Oferty dnia

Macedonia - cz.1: Skopje i Piękna Macica - relacja z wakacji

Zdjecie - Macedonia - cz.1: Skopje i Piękna Macica

Macedonia jako cel podróży narodziła się w mojej głowie gdy przeczytałam, że to kraj już cywilizowany, ale jeszcze nie zniszczony przez cywilizację, jeszcze pełen naturalnych, bałkańskich klimatów, z miłymi ludźmi, dobrym winem i zdrową, choć prostą kuchnią. No i - co ważne - ze słoneczną pogodą. Ponadto słowiański, a ja jestem dumna ze swych słowiańskich korzeni i w ogóle lubię Słowian.

Plany wakacyjne, jak to zwykle bywa, rozrastały się i ewoluowały miliard razy szybciej niż życie na Ziemi. Początkowo miała to być Macedonia jako duża, słynna kraina historyczna, podzielona dziś pomiędzy trzy państwa: Republikę Macedonii (FYROM), Bułgarię (Macedonia Pirińska) i Grecję (Macedonia Egejska). Jednak na porządne zwiedzanie tak dużego i tak atrakcyjnego obszaru nie wystarczyłoby całych wakacji, więc nastąpiły cięcia. Wyszła Republika Macedonii i Czarnogórskie wybrzeże. A w ostatniej chwili, w przypływie kowbojskiej fantazji, Czarnogóra zamieniła się w Albanię. I tak już zostało...

Cała podróż odbywała się na własną rękę, tzn. własnym autem, własną trasą i we własnym tempie. (Dodam jeszcze, że za własne pieniądze i na własne życzenie!) Trwała 5 tygodni, w czym około tydzień zajął nam leniwy dojazd w tę i z powrotem, z przystankami na zwiedzanie oraz rekreację po drodze, a pozostałe 4 podzieliły się pomiędzy Macedonię (15 dni) i Albanię (12 dni). Na „okres macedoński” mieliśmy porobione rezerwacje noclegów przez serwis Booking.com, który gorąco polecam, generalnie wszystko na trasie, co dotyczy zakwaterowania i płatności przez Booking.com, było OK (nie piszę „super” ze względu na hostel w Skopje, który odrobinkę nam się dał we znaki).

Żeby przedstawić całość i pokazać fotki, muszę podzielić moją opowieść na wiele części. Ta część, którą właśnie czytacie, dotyczyć będzie stolicy Macedonii, Skopje, oraz leżącego tuż poza jej granicami Kanionu Matka, znanej atrakcji turystycznej i weekendowej mekki mieszkańców Skopje.

Po przyjeździe do Macedonii zamieszkaliśmy na peryferiach Skopje w skromnym i tanim hostelu Royal. Za pokój 3-osobowy ze śniadaniem płaciliśmy 24 EUR. Śniadania były monotonne, codziennie to samo, czyli jajka na twardo, chleb, masło, kawa, płatki (dwa gatunki) z mlekiem i dżemy, ale trudno je nazwać kontynentalnymi, bo miały formę bufetu i można było jeść do woli. Najadaliśmy się porządnie, od czasu do czasu uzupełniając menu własnymi produktami typu wędlina, twarożek czy warzywa. Pokoje hotelowe były czyściutkie, z wygodnymi nowymi łóżkami i z łazienkami, acz łazienki owe pochodziły z minionej epoki. Oznacza to, iż były niewiarygodnie ciasne i woda gorąca nie wiedzieć czemu nie chciała się mieszać z wodą zimną, więc w wannie (tylko dwa razy większej od wanienki dla niemowlaka) było ciut gimnastyki, a okrzyki poparzonych, przekleństwa i stukot lecącego z rąk mydła, słychać było przez szum wody raz po raz. Jednak za najpoważniejszy problem uważam brak klimatyzacji w pokojach. Skopje położone jest w dolinie otoczonej górami i w lecie upały dochodzą do 50 stopni. Letnią noc w Skopje trudno przespać bez klimy, więc rano budziliśmy się z uczuciem zmęczenia i bardzo szybko uciekaliśmy z hostelu, bo zaglądające w okna słoneczko jeszcze podgrzewało atmosferę. Nawiasem mówiąc, widok z okna był paskudny, pod nosem dach z blachy falistej obsypanej potłuczoną cegłą, dalej industrija, stacja benzynowa i dopiero na trzecim planie niebieski rąbek gór. Plusem hostelu jest bardzo życzliwy (acz znający tylko pięć angielskich słówek) gospodarz, bardzo skrupulatna (i w ogóle nie znająca angielskiego) pani sprzątająca, wygodny salon z telewizją dla gości, kawa i herbata non stop oraz możliwość swobodnego korzystania z kuchenki elektrycznej i lodówki. Średnio rzecz biorąc, było OK. A jeśli ktoś nie lubi tego typu przygód, może bez problemu wynająć pokój w porządnym hotelu w centrum, tyle że to go wyniesie dużo drożej. No, ale nie skupiajmy się zanadto na zakwaterowaniu - w końcu nie po to jechaliśmy do Macedonii, żeby badać i kontemplować standard taniego zakwaterowania. Dodam tylko, że w hotelu Royal spędziliśmy 6 nocy, a gdyby było w okolicy jeszcze coś do zwiedzania, spędzilibyśmy ich więcej bez narzekania - no, może raz byśmy cichutko westchnęli... Podróżnik musi mieć hart ducha i ciała, szkoda tracić czas na głupstwa w rodzaju poszukiwanie lepszego hotelu. Oczywiście ta ideologia sprawdza się tylko wtedy, kiedy granice przyzwoitości nie są przekroczone, a tu nie były. Miało być tanio i czysto, było tanio i czysto, czyli OK.

