jeszcze za dnia:). Pierwszym naszym celem nie była jednak riada a dworzec autobusowy bo musieliśmy się zorientować jak jadą autobusy do Marrakeszu dnia następnego. Tą trasę pokonaliśmy piechotą po drodze oczywiście zatrzymując się w lokalnych sklepach odzieżowych - Aśka jak to ona coś sobie nabyła. Po zlokalizowaniu autokaru i zakupieniu na następny dzień biletów złapaliśmy taksówkę, która zawiozła nas pod jedną z bram Mediny i zaopatrzeni w dość dokładną mapę postanowiliśmy znaleźć naszą riade sami - bez niczyjej pomocy. Zgubiliśmy się już po drugim zakręcie, do tego przyczepił się do nas jakiś „oprowadzacz” jak rzep psiego ogona więc żeby rozwiązać dwie sprawy za jednym zamachem za jakieś grosze zgodziliśmy się by nas doprowadził tam gdzie mamy mieszkać. Po drodze okazało się że sami byśmy tego w życiu nie znaleźli w takim to było zaułku :). Dostaliśmy pokój (trochę mniej ładny i trochę brudniejszy od tego w Mekens ale za to z większa ilością „żyjątek” w pościeli, które dość dotkliwie Aśkę pogryzły niestety). I poszliśmy „na zwiedzanie”.

Medyna w Fezie jest ogromna i nie tak łatwo w niej nawigować jak w innych miastach ale człowiek może się przyzwyczaić. Plusem jest ze ma mnóstwo miejsc gdzie żywią się lokalesy wiec i my załapaliśmy się na obiad za cale 20DH (czyli jakieś 8PLN za dwie osoby!) - pyszne grillowane mięsko w bułce, taki kebabik a do tego herbata i sałatka. Jako ze z Mediną zdołaliśmy się obeznać na tyle że nie czuliśmy się w niej zagubieni i umieliśmy w miarę sprawnie wrócić do domu to pochodziliśmy po sukach nawet po zmierzchu a jak juz na się znudziło poszliśmy spać. Niestety przez długi okres czasu spać się dało tylko teoretycznie gdyż w tej samej riadzie zamieszkały dwie hiszpańskie rodziny, niestety ten naród ma to do siebie ze nadaje bez przerwy na najwyższych decybelach (cos jak włosi), do tego była tam 4-ka małych dzieci co tylko zwiększyło hałas. Hiszpanie poszli spać bardzo późno, a wstali bardzo wcześnie co mocno ograniczyło nasze możliwości spania.

Dzień trzeci Fez - Marrakesz

Tutaj obudziło nas niestety nie szczęśliwe ćwierkanie ptaszków a krzyki i wrzaski wspomnianych hiszpańskich rodzinek. Śniadanie zjedliśmy sobie na tarasie co było by jeszcze przyjemniejsze gdybyśmy nie musieli jeść go z nimi, ale cóż takie uroki podróżowania „low budżet”. Potem wybraliśmy się na porządne zwiedzanie mediny zgodnie z trasą z przewodnika, generalnie fajnie ale na mnie większe wrażenie robi po prostu sama struktura tego miejsca, zwłaszcza ze wymienionych zabytków nie za bardzo byliśmy w stanie dostrzec. Jak nam się znudziła medina wyszliśmy zobaczyć sobie żydowską część (tutaj było o tyle fajnie, że to jest miejsce odwiedzane tylko przez miejscowych wiec Aśka znów mogła sobie tanio kupić jakieś husty) a później nowe miasto (które poznaliśmy juz dnia poprzedniego przechadzając się pomiędzy dworcami) na którym znaleźliśmy miejsce z bardzo fajnymi świeżo wyciskanymi sokami z owoców. Jeszcze tylko szybki obiadek, zabraliśmy swoje rzeczy i o 20 byliśmy w autokarze do Marrakeszu. Z Fezu do Marrakeszu jedzie się 10 godzin, dodając do tego ze Maroko to praktycznie same góry (a co za tym idzie serpentyny) a ludność miejscowa ma chyba słabsze błędniki niż my co kończy się tym ze polowa autokaru co jakiś czas rzyga i dzieci które non stop płaczą - była to naprawdę wykańczająca podróż.


