Oferty dnia

Francja - Bonjour Amiens - relacja z wakacji

Zdjecie - Francja - Bonjour Amiens
No to se namieszałem i skasowałem cały dotychczasowy opis - muszę zaczynać na nowo.
pi pi pi pi pi ...
Wycieczka z cyklu niskobudżetowych, samodzielna, bez biura, bez znajomości języka; ale w sumie udana. Sporo zobaczyliśmy, a i zapoznaliśmy się z codziennym rytmem normalnego życia. Jakiś czas temu żona wyczaiła w Ryanair wyjątkowo tanie bilety do Paryża, no i zaczęło się - a może byśmy ...
Aeroport Paris - Beauvais leży na północ od stolicy niedaleko Amiens. Pod Amiens mieszkają krewni żony, taka piąta woda po kisielu, z którymi kilka razy spotykaliśmy się w Polsce i zawsze nas do siebie zapraszali. Stan i Melita, w naszym wieku, trochę mówią i rozumieją po polsku. Z tym kisielem to trochę przesadziłem, bo dziadek żony i babcia Melity to brat i siostra. Po krótkim oporze ulegam (jak zawsze) żonie - lecimy. Nie lubię być od kogoś uzależniony i liczyć na łaskę, ale w Amiens jest największa z francuskich katedr Notre Dame - to chyba nam ją pokażą. Muszę przyznać, że tym razem, żona jako organizator wyjazdu stanęła na wysokości zadania. Do ostatniej chwili czuwała nad normami dopuszczalnego bagażu, bo pomyłka to konkretna kwota do zapłaty. Odbierają nas z lotniska i jedziemy do ich domu w Plachy - Buyon ok. 10km od Amiens. Samochód prowadzi Melita, bo Stan, w spolszczeniu Stasiu prawie całkowicie stracił wzrok. No, należy mu się wielki podziw i szacunek, bo mimo tego przewodniczy w Amiens jakiejś fundacji na rzecz niepełnosprawnych. Po przyjeździe zanosimy bagaż do sypialni na piętrze i za chwilę z dołu wołanie - aperitif. Schodzimy i pytanie - co chcecie na aperitif?? No, nic, a w żadnym wypadku Ricard. Gospodarz jest amatorem piwa, więc zgadzamy się na piwo nalewane przez odpowiednie ustrojstwo z beczułki. Tak, Francuzi dla pobudzenia apetytu przed posiłkiem piją alkoholowy aperitif. Do obiadu (lunchu) oczywiście wino najczęściej czerwone. Po lunchu zarządzają - jedziemy nad morze. ?? Po piwie i winie - samochodem? Wino miało w nazwie św. Józefa; no to niech św. Józef ma nas w swej opiece - jedziemy. Fakt, Melita wypiła nieco mniej wina niż pozostali. Kurort Le Touquet-Paris-Plage (bez foto nie do zapamiętania) - tu swoją daczę w szeregu innych ma prezydent Macron. Nasz francuski wyjazd, może nie pod auspicjami, ale przebiegać będzie z prezydentem Francji w tle, który przecież pochodzi z Amiens. Nad morzem sakramencko wieje, więc krótki spacer, mini-kawka (liczy się jakość, nie ilość) i wracamy do samochodu. Zabudowa kurortu oprócz dużych hoteli urokliwa - jakieś małe, zadbane pensjonaciki; zresztą cała północna Francja to oprócz ścisłych centrów większych miast parterowe i piętrowe domy i domki. Wracamy do bazy i obiadokolacja, oczywiście z aperitifem i winem. Rankiem o godz 8 śniadanie. Na stole masło, żółty ser w plastrach, jakieś kostki fromage do smarowania, pieczywo i dżemy. Pieczywo różnorodne i bardzo dobre, bo kupowane w sklepie piekarniczym, a nie w supermarkecie. Oni czarna kawa i pieczywo bez masła posmarowane dżemem, my smarujemy masłem i herbata oczywiście - zawsze zabieram moją ulubioną