Samo Skopje to miasto specyficzne, nie przypominające innych europejskich stolic (no, chyba że Tiranę). Przewodniki określają je jako „spotkanie Wschodu z Zachodem”, ale Zachodu jest tam co na lekarstwo, natomiast Wschodu i owszem, sporo. W Skopje nie ma lasu drapaczy chmur, ani zbyt wielu budynków lśniących szklanymi płytami. W centrum, wciąż odbudowywanym i rozbudowywanym po trzęsieniu ziemi z 1963, które zniszczyło 70% budynków, jest sporo nowoczesnej architektury. Są też postkomunistyczne wieżowce i bloki. Mniejsze domy i rzadziej występujące domki jednorodzinne spotkać można tylko poza centrum. Ogólnie miasto jest jakby „rozlane” na dnie doliny, szeroko, ale bez wysokiej zabudowy. Nie można też pominąć architektury osmańskiej z licznymi minaretami wystającymi ponad odrapane, jednopiętrowe mini-domy, którą podziwiać można w starej dzielnicy tureckiej zwanej Czarsziją.

Cechą charakterystyczną Skopje (i w ogóle całej Macedonii) jest niezwykła ilość pomników. Czegoś takiego nie widziałam w życiu - gdzie nie padnie wzrok, tam jakiś pomnik, a przynajmniej ozdobna fontanna z rzeźbami, utrzymana w klimacie socrealu. Pomnikowe postaci stoją w parach lub samotnie, siedzą w fotelu lub na koniu, albo robią to, co robiły za życia. Na cokole zawsze znajduje się podpis z ich nazwiskami i odpowiednimi datami. Macedończycy to młody naród, zachłystujący się swoją państwowością i dumny ze swoich bohaterów historii tudzież twórców. Dlatego turysta przeżywa szok pomnikowy - zwłaszcza w stolicy. Na szczególną uwagę zasługuje pod tym względem Plac Macedonia, gdzie monumentalna (10 m kolumny plus 14,5 m reszty) fontanna z pomnikiem Aleksandra Macedońskiego na koniu wbija patrzącego w ziemię niczym kafar. Fontanna ta w ciągu dnia produkuje orzeźwiającą mgiełkę, wieczorami zaś gra, śpiewa i tańczy w światłach kolorowych reflektorów. Chodziliśmy ją podziwiać aż trzy razy. Podobno kosztowała 7,5 miliona euro.

Pomniki w Skopje powstają jak grzyby po deszczu w ramach rządowego projektu „Skopje 2014”, rozpoczętego w 2010. Jego celem jest nadanie stolicy Macedonii... bardziej klasycznego looku! Wykonanie projektu obejmuje budowę muzeów, budynków rządowych, ozdobnych mostów i ponad 40 pomników bohaterów narodowych. Rząd Macedonii wykłada na to sporo kasy, ale nie wiadomo dokładnie ile, maksymalnie 500 tys. EUR. Przeciwników projektu nie brakuje. Twierdzą, że w jego ramach powstaje nacjonalistyczny kicz. Cóż, miejscami tak właśnie to wygląda... Spora część pomników ma ciężar gatunkowy socrealu. Ale dla turysty - po prostu czad! Istny las wykutych w metalu postaci z różnych epok i o najrozmaitszych zasługach. Co do samego Olka Macedońskiego, to jego pomnik z fontanną w centrum Skopje oburzył Greków tak bardzo, że rząd Macedonii musiał wystąpić z oświadczeniem, iż projekt Skopje 2014 nie ma charakteru antygreckiego. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że Grecy uważają Olka za swojego własnego bohatera narodowego i w dodatku czują się z nim mocno związani... No i mamy kolejne zarzewie konfliktu na Bałkanach!

Podczas naszego pobytu w Skopje promenada nadrzeczna z trzema słynnymi mostami była sterana pracami budowlanymi, jako że centrum rozwija się na potęgę, ale ukwiecone kafejki i tak były pełne ruchu i gwaru. Rzeka Wardar nie jest tylko ciekiem przebijającym się przez miasto (jak Wisła w Warszawie) - jest osią miasta, miejscem spacerów, rozrywki, życia kawiarnianego, a także... połowu ryb na wędkę. W samym centrum miasta, w okolicy wspaniałych gmachów Teatru Narodowego i Muzeum Archeologicznego, w płytkiej, acz bystrej toni tkwią faceci w woderach i moczą kije. W wodzie stoi też zadziwiająco udatna rzeźba przedstawiająca pływaczkę w czerwonym bikini, w pozie gotowości do dania nura. A w środkowym nurcie rzeki umieszczono dwie wielodyszowe fontanny i ustawiono rząd betonowych donic, w których rosną... duże drzewa. Innymi słowy - park w rzece, tylko ławek brak.