Dzień czwarty Marrakesz

Do Marrakeszu dotarliśmy tuz po 6, po krótkim i niesmacznym śniadaniu na dworcu udaliśmy się do naszej riady (dość ostro musieliśmy się targować z taksówkarzem - co nie wróżyło dobrze na przyszłość). Riada pomimo „strasznego” wejścia okazała się naprawdę fajna, po pierwsze dlatego że wpuścili nas już o 7 rano, po drugie było tam bardzo czysto. Zmęczeni podróżą praktycznie od razu zasnęliśmy, obudziliśmy się ok. 11 i wykupiliśmy sobie śniadanie na miejscu (bardzo dobre swoją drogą). Zaraz po zjedzeniu ruszyliśmy na podbój Marrakeszu. Podbój niestety się nie udał zbytnio bo Marrakesz to dosłownie i w przenośni straszne miasto. Wszędzie jeżdżą na motorynkach i rowerach, chodzić jest bardzo trudno w tym tłumie a do tego non-stop Ciebie zaczepiają, ciągną gdzieś, cos od Ciebie chcą. Nigdzie indziej w całym Maroku tak nie ma, a tutaj jest to juz nie do wytrzymania po 2 godzinach. I z całym tym ciąganiem też mieliśmy przygodę bo Aśka jak to ona nie była tych swoich malunków na rekach z Meknes pewna, a jako ze w Marrakeszu na Jama el-fna (taki ogromny plac w samym środku Miasta) roi się od kobiet robiących te malunki, to postanowiła podejrzeć jak one to robią i oczywiście ją wyłapały, zagrały na jej niepewności i powiedziały że jej pomalują jeszcze raz te ręce. Jak się okazało pojechały po liniach poprzednich ale niespecjalnie dokładnie i tylko popsuły poprzedni rysunek (wg. mnie nie było aż tak źle ale ona rozpaczała przez dwa dni), do tego użyły jakiejś innej henny, takiej z dodatkiem jakiej chemii czy czegoś. Na całe szczęście ktoś nam podpowiedział że tego nie należy na rekach dłużej niż godzinę trzymać (ta naturalna to się trzyma około doby) bo inaczej zejdzie ze skora! Generalnie w całym Marrakeszu strasznie się wymęczyliśmy, jedynym spokojnym miejscem w tym mieście jest cos co się nazywa Cyber Park - nawet fajny pomysł maja ze jest Park (cos wielkością jak nasze łazienki) z poustawianymi ekranami dotykowymi z dostępem do neta i wszechobecnym darmowym Wi-Fi (sobie z komórki maile sprawdzałem :). Zobaczyliśmy jeszcze ten cały Jama El-Fna nocą (jest jeszcze gorzej niż w dzień, od cholery stanowisk z żarciem, mnóstwo kuglarzy i innych takich) i poszliśmy się porządnie wyspać.

Dzień piaty Marrakesz - Ourzazate

Następnego ranka znów obudziły nas ptaszki. Pomimo wcześniejszych ustaleń że dwa dni spędzimy w Marrakeszu łażąc po sukach postanowiliśmy dać sobie z tym siana i trochę odpocząć. Stad zjedliśmy spokojne śniadanie i posiedzieliśmy sobie na tarasie naszej riady popijając miętową herbatę. W końcu (około 13) przyszedł czas że trzeba było się zbierać na autokar do następnego celu podróży. Po spakowaniu plecaków przeszliśmy jeszcze raz przez Medyne by dotrzeć do dworca autobusowego i zapakowaliśmy się w autokar do Ourzazate.