czarną assam. Na koniec odkrywane są stojące na stole pod przykryciem różne sery i każdy coś tam jeszcze ukroi. Zapomniałem - to rytuał, po każdym posiłku odkrywa się i próbuje sery i trzeba przyznać, że sery wyśmienite o różnych ciekawych smakach. Nawet te w kostkach do smarowania pychota, a to z orzechami, a to z innymi dodatkami. Podsumowując kulinaria - śniadanie godz 8 jako podstawa przewspaniałe sery (słodkich dżemów i konfitur praktycznie nie jadam), obiad (lunch) ok. 13.15 i kolacja godz. 20 z obowiązkowym aperitifem i winem to zwykle ciepłe dania, smaczne i zróżnicowane - próbowaliśmy także specjalności regionalnych. Aperitif dla pobudzenia smaku to piwo, wino, wino ze sokiem aż po szampana, a możliwy także mocniejszy: brandy, whisky czy osławiony Ricard o anyżowym smaku. Brr ..
Wracając do programu - po śniadaniu jeden z synów przywozi wnuka, którego Melita zawozi do szkółki piłkarskiej. Naszą trójkę wysadza w Amiens i jedzie z Arturem na trening. Tak, tak naszym przewodnikiem zostaje niewidzący Stasiu i trzeba przyznać, że ze swej roli, mimo obaw, wywiązuje się doskonale. Trzyma moją żonę pod rękę, bo nawet przed zejściem z krawężnika trzeba go ostrzegać, ale mając miasto w pamięci prowadzi nas od punktu do punktu, co jakiś czas pytając: co widzisz. Tak dochodzimy do katedry, a po jej zwiedzeniu idziemy do starej części - dzielnicy Saint Leu, gdzie spotykamy się z Melitą, która wróciła z małym z treningu. Dzielnica na brzegach rzeki Sommy i jej kanałów składa się z uroczych, kolorowych i niewielkich domków; pełno tu kafejek i restauracyjek o tej porze nieco jeszcze pustych, ale ożywających zapewne wieczorami. W jednej z nich pijemy kawę i idziemy podziwiać domki Saint-Leu, a później ”pływające ogrody”. Na rozlewiskach i wysepkach rzeki Sommy założono ogrody i ogródki, do czego przyczynił się niewątpliwie proces pozyskiwania tutaj torfu. Do niektórych można się dostać wyłącznie łódką, do innych przechodząc mostkami i kładkami. Część chyba jest w prywatnym użytkowaniu, a część na zasadzie miejskiego parku służy do spacerów. Bardzo fajne miejsce, więc spacer po ogrodach dopełnia dnia. Foto zrobiłem tutaj bardzo mało, bo przejściowe kłopoty z bateriami w aparacie. Kolejny dzień to okolica - samo miasteczko, pobliski teren zawodów konnych i muzeum Juliusza Verne, bo tu w Amiens miał swój dom i tworzył. Któryś tam dzień wypada ze zwiedzania, bo nad Amiens przechodzi front huraganowo - deszczowy i trudno nawet nos wytknąć na zewnątrz. Następnego dnia pogoda nie rozpieszcza, a plan bogaty. Vimy, Lens i Arras. Vimy to okopy I wojny i zwycięska bitwa Kanadyjczyków, Lens to miasto rodzinne Melity i Stana, a Arras arrasami słynie i wspaniałymi placami - taki mały i duży rynek w Krakowie, z tym, że wiekowy ratusz stoi przy małym (Petite-Place). W Vimy jeszcze nie pada; w Lens chronimy się do knajpki na lunch złożony z regionalnych smakołyków, niestety Arras zwiedzamy w padającym deszczu. Pewnie przy innej pogodzie człowiek zwrócił by uwagę na piękne detale kamieniczek, ale wrażenie jest. Do muzeum się spóźniliśmy i ukradkiem rzucam okiem na część ekspozycji. Vimy - cały teren zryty lejami, okopy