Na szczególną uwagę zasługują trzy mosty na Wardarze, przeznaczone wyłącznie dla pieszych. Najważniejszy z nich to Kamienny Most z XV. wieku, turecki, z bogatą historią (m.in. swego czasu nadziano na nim ku przestrodze na pale co ważniejszych antytureckich rebeliantów). Drugi i trzeci to tzw. Most Oka i Most Sztuki, nieomal bliźniaczo do siebie podobne, udekorowane gęsto pękami latarni i posągami macedońskich bohaterów od starożytności do współczesności. Most Oka dźwiga na swych przęsłach 28 figur i prawie tyle samo mosiężnych latarni. Ma dopiero dwa latka i kosztował półtora miliona euro. Twórcy posągów z Mostu Sztuki przedstawili 29 macedońskich artystów i wirtuozów, co kosztowało rząd macedoński aż 2,5 miliona euro. Wszystkie mosty warto obejrzeć, a te dwa nowsze, postawione w ramach projektu „Skopje 2014” robią duże wrażenie. Podsumuję krótko i wymownie: jestem pewna, że kiedy zakończą się prace budowlane, bulwary w centrum nad Wardarem będą bardzo atrakcyjnym miejscem.

Kamienny Most prowadzi turystów do Starej Czarsziji, którą trzeba odwiedzić koniecznie, gdyż stanowi największą atrakcję historyczno-kulturowo-handlową Skopje. Na Czarsziję wracaliśmy kilka razy - a to, żeby coś zjeść, a to na zakupy na bazarze, to znów, żeby posłuchać zawodzenia muezinów płynącego z licznych meczetów. Błądzenie po wąskich uliczkach wśród zniszczonych domów oplątanych drutami i oblepionych klimatyzatorami ma swój urok. W Czarsziji niebo ogląda się przez oka w pajęczynach kabli elektrycznych. Turysta mija dawne łaźnie tureckie i cieniste karawanseraje, i maleńkie (lecz nietanie) hoteliki z hałasującą klimatyzacją na pięterku nad szeregami sklepików. A w sklepikach sprzedaje się tu wszystko: złoto, suknie ślubne, stroje ludowe, antyki, kosmetyki, torebki, dywany, waluty i nikomu niepotrzebne bibeloty. Nieco zszokował nas sklep z wiszącymi w witrynie obdartymi ze skóry tuszami wołowymi. Rzeźnik w poplamionym fartuchu jak gdyby nigdy nic stał w drzwiach i palił papierosa - tymczasem resztki krwi wyciekały z tusz wielkimi kroplami wprost na wystawę. Na nikim poza nami nie robiło to jednak wrażenia. Mięso jest dobre i tylko to się liczy.

Na Czarsziji co krok trafia się kafejka lub restauracja na świeżym powietrzu, gdzie można odpocząć, napić się i najeść za niewielkie pieniądze. W jednej z takich kafejek przysiedliśmy na zimne piwo skopskie (jak na nasz gust miało ciut za dużo goryczki, ale jest to i tak najlepsze z macedońskich piw). Nie było nam jednak dane skosztować piwa w spokoju, gdyż ledwie zajęliśmy miejsca, zjawił się przy nas handlarz „francuskimi” perfumami wołający „dla Polska tanio”, a zaraz po nim nieletnia żebraczka w pięknej, błyszczącej chuście, dzięki której wyglądała na raczej zamożną niż biedną. Posłuszni przewodnikowi, trzy razy poszliśmy też na kolację do szybkiego baru na Czarsziji, żeby spróbować macedońskiego i specjału o nazwie tawcze-grawcze, a poza tym obowiązkowych kebabcze, sałatki szopskiej i papryki faszerowanej. Pierwszy bar wyglądał z lekka obskurnie, ale jedzenie było pyszne. Drugi i trzeci bar prezentował się bardziej elegancko, ale zapłaciliśmy więcej za mniejsze porcje i jedzenie nie smakowało nam tak, jak w tym pierwszym. Zdziwiło nas też, że frytki podawane są w Macedonii jako mały dodatek do mięs w ilości 8-10 sztuk na porcję, bo głównym „wypełniaczem” jest chleb.

Wielką przyjemnością były zakupy na Bit Pazar, starym bazarze tureckim. Stoiska z butami, okularami i sprzętem plażowym omijaliśmy obojętnie, bo widzieliśmy to samo badziewie made in China, co wszędzie. Ale na targu spożywczym ugrzęźliśmy na półtorej godziny, próbując i kupując. Są tam pyszne oliwki, pachnące pomidory, chrupiące ogórki, aromatyczna papryka, słodka cebula, rozmaite orzechy, świeże figi, złote czereśnie, soczyste brzoskwinie, smakowite sirenje (słony ser typu feta), tureckie słodycze w syropie. Troszkę nas poniosło i dźwigaliśmy potem wszystkie te wiktuały na plecach... Ale za to jaką fantastyczną sałatkę zrobiliśmy sobie potem w hostelu! Bałkańskie smaki są najlepsze na świecie.