Droga pomiędzy Marrakeszem a Ourzazate wiedzie przez atlas wysoki, pełna jest serpentyn, przepaści i naprawdę ładnych widoków. Poza tym ze standardowych powodów jest też męcząca. Udało nam się dotrzeć na druga stronę gór tuż po zmroku, dość łatwo znaleźliśmy też hotel (Ourazazate jest niewielkim miastem), który może szczytem luksusu nie był ale był spoko. Przeszliśmy się jeszcze po mieście (średnio ciekawe ale akurat jakieś żydowskie święto było, a tam akurat jest duża disopora i mieliśmy okazje jakieś tańce zobaczyć). I odwiedziliśmy biura podróży pustynnej (bo tak właściwie to Ourzazate było przystankiem pomiędzy Marrakeszem a pustynią), żeby sprawdzić ceny, ale okazały się masakryczne (4000DH za 2 osoby czyli około 360EUR!) poszliśmy spać z planem wyjazdu następnego dnia rano.

Dzień szósty Ourzazate - Zagora - Pustynia Erg Chiagga

Jak to my nie mogliśmy jakoś długo spać, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy szukać dalszych środków transportu naziemnego - celem dostania się na pustynię. Pieszo dotarliśmy do dworca żeby odkryć że najwcześniejszy autobus odchodzący w interesującym nas kierunku odchodzi około 14 (była 10 rano), a znając tamtejsze zwyczaje to pewnie będzie to około 14:30 :). Jedynym sensownym wyjściem w tym wypadku pozostawało cos co się nazywa GrandTaxi - polega to na tym ze do starego mercedesa beczki bądź opla rekorda (widziałem tez peugeoty 504 i stare volvo to takie klockowate) wchodzi 6 osób + kierowca i jadą w ustalonym kierunku, cena porównywalna jest z autobusem, ale jedzie się znacznie szybciej. Niestety ma to tez swoje minusy, po pierwsze nie jest to specjalnie wygodne (jeżeli siedzisz przy oknie to możesz chociaż wystawić rękę poza samochód w stylu ?zimny łokieć? ale jak siedzisz w środku to jest naprawdę ciasno) i niestety nie ma tu rozkładu, trzeba czekać aż się zbierze pełna 6-ka chętnych bądź zapłacić za nieobecnych co czasem zajmuje kilka godzin (zwłaszcza do bardziej „remote localizations”).

Kończąc dygresje - załadowaliśmy się do grand taxi po około godzinie czekania i ruszyliśmy do Zagory. Trasa Ourzazate - Zagora należy do bardziej malowniczych w Maroku, zwłaszcza odcinek Agdiz - Zagora prowadzący przez dolinę Draa, gdzie suche i niesamowicie kolorowe góry AntyAtlasu spotykają się z ogromną Oazą rzeki Draa. Jako ze siedziałem przy oknie to cykałem zdjęcia wprost z samochodu (było naprawdę jasno wiec było to możliwe). Jak juz przyjechaliśmy do Zagory (miasto to jest dość dziwne - położone na skraju oazy skupia się wokół drogi i ma jakieś 8km długości ale w szerokości jest na 1 czasem dwa budynki, dalej jest pustynia).

Gdzie już tuż po wyjściu z samochodu wychaczyli nas „naganiacze” na jakąś wycieczkę na pustynię. Jako że taksówka w następną lokalizacje (M’hamid) była pusta co oznaczało „dłuuugie” czekanie stwierdziliśmy że nie zaszkodzi zobaczyć. Całkiem fajny właściciel lokalnego „biura” takich wycieczek mający własne namioty na pustyni i własne jeepy zaproponował sensowna cenę 1700DH za dwie osoby za wycieczkę tam i z powrotem z nocowaniem na pustyni, lunchem i śniadaniem. Jako że wyglądało na to, że do tego M’hamid trudno będzie dojechać samemu, poszliśmy na ten układ i juz po 30 minutach byliśmy w jeepie i jechaliśmy na pustynię.