zabezpieczono teraz betonowymi ”nibyworkami z piaskiem” i można w nich chodzić; do tego wystawa pamiątek oraz pomnik w hołdzie Kanadyjczykom, którzy tu walczyli. Najbardziej szokuje mapa z zaznaczonymi liniami frontu, gdzie listopad 1914 niemal pokrywa się z grudniem 1917r. W Lens jemy lunch: aperitif - mocne piwo, na danie regionalne smakołyki w tym - carbonare flamande i oczywiście czerwone wino, deser - lody w alkoholu. No nie, można wrócić do Polski uzależnionym. Rezygnuję z deseru. W Lens odwiedzamy sklep klubu piłkarskiego, którego Stan jest wiernym kibicem oraz obok w miasteczku cmentarz. Inaczej niż u nas - kompletny brak zniczy, a na pomnikach ustawione kamienne suweniry. W Arras oprócz ratusza i obu rynków oglądamy XVIII-wieczną katedrę i powrót do domu. Termin wylotu zbliża się nieuchronnie i ostatniego dnia wyjazd nad morze do ujścia Sommy. Odwiedzamy dwa miasteczka po przeciwnych stronach zatoki, do której uchodzi rzeka. Trochę starej historii, trochę pięknych przyrodniczych atrakcji, a na koniec kolacja z moules w roli głównej. Zaczynamy od Le Crotoy. Rzeka Somma uchodzi tu do szerokiej lejkowatej zatoki kanału La Manche. Właśnie zaczyna się odpływ - to główna atrakcja rezerwatu ujścia Sommy. Niesamowity jest efekt końcowy, gdy po zatoce zostaje tylko piasek, kałuże wody i struga samej rzeki. Chodzimy po cyplu między rozlewiskami gdzie żyją różne gatunki wodnych ptaków i podobno foki. Fok nie widzimy, ale ptaki tak; zauważyłem nawet odlatującego rybołowa - niestety zbyt daleko na zrobienie foto. Później jedziemy do leżącego po przeciwnej stronie zatoki historycznego miasteczka Saint-Valery-sur-Somme. Tu też oglądamy efekt końcowy odpływu. Starówka otoczona murami z zachowanymi bramami, zaglądamy do wiekowego kościoła. Urokliwe i historyczne miasteczko, z którego przed wiekami wyruszał Wilhelm Zdobywca na podbój Anglii. Po zwiedzaniu lądujemy wieczorem w knajpce, aby spróbować smaku moules. Niby obrzydliwy nie jestem, ale miałem obiekcje, bo małże kojarzą mi się z czymś galaretowatym. No, nie było tak źle, ugotowane są zestalone i dały się zjeść. Francja - elegancja; Francuzi jedli używając pustej muszli jak szczypczyków i nią wyłuskiwali następne małże i wkładali do ust. I pewnie tak trzeba - Francja-elegancja. Ja z uporem pokazywałem jak to można jeść widelcem. :) Wiem, wszyscy zachwycają się owocami morza - ja tam tradycjonalistą jestem (polskim), choć lubię popróbować lokalnych przysmaków. I znów wpadka - nie udokumentowałem na foto deseru. A był, alkoholowy. W wysokiej szklance trzy gałki lodów cytrynowych pływające wraz z plasterkiem limonki w czystej wódce. Ma to oczywiście swoją, nie do zapamiętania, nazwę. Znów górę wzięła ”przepadzitość” (czyli zachłanność) nad zacięciem fotoreportera. Następnego dnia wracamy do kraju.

Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji we Francji:
Autor: papuas / 2018.09
Komentarze:

kawusia6
2019-02-17

Świetny opis- dużo realiów z życia społeczności "żabojadów" :) Sporo zwiedziliście- więc na pewno warto było jechać !

Angela
2018-10-23

,,naszym przewodnikiem zostaje niewidzący Stasiu' brzmi jak kawał ;) Ale wycieczkę mieliście udaną :)