Na Czarsziji odwiedziliśmy też kilka meczetów i dwie cerkwie. Meczety wywarły spore wrażenie na moim dziecku, które wchodziło do takiej świątyni po raz pierwszy w życiu. Zdejmowanie butów, obmywanie stóp, specjalne procedury dla kobiet (chusta na głowie) i muzułmanie nie tylko, że zapraszający turystów do środka, ale jeszcze zachęcający do fotografowania - to wszystko było dla Krzysztofa nowością i dużym przeżyciem. Do tego surowość wystroju, niemalże pustka we wnętrzu świątyni i sposób modlenia się z wielokrotnym wstawaniem i biciem niskich pokłonów... Uwagi syna uświadomiły mi, jak wiele już widziałam w życiu, ponieważ mnie meczety na Czarsziji wydały się całkiem zwyczajne, ot, meczety, jak w całym islamskim świecie. Natomiast stare cerkwie, pomimo iż widziałam ich w życiu tyle, że policzyć się nie da, niezmiennie wywierają na mnie ogromne wrażenie. W ikonostasie, zwłaszcza gdy jest rzeźbiony albo złocony (a najlepiej jedno i drugie), jest coś tajemniczego i coś naprawdę świętego. Być może jest to nieprzekraczalna dla zwykłych śmiertelników granica carskich i diakońskich wrót, za którymi znajduje się ołtarz? Obie cerkwie Czarsziji w Skopje, tj. cerkiew Św. Dymitra i cerkiew Św. Nauma gorąco polecam wszystkim.

Żeby mieć porównanie, udaliśmy się też do potężnej, współczesnej cerkwi pod wezwaniem Św. Klimenta Ochrydzkiego. Nigdy jeszcze nie byłam w tak wielkiej świątyni prawosławnej. Ikonostas miał powierzchnię kilkanaście razy większą niż w wielu starych cerkwiach, które widziałam, i ze 25 razy większą niż w drewnianych cerkiewkach łemkowskich. Jednak u Św. Klimenta Ochrydzkiego nie było tej atmosfery co w starych cerkwiach. Rzeczy stare budzą w człowieku głębokie refleksje i emocje. A nowe już używane - zupełnie nie.

Z innych zabytków widzieliśmy też akwedukt pod Skopje. Miał być tylko i dosłownie „zaliczony”, lecz zachwycił całą naszą trójkę. Niespodziewanie długi, aż 55 arkad, znakomicie zachowany i ślicznie wyreperowany. W dodatku ma tajemnicze korzenie. Nie wiadomo, kiedy i kto go wybudował: Rzymianie czy Turcy? Natomiast twierdza w Skopje zrobiła nam odwrotny kawał: miała być dokładnie zwiedzana, lecz została pobieżnie „zaliczona”, parę fotek, 5 minut spaceru i koniec, bowiem nie było się czym zachwycać. Od środka nic ciekawego - w przewodniku była mowa o pięknym parku i wspaniałych widokach na miasto, ale to nie tak. Park to trawnik z jedną lichą rabatką i paroma drzewami, a widoki głównie na nowoczesny stadion narodowy, wyglądający jak wielki ponton unoszący się na zielono-czerwonych falach drzewostanu i dachów stolicy. Najlepsze wrażenie robi twierdza Kale z zewnątrz. Ma typowo turecki pokrój z okalającym ją murem i wieloma kamiennymi wieżami. Przypominała mi twierdze widziane w Gruzji.

Darowaliśmy sobie natomiast wszelkie muzea i miejsca związane z Matką Teresą. W upał nam się nie chciało, woleliśmy posiedzieć na ławce. Może kiedyś...

Robiliśmy też sobie wycieczki za miasto. Raz wjechaliśmy sobie autobusem i dalej kolejką linową na słynną górę Vodno, na której stoi widoczny z miasta stalowy krzyż zwany Millenium Cross. Widok spod krzyża na rozciągające się w dolinie miasto jest niezły, aczkolwiek lepiej (i ostrzej) widać zabudowania z małych parkingów przy serpentynach wspinających się do dolnej stacji kolejki. Pewnie dlatego, że im wyżej, tym grubsza warstwa błękitnej mgiełki, w której kształty się rozpływają. Szkoda, że nie zabraliśmy ze sobą jedzenia, ani kocyka, bo można było - wzorem rodzin macedońskich - urządzić sobie miły piknik na łące w cieniu jałowca. Poza tym na górze nie ma co robić. Po pstryknięciu kilku fotek i zjedzeniu lodów na patyku byliśmy troszkę wkurzeni, że późnym popołudniem kolejka kursuje co 30 minut. Ale wspomnienia mamy i tak sympatyczne.