Sam przejazd już jest wielką frajdą dla duszy ale niestety jest bardzo bolesny dla ciała, w szczególności dolnej partii pleców :). Jest mnóstwo skakania po wydmach, na których czasem się utyka:), a widoki są niesamowite. Zwłaszcza pustynia piaszczysta (Erg Chiagga) robi niesamowite wrażenie, którego na zdjęciach może nie widać ale jest to cos co będąc w Maroku trzeba zobaczyć. Do tego noc na pustyni jest czymś niesamowitym, ilość gwiazd jaka jest na niebie po prostu poraża. Nie dylem w stanie rozróżnić poszczególnych gwiazdozbiorów bo tyle gwiazd widziałem że mi się zlewały. Po bardzo późnym lunchu i krótkiej pogadance z francuzami którzy też znaleźli się w naszym obozie, poszliśmy spać.

Dzień siódmy Pustynia Erg Chiagga - Zagora - Taliouine

Z samego rana (około 5) zerwaliśmy się by obejrzeć wschód słońca, który trwał około 2 godziny. Widoki były równie niesamowite jak poprzedniego dnia wieczorem:). Po wschodzie słońca zjedliśmy śniadanie i wybraliśmy się w drogę powrotną, na jednej z diun wyskoczyliśmy na tyle wysoko ze moja kość ogonowa postanowiła zaprotestować (tyłek boli mnie do tej pory:). Po krótkiej przerwie na jazdę na wielbłądach (Aśka się uparła że chce, ja byłem obolały ale no cóż kobieta coś chce - mężczyzna wykonuje:), ale osobiście wielbłądów nie polecam) dojechaliśmy do Zagory. Na miejscu okazało się że generalnie to nie jest dziś dzień na jeżdżenie grand taxi i lepiej wybrać autobus, zwłaszcza że ku naszemu pełnemu szczęściu jedzie on do naszej miejscowości docelowej jaką było Taliouine.

Zjedliśmy w Zagorze chyba najlepsze w całym Maroku Tajine i złapaliśmy naszego busa. Już po wykupieniu biletów okazał się mały ZONK - wg, kierowcy mieliśmy być w Taliouine ok. 24:00 ale stwierdziliśmy że to chyba niemożliwe i po prostu nie umiemy się dogadać. Życie zweryfikowało nasze poglądy na możliwości autobusu - był to lokalesowy autokar zatrzymujący się na każde kiwniecie ręką przez ludzi łapiących go przy drodze, telepiący się w tempie żółwia i co gorsza jadący okrężną droga względem tego co myśleliśmy. Skończyło się na tym że oboje przysnęliśmy wypatrując naszej miejscowości gdzieś w ciemnej nocy Maroka. Na szczęście obudziłem się tuż przed dwunasta i ku swojemu zdziwieniu zobaczyłem że właśnie przejeżdżamy przez nasz cel (głównie po nazwach aptek:). Zarządca autobusu (taki gość co sprzedaje bilety oraz wsadza i wysadza podróżnych) juz o nas zapomniał i nie zamierzał się zatrzymywać, ale udało nam się zrewidować jego poglądy.

Wysadzeni w środku nocy po środku wioski jaka okazał się Taliouine udaliśmy się do pierwszego budynku przy którym był napis „hotel”. Okazało się że nawet jest czynny. Przybytek który znaleźliśmy nosił dumną nazwę „Hotel du Atlas de Bordeaux” i był najtańszym w jakim kiedykolwiek nocowaliśmy. Niestety cena odzwierciedlała jakość. Poduszki miale czarne ślady po poprzednich użytkownikach a w zbiorczej łazience zamiast prysznica był wężyk do podmywania tyłka, o cieplej wodze można było pomażyć :). Najgorsze było to, że hotel zlokalizowany był jak się okazało (w nocy tego nie zauważyliśmy) tuż nad lokalnym postojem taksówek grand-taxi (właściciele taksówek maja niemiły zwyczaj ciągłego trąbienia i wykrzykiwania kierunku w jakim jada) co rano skutecznie uniemożliwiło jakiekolwiek odespanie skumulowanego juz niewyspania.