Zdecydowanie większą atrakcją była wycieczka do położonego tuż za miastem Kanionu Matka. „Matka” to słowo oznaczające macicę, czyli organ zasadniczo ważny dla podtrzymania gatunku. Skąd ta nazwa? Bo na pewno nie ma związku z kształtem kanionu. Może ktoś wpadł na pomysł, że woda to esencja życia, a spiętrzone w kanionie wody Treski są jak wody... płodowe? A może chodzi o elektrownię na Tresce, zaopatrującą w energię stolicę i okolice? Tak czy siak, kanion przyciąga turystów i lokelesów niczym magnes. W Internecie sporo się mieści cudownych wieści o powalających widokach w kanionie i na kanion. Ja sama, myśląc o kanionie Matka, najbardziej czekałam na motyle - żyje ich tam ponoć wiele gatunków, w tym aż 77 to gatunki endemiczne, czyli żyjące tylko tam i nigdzie indziej na świecie. Po części się zawiodłam, bo dostrzegłam tylko kilka różnych gatunków, ale muszę też przyznać, że motyli (w sensie liczby osobników) latało mnóstwo. Na parkingu całe „stadka” motyli siadały w błocie i piły. Stąd mam piękne fotki czarno-kremowych paziów żeglarzy.

Nasza pierwsza wycieczka do kanionu nie udała się aż tak, jak się spodziewaliśmy. Po obejrzeniu cerkwi Św. Andrzeja z zewnątrz (na wstęp do środka długo się czeka, aż uzbiera się grupka chętnych, no i trzeba płacić 1500 denarów) poszliśmy szlakiem wzdłuż kanionu. Szlak początkowo biegł przez niski las blisko wody i był zabezpieczony poręczami. Po około 1 km zaczął prowadzić ścieżynką wykutą w urwisku, wąską i zabezpieczoną tylko miejscami. Po 2 km nie był już ubezpieczony w ogóle. My mamy wprawę w chodzeniu po takich szlakach, bo kilka kanionów w życiu już zaliczyliśmy, ale osobom niewprawionym i/lub z lękiem wysokości nie polecam tego. Tym bardziej, że szlak prowadzi donikąd, tzn. nagle się urywa i trzeba wracać tą samą trasą. A poza tym widoki są często zasłonięte przez chaszcze, zaś po godzinie wędrówki stają się monotonne. Wróciliśmy więc ziewając a la hipopotam, po czym postanowiliśmy zapoznać się z menu kanionowej restauracji. Niestety, po 25 min czekania poszliśmy sobie, gdyż nikt się nami nie zainteresował, chociaż byli wolni kelnerzy. Tak działa komercja. Kelnerowi nie chce się ruszyć, bo wie, że jak nie ten klient, to i tak przyjdzie następny. I w ten oto sposób nie spróbowaliśmy ryb z Matki.

Druga wycieczka była o niebo lepsza. Wynajęliśmy łódkę, która za 60 denarów/os. przewiozła nas spod cerkwi Św. Andrzeja na drugi brzeg (a potem z powrotem). Kanion jest tak wąski, że nawet nie zaznaliśmy frajdy wodniaka, bo po paru minutach było już po wszystkim. Z drugiego brzegu wspinaliśmy się stromo do klasztoru Św. Mikołaja. Wspinaczka jest dosyć męcząca i miejscami trudna z powodu osuwających się spod nóg kamieni, ale z drugiej strony to tylko 150 metrów deniwelacji i to w połowie w cieniu. Powitała nas tablica z napisem „WC” przymocowana do klasztornych murów, a że reklama jest cynglem potrzeb, nie omieszkaliśmy natychmiast sprawdzić, jaki standard mają mnisi w przybytku (a mieli turecki bez papieru toaletowego). Pod klasztorem spotkaliśmy Anglików, którzy rozbili tam namiot i wypoczywali na całego, jedząc non stop węglowodany i sypiąc w krąg okruszkami. I oni, i my zasiedliśmy w drewnianych wiatach, by popatrzeć z góry na restaurację, cerkiew Św. Andrzeja i jezioro. Widok fantastyczny! Klasztor był jednak opustoszały, a cerkiew zamknięta. Jakieś ślady bytności człowieka klasztornego znaleźliśmy - np. druciane kosze do segregacji butelek PET i kanapę na ganku, obłożoną wysiedzianymi poduszkami. Obawiam się, że wejście do cerkwi Św. Mikołaja może graniczyć z cudem... Obyło się jednak bez łez. Wspięliśmy się stroma ścieżką na pobliską górę, by podziwiać widoki na kanion i sam klasztor. Wśród ukwieconych łąk i zielonych górskich panoram przebywaliśmy ponad dwie godziny. Słońce wyssało z nas siły, ale warto było. Po zejściu na brzeg jeziora wezwaliśmy łódkę metalowym gongiem przybitym do drzewa - przypłynęła po nas w ciągu 5 minut. Do hostelu wracaliśmy w szampańskich humorach, zahaczając po drodze o akwedukt pod Skopje i oglądając w pobliskiej wiosce sklecone z byle czego kojce do segregacji odpadów. W mieście nie widzieliśmy oznak segregacji, ale w wiosce składającej się z trzech baraków i trzech domów myśl ekologiczna już zagościła na dobre. W jednym kojcu składowano plastiki, w drugim szkło, w trzecim kartony i szmaty. No i proszę: jak się chce, to można, nawet jeżeli władza nie zapewnia kontenerów.

Dużo tego napisałam... Wystarczy! Teraz zapraszam do obejrzenia zdjęć ze Skopje i Kanionu Matka.

Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Co warto zwiedzić?

Stara Czarszija. Pełna sklepików, meczetów, restauracyjek i barów, z charakterystyczną jednopiętrową architekturą spętaną pajęczynami kabli, z uroczymi latarniami, z kontrastami w rodzaju spękana ściana z odłupanym tynkiem i miska SAT. Stare toporne klimatyzatory przylepione do ścian budynków oznaczają hoteliki - maleńkie i niezbyt tanie jak na swój standard. Tureckie karawanseraje, o ile się jeszcze ostały, służą za lokale sziszowo-kawowe i restauracje. Dawne tureckie łaźnie to dziś galerie. Jest kilka wartych odwiedzenia meczetów, np. unikalnie dekorowany płytkami Aladża Dżamija czy Gazi-Isabegova Dżamija z tureckim cmentarzykiem i ładnym ogródkiem różanym. Największy meczet to Mustafa Pasza Dżamija (jeden z symboli miasta, ale nic nadzwyczajnego), zaś najstarszy to Hjunkar Dżamija, XV wiek, ciekawy w środku, z dużą ilością drewna. Z cerkwi należy wymienić na pierwszym miejscu cerkiew Św. Nauma, obecnie jest to cerkiew-muzeum (wstęp 120 denarów) i koniecznie trzeba ją odwiedzić, gdyż posiada cudowny, drewniany i misternie rzeźbiony ikonostas charakterystyczny dla szkoły mijackiej z Galicznika (w całym kraju są tylko trzy takie ikonostasy, naprawdę wspaniałe), a także piękną ambonę i inne elementy wyposażenia. Ponadto można w niej robić zdjęcia, choć światła jest bardzo mało i trzeba podejść do zadania ze wsparciem technicznym. Ważnym miejscem na Czarsziji jest Bit Pazar, stary bazar turecki, gdzie można połazikować, pofotografować i pokupować to i owo, polecam zwłaszcza część jedzeniową. W licznych barach i knajpkach można wrzucić coś na szybko, głównie opiekane mięsa w rodzaju kababi (rodzaj kiełbasek z mielonego mięsa) czy pleskawicy (rodzaj ziołowego hamburgera) lub tawcze-grawcze (zapiekaną w glinianym naczyniu fasolę o smaku... po prostu fasoli). Zaś zimne piwo Skopsko i mocna kawa postawią na nogi znużonych włóczykijów.

Plac Macedonia. Ogród pomników z gigantem na koniu - Aleksandrem Macedońskim na czubku tańczącej fontanny. Na świeżo przybyłym robi wrażenie. Troszkę zieleni, niewiele cienia. Centrum handlowe, kafejki - na placu i w jego najbliższej okolicy można spędzić nawet ze dwie godzinki. Polecam spróbować kukurydzy w kolbach pieczonej na grillu. Macedończycy umieją ją robić!

Promenada w centrum nad Wardarem. 3 ciekawe mosty, sporo kafejek, karuzela a la XIX wiek, Muzeum Archeologiczne, Teatr Narodowy, kilkanaście pomników, rzeźb i fontann. Obecnie szpecą ją liczne budowy i remonty, ale będzie ładnie!

Twierdza Kale. Stanowi najstarszą część Skopje - powstałą prawdopodobnie na początku VI w., kiedy to trzęsienie ziemi zniszczyło Scupi (starożytny „prototyp” Skopje). Wybudowano ją z kamieni wapiennych, a że widać na nich tu i tam łacińskie inskrypcje, specjaliści uważają, że owe kamienie były gruzem ze Scupi. Historia twierdzy nie jest dobrze znana, gdyż nikt się o to zbytnio nie starał. Archeolodzy wzięli się do pracy dopiero w latach 2006-2007, gdy zapłacił im za badania rząd macedoński. Moim zdaniem twierdza prezentuje się dużo lepiej z zewnątrz niż od środka, ale na szczęście nie trzeba płacić za wstęp. Można tam iść, by odpocząć na trawce pod drzewkiem w czasie męczącego zwiedzania centrum miasta.