Dzień ósmy Taliouine - Tini’n’Test

Wioskę Taliouine wybraliśmy na nasz nocleg z jednego powodu, wg. przewodnika (Lonely Planet) miała być dobrym miejscem wypadowym w góry Tini’n’Test (atlas wysoki), niestety już na miejscu okazało się że może i jest dobrym miejscem wypadowym ale pod jednym warunkiem - trzeba mieć własny środek transportu :(. To trochę pokrzyżowało nasze plany nocowania tutaj dwa noclegi i fajnego wypadu w góry. Zamiast tego postanowiliśmy zorganizować sam wypad w góry na zasadzie „a co dalej to zobaczymy”. Na podstawie informacji od lokalesow udało nam się mniej więcej określić trasę którą należy się poruszać by przy pomocy samych grand-taxi dojechać na przełęcz tizni’n’testu. Trasa okazała się w miarę skuteczna (aczkolwiek w jednym miejscu musieliśmy czekać godzinę aż się skończą modły by się nasza 6-tka zebrała), na miejsce dojechaliśmy około 14 i od razu dogadaliśmy się co do kwot za nocleg, żarcie i przewodnika po górach (swoją drogą bardzo fajnego kolesia, widać go na zdjęciach). Wyprawa w góry była co najmniej oszałamiająca, zwłaszcza ze nasz przewodnik postanowił przejść tylko sobie znaną dorgą (na tzw. przełaj) więc było trochę hardkorowo, ale wrażenia niesamowite. Po 4 godzinnej wyprawie w góry z dużym apetytem zjedliśmy obiad i poszliśmy spać. Niestety w naszej lokalizacji było potwornie zimno więc spać do końca się nie dało. Ale i tak było lepiej niż w „Hotel du Atlas”.

Dzień dziewiąty Tini’n’Test - Tiznit

Obudziliśmy się skostnieli z zimna dość wcześnie rano, na szczęście nasi gospodarze juz nie spali i dali nam śniadanie, potem już pozostało czekać na taksówkę (ta sama która nas wcześniej zostawiła, tylko teraz wracająca, jak się okazało nasz gospodarz był funflem kierowcy i dało się to załatwić). Potem mieliśmy tylko taksówkowo - autobusową przeprawę do Tiznitu (przesiadaliśmy się ze trzy czy cztery razy) na szczęście obyło się bez większego czekania. Wczesnym popołudniem (ok.16:30) dojechaliśmy do Tiznitu, jak się okazało nasz przewodnik miał jakiś wewnętrzny fuckup i nie bardzo umieliśmy na jego podstawie znaleźć nasza riade, potrzebna była taksówka. Na miejscu okazało się ze nie ma właścicieli bo gdzieś wybyli ale była bardzo fajna ich „znajoma” która co prawda ani słowa nie znała po angielsku a my po francusku ale używając słownika w przewodniku dogadywaliśmy się po arabsku :). sama riada była najlepszą w całym Maroku z ogromną i wypasioną łazienką, dużym łóżkiem i prywatnym patio, naprawdę się zastanawialiśmy czy nie zostać dzień dłużej (pewnie nie byłaby to zła decyzja :). Właściciele jak już wrócili (francuskie małżeństwo) okazali się naprawdę spoko ludźmi. No i wreszcie mogliśmy się wyspać :).