Akwedukt (i starożytne Scupi). Wraz z pozostałościami po antycznej osadzie Scupi leży zaraz za miastem. Osada istniała na początku naszej ery. Dziś można podziwiać wczesnochrześcijańską bazylikę, antyczny teatr rzymski i posąg Wenus (my jednak z tego zrezygnowaliśmy, bo w planach mieliśmy zwiedzanie ruin innych starożytnych miast Macedonii, a przecież co za dużo, to... wiadomo). Akwedukt jest wyjątkowo długi, nietypowo załamany pod kątem i ma nieznaną genezę. Prawdopodobnie pochodzi również z czasów rzymskich, ale jest to przedmiot kontrowersji. Jedni naukowcy datują go na I w.n.e., inni na czasy tureckie. Tym niemniej warto go obejrzeć, jest to jeden z trzech zachowanych akweduktów na całych Bałkanach.

Góra Vodno. Tak jak pisałam w relacji. Autobus do dolnej stacji kolejki linowej odjeżdża z dworca autobusowego (pod dworcem kolejowym) w centrum co 30 min. Bilet na kolejkę kosztuje 100 denarów w obie strony, ale uwaga: w sezonie po 16:00 kolejka kursuje tylko co pół godziny, a poza sezonem wcale (chyba tylko 1-2 kursy wieczorem). Obecnie na szczycie Vodna znajduje się tylko kawiarnia pod chmurką i kilka zadaszonych miejsc piknikowych; w przyszłości ma być wybudowana restauracja. Kilka budek fast food stoi przed dolną stacją kolejki, ale gdy zajrzeliśmy do nich, nic poza napojami i słodyczami nie było. Sporo ludzi wjeżdża na szczyt ze swoim lunchem i spożywa go na łączce, podziwiając roztaczające się dookoła widoki. Jest to miła opcja na upalne godziny w środku dnia, gdyż na górze jest wyraźnie chłodniej i przewiewniej. Ze względu na fotografowanie panoramy miasta lepiej jest być tam po południu.

Kanion Matka. Uchodzi za najbardziej zachwycający krajobraz Macedonii oraz za cud natury, chociaż jest sztucznie zalany przez spiętrzone wody rzeki Treski. Na pewno warto sobie zrobić wycieczkę, aczkolwiek ktoś, kto widział w życiu wiele kanionów, może wcale nie być powalony przez tamtejsze widoki. Wiele osób się jednak zachwyca. Idąc z parkingu, mija się zaporę, której pod żadnym pozorem nie wolno fotografować (są tablice) - a jak nie wolno, to człowiek chce, choćby i nie było co fotografować, więc od razu jest zgrzyt i dylemat moralny. Po południu mistrzowie ceremonii puszczają trochę wody przez zaporę, wtedy jest najbardziej malowniczo, bo szmaragdowa woda wali z dziury w skale, a słoneczko też świeci pod odpowiednim kątem... Nie wiem, po co ten zakaz fotografowania. W Gruzji oglądałam większą zaporę, zaopatrująca w prąd wielki kawał kraju i nie było żadnego zakazu. Jak wróg będzie chciał zbombardować czy dynamit podłożyć, to opracuje plan akcji na miejscu i potem zrobi to bez skrupułów i... bez fotografowania.

Za zaporą zaczynają się kanionowe widoki, najlepsza pora do zdjęć to pora popołudniowa. Na miejsce można dojechać bez trudu autobusem miejskim z dworca autobusowego, ale my jeździliśmy samochodem wcześnie rano, kiedy były jeszcze miejsca w cieniu na darmowym parkingu. Wstęp do kanionu jest bezpłatny. Celem wycieczki może być po prostu obiadek w kanionowej restauracji, np. świeżutkie danie rybne, a potem krótka przechadzka ubezpieczoną częścią szlaku wzdłuż brzegu. Można popływać, choć brakuje wygodnych zejść do wody, a o plażach nie ma mowy, zresztą woda jest dosyć zimna. Można zafundować sobie rejs motorowy lub wiosłowy wodami Jeziora Matka, np. do jaskini Vrelo z reklamowaną szatą naciekową (aczkolwiek nas ta jaskinia jakoś specjalnie nie kusiła, Słowacy mają lepsze). Można iść w góry, np. do położonych wysoko starych cerkiewek - z tym, że raczej trudno będzie do nich wejść, zwykle stoją zamknięte i nikogo w pobliżu nie ma. My zdecydowaliśmy się na krótką wycieczkę do 300-letniej cerkwi Św. Mikołaja i kawałek dalej na pobliską górę, żeby zobaczyć widoki z owej góry na jezioro w kanionie i taka opcję polecam, gdyż widoki są śliczne, a wycieczka nie tak męcząca. Twardziele mogą pójść dużo dalej - aż na górę Vodno, skąd można zjechać koleją linową i potem autobusem do centrum Skopje. Jest to całodniowa wycieczka z mnóstwem widoków.

JEDNODNIOWE WYCIECZKI ZE SKOPJE POZA MIASTO:

Nie opisuję ich, bo zrobię to w drugiej części macedońskich relacji.

  • Kokino - Staro Nagoricane - Kratovo - Kuklici (przyrodniczo-kulturowa, super!)
  • Tetovo (warto dla ciekawej architektury i przyjrzenia się Albańczykom żyjącym w Macedonii).

Porady i ważne informacje

  • Ceny w Macedonii. 100 denarów = około 7 zł (2013). Tańsze niż w PL nie są hotele, benzyna, ani woda mineralna. Gastronomia i produkty spożywcze w handlu - zależy gdzie, w kurortach i w stolicy drożej, jak wszędzie. Na ciepły posiłek jednodaniowy (mięsny) plus chleb, duża sałatka i piwo wydamy 300-400 denarów, a czasem tylko 200 denarów. Ryby są pyszne, ale znacznie droższe. Bilety wstępu różnie, od 100 do 300 denarów. Bilet autobusowy 35 denarów u kierowcy, 30 denarów w kiosku w pakiecie 10-przejazdowym. W sumie - trochę taniej niż w Polsce.
  • Banki i bankomaty w Macedonii. Cóż, są! Z bankomatów nie korzystaliśmy. Pieniądze najlepiej wymieniać w kantorach, bo banki biorą prowizję. W części kantorów nie są podane kursy, obsługa je podaje „z sufitu”. W stolicy znajdzie się zawsze jakiś normalny kantor, w mniejszych miejscowościach może być gorzej, a w dziurach trzeba mieć pieniądze - chociaż Macedończycy z reguły nie odmawiają zapłaty w euro, jak turysta nie ma denarów.
  • Drogi i ruch drogowy w Macedonii. Nawierzchnia dobra, połączenia drogowe dobre, kierowcy troszkę szarżują, ale na trasach dalekobieżnych nie łamią jakoś nachalnie przepisów. Denerwujące mogą być ciężarówki i traktory wlokące się po krętych górskich szosach. W mieście chaos prawie nie do opisania. Zaparkowane samochody blokują cały pas ruchu. Jak jeden kierowca chce pogadać z drugim, albo wyskoczyć do budki po fajki, zatrzymuje auto na pasie bez parkowania i wychodzi załatwić sprawę, zupełnie się nie przejmując formującym się korkiem i klaksonami. Im więcej Albańczyków w danej okolicy, tym mocniej łamane są przepisy i tym większy bałagan na drogach. Sami widzieliśmy, jak na Czarsziji kierowca, domniemany Albańczyk (tam mieszkają głównie Albańczycy), potrącił motocyklistę i... zwiał!
  • Wchodzenie do świątyń w Macedonii. Standard. Żadnych szortów i skąpych topów. Do wielu cerkwi wchodząca kobieta musi być ubrana w spódnicę i mieć chustkę na głowie - z reguły można za darmo wypożyczyć jedno i/lub drugie przy wejściu. Do meczetów - wszyscy bez butów, kobiety w chustce. W meczetach raczej nie wypożyczają chustek. Obecność kobiet nie-muzułmanek w niektórych meczetach nie jest dobrze widziana, ja np. wnętrza Hjunkar Dżamija w Skopje nie widziałam, bo gdy się zbliżałam do wejścia, siedzący na trawnikach muzułmanie zaczęli krzyczeć (nie wiedzieć czemu po niemiecku) „Verbotten! Verbotten!”
  • Komunikacja lokalna w Macedonii. Jest autobusowa, jakoś działa, niedroga. Czasem warto zostawić swoje auto na parkingu, wsiąść w autobus i zrobić sobie wycieczkę na luzie. Można wziąć taksówkę (na dalsze dystansy też), ale taksówkarze z reguły starają się ściągnąć od turystów jak najwięcej kasy.
  • Klimat, pogoda w Macedonii. Latem - upał! Standardowo 30-33 stopnie, ale są dni „koło czterdziestki”. Temperatura w Skopje może dojść nawet do 50 stopni. Klimatyzacja w nocy konieczna, inaczej trudno spać. W górach niby ciut chłodniej, ale lasu tam brak, a chodzenie po łysej patelni w słoneczny dzień wyczerpuje i odwadnia. Temperatura wody w Jez. Ochrydzkim około 25 stopni.
  • Porozumiewanie się z tubylcami w Macedonii. Nie stwarza problemów. Młodsi znają angielski, czasem po prostu świetnie mówią. Starsi nie zawsze, ale czasem znają rosyjski. Bywa i tak, że Macedończyk mówi po macedońsku, Polak po polsku, rączki troszkę pomagają, czasem jakieś słówko niemieckie się komuś wyrwie i obie strony się porozumiewają skutecznie. W końcu jesteśmy Słowianami! (Oczywiście to dotyczy prostych sytuacji typu zamawiamy coś w knajpie albo coś kupujemy, czy pytamy o drogę).

Autor: texarkana / 2013.07
Komentarze:

texarkana
2013-09-20

Dzięki Wam, kochani, za miłe słowa! Jak znajdę chwilkę czasu, będa kolejne odcinki.

myszka
2013-09-15

Świetny opis, ciekawy, dokładny z wieloma przydatnymi informacjami. Teraz "idę" do obejrzenia fotek.

nietop
2013-09-14

brawo!
podziwiam!

piea
2013-09-10

Ciebie Agata to się czyta z zapartym tchem!
jesteś tu Mistrzynią szczegółowych opisów. Brawo!
Fantastyczna ta Twoja Macedonia!