Dzień dziesiąty Tiznit - Mirleft

Z samego rana riada okazała się być jeszcze lepsza, takiej marmolady pomarańczowej też nigdzie indziej nie jedliśmy :). Po śniadaniu udaliśmy się na zwiedzanie miasta, głównie pod kątem srebrnej biżuterii z której ono słynie :). Gospodarze wskazali nam dobre pod tym względem miejsca. Niestety Tiznit jako taki nie jest za ciekawy, postanowiliśmy więc jechać dalej. Naszym kierunkiem było niedaleko położone miasteczko - rybacki Mirleft, które miało być rajem na ziemi. Podróż zajęła nam jakąś godzinę i juz przy wychodzeniu z taksówki musieliśmy zrewidować swoje poglądy na raj. Niestety Mirleft to dziura, z kilkoma brudnymi plażami, i beznadziejnym zapleczem turystycznym w stylu kawiarni czy restauracji (gorszych knajp niegdzie nie widzieliśmy). Klify które tam są, są ciekawe ale tylko przez chwile. Nasze miejsce noclegowe było naprawdę fajne ale całość niestety nie nadawała się do pozostania tam planowane 3 dni. Pochodziliśmy sobie wiec po klifach i poinformowaliśmy nasza gospodynie ze jutro się stornujemy.

Dzień jedenasty Mirleft - Essaoira

Zaraz po śniadaniu (swoja droga jednym z lepszych w Maroku) udaliśmy się do „miasta” celem znalezienie transportu do Tiznitu by dalej jechać do Essaoiury. Udało się nam dopaść miejscowy autobus. W Tiznicie jeszcze raz przeszliśmy się po sukach handlarzy srebra dokonując jeszcze drobnych korekt w zakupach i udaliśmy się do wietrznego miasta Essaoiry. Essaoira jak się okazało jest bardzo wietrzna co odczuliśmy już tuż po wyjściu z taksówki. Niezrażeni tym faktem postanowiliśmy znaleźć nasza riadę. Okazało się to niestety niemożliwe bez pomocy lokalesow bo mieściła się ona w jakimś zupełnie nieoznaczonym zaułku. Ale lokalesy nam pomogły i się odnaleźliśmy. Przystosowani do luksusów z dwóch poprzednich dni tutaj byliśmy lekko zawiedzeni. No cóż żyć trzeba, przynajmniej miasto było lepsze niż Mirleft, pełno małych i dużych knajpek, port no i duża piaszczysta plaża. Po zastanowieniu i riada nie była taka najgorsza, postanowiliśmy że zostajemy tutaj co najmniej dwa dni :). Przy zwiedzaniu miasta mieliśmy jedną całkiem fajną przygodę - przydybał nas miejscowy gawędziarz, i zaczął opowiadać o statkach rybackich i o porcie po czym wyciągnął swój kajecik gdzie miał kredkami i długopisem narysowane poszczególne statki i typy ryb na które one wypływają (naprawdę takie rysunki jak dzieci robią - niesamowite to było :) snuł swoją opowieść przez jakieś 15 minut po czym poprosił o cos w zamian, dostał kilka groszy i rozstaliśmy się on szczęśliwszy o 5 DH my naprawdę rozbawieni jego opowieścią :). Dość zmęczeni poszliśmy tego dnia spać wyjątkowo wcześnie.

Dzień dwunasty Essaoira

Z rana okazało się ze nasza Riada ma jeszcze jedną poważną wadę - jest w uliczce w której po drugiej stornie jest minaret. Minaret ma to do siebie ze zaczyna wyć w niebogłosy o godzinie 5 rano. Do tego mamy pod samymi oknami piekarnie która: a) pachnie świeżym chlebem, co jest przyjemne ale działa lekko pobudzająco rano i b) działa od samego świtu najpierw przygotowując chleb a potem go rozwożąc. To nam trochę uniemożliwiło poranne dokładne wyspanie się. Całość została lekko zrekompensowana przez całkiem mile śniadanie na tarasie riady (co prawda mewy podchodzące pod sam nos były trochę przerażające, są na zdjęciach). Stwierdziliśmy że miasto widzieliśmy dnia poprzedniego wiec wybieramy się na plażę. Plaża w Essaoirze jest bardzo szeroka i w teorii piaszczysta (pisze w teorii bo piasek to z niej wywiało zostało morskie dno taka ubita glina) i bardzo wietrzna. W praktyce to urywa na niej głowę i mimo temperatury w okolicach 30st. Celsjusza trzeba iść w bluzie. Przeszliśmy się całkiem daleko tą plażą (jakieś 2 km poza miasto) i wdrapaliśmy na wydmy by na nas nie wiało. Tutaj wreszcie udało nam się w spokoju zdrzemnąć, wygrzać i przebrać w kostiumy kąpielowe. Niestety takie siedzenie na wydmach powoduje przegrzanie (jak nie czuć wiatru to jest naprawdę gorąco). Po kilku godzinach postanowiliśmy wrócić do miasta. Tutaj załapaliśmy się na obiad ze świeżych ryb przygotowywany na miejscu (ryby po porostu są grillowane) i poszliśmy zwiedzać suki. Potem wykończeni położyliśmy się spać.

Dzień trzynasty Essaouira - Ouladia oraz dni czternasty i piętnasty Ouladia - Casablanca

Jak się okazało szybko przywykliśmy do minaretu i tej nocy juz nas nie obudził :). Natomiast zaskoczyła nas pogoda która okazała się być jeszcze bardziej wietrzna niż dnia poprzedniego (na plażę nawet nie próbowaliśmy wychodzić bo głowę urwałoby na miejscu). Po śniadaniu szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy do przedostatniego przystanku naszej podróży czyli Ouladii.

Podroż była troszkę uciążliwa ale się udało dojechać się w miarę wcześnie, do tego znaleźliśmy (a dokładniej nas znalazła) naprawdę fajna i czysta kwatera. Do tego Ouladiia okazała się być tym czego szukaliśmy w Mirlefcie - przyjemnym nadmorskim kurortem z naprawdę fajną piaszczystą i nie za bardzo wietrzną plażą i całkiem przyjemnymi lokalami żywieniowymi w okolicy. Aż żal było z niego wyjeżdżać. Niestety po kilku dniach trzeba było i ruszyliśmy do Cassablanki. Sama Cassablanca nie jest zbyt ciekawym miejscem wiec się nie będę rozpisywał. Z ciekawych rzeczy to mieliśmy hotel w centrum Medyny, miał być spokojny ale spać to się w nim niestety nie dało :(. Poza tym akurat ten dzień zdominowała katastrofa polskiego samolotu w Smoleńsku.

A następnego dnia z rana lecieliśmy juz do polski.

Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Maroku:
Co warto zwiedzić?
  • Meknes;

  • Fez;

  • Erg Chiagga;

  • Tizni’n’Test;

  • Essaouira;

  • Ouladia.
Porady i ważne informacje

W Maroku trzeba się przyzwyczaić ze tutaj czas biegnie trochę inaczej i planowanie czegoś „na styk” jest bardzo ryzykowne. Poza tym nie przerażać się widokiem zewnętrznym miejsc do nocowania, często w środku wyglądają one o niebo lepiej.

Poza tym trzeba być uważnym na:
a) portfel (jest sporo kieszonkowców)
b) fałszywych przyjaciół - jest to kraj gdzie naprawdę wiele osób pomoże Ci w podróży bardzo często bezinteresownie, ale nie wszyscy napotkani lokalesi są tacy altruistyczni, trzeba się kierować wyczuciem intuicji i dość asertywnie umieć się wycofać gdy coś nam zaczyna nie odpowiadać.

Autor: kazikss / 2010.04
Komentarze:

piea
2014-06-30

Relacja lepsza niż powieść przygodowa:)) Kapitalnie napisana; z humorem i z zawarością wszystkiego co istotne; zazdroszczę przygody, bo Maroko kręci mnie od dawna i wiem, że wcześniej czy później tu dotrę (mam nadzieję, że będzie to wcześniej). Dla mnie Maroko to najbliższa Polski totalna egzotyka!
Pozdrawiam,