Oferty dnia

Polska - Polesie: kraina bocianów i komarów - relacja z wakacji

Zdjecie - Polska - Polesie: kraina bocianów i komarów

To był czterodniowy weekend w krainie bagien, komarów, bocianów, ziołowych smaków i ciszy. Taki wypad ładuje akumulatory na najbliższy miesiąc, ale też rozmarza człowieka oczekującego na wakacje tak, że staje się on niezdolny do wykonywania obowiązków służbowych. Polesie można nazwać „Polską Ukrainą” albo „Polską Białorusią” ze względu na z lekka zaściankowy charakter, niską gęstość zaludnienia, brak akwaparków, supermarketów i McDonaldów oraz dyskusyjną jakość dróg jezdnych. Wszyscy jednak wiemy, że „na zielonej Ukrainie” jest pięknie - i tak właśnie jest na Polesiu.

Polesie to międzynarodowa kraina geograficzna, której większa cześć leży na Ukrainie i Białorusi. Polska ma tylko skrawek. Ale za to jaki urokliwy! No i... mokry. Permanentnie wysoki poziom wód gruntowych gwarantuje obecność rozlicznych bagien, które zajmują prawie połowę powierzchni Polesia. Liczne są także płytkie jeziorka i niewielkie rzeczki. Rzecz jasna tam, gdzie jest obfitość wód, komar rodzi się gęsto (meszka też), więc trzeba się uzbroić w cierpliwość i odpowiednie chemikalia. A tam, gdzie są dzikie bagna, jest mnóstwo ptactwa i dostatek ciekawych roślin, m.in. drapieżnych. Wczesnym latem na jeziorkach kwitną całe zastępy nenufarów. Żabie chóry są tak napalone na występy, że koncerty są codziennie i za darmo. Lornetka (na ptaki), lupa (na rosiczki) i aparat fotograficzny (na wszystko) aż się pocą z wysiłku. W wioskach stoją drewniane, pasiate chaty poleskie, wciąż jeszcze zamieszkane. Widuje się także chaty z Podlasia, z drewnianymi, zdobionymi okiennicami i rzeźbionymi narożnikami. Tu i tam z gęstwiny wierzb wystaje niewielka kopuła cerkiewki. 80% słupów zwieńczonych jest bocianim gniazdem, w którym matka pilnuje gromadki młodych. Małe poletka obsiane zbożem przetykane są czerwienią maków, błękitem chabrów i amarantem kąkoli, tak już rzadko widywanych w naszym kraju.

Co do nas, to mieszkaliśmy w wygodnych, murowanych domkach w bardzo gościnnym ośrodku noszącym interesującą nazwę „Leśna Ryba”. Ośrodek położony jest w lesie nad jeziorkiem. Do dyspozycji (i pod samym nosem) mieliśmy kąpielisko, rowery wodne, duży park linowy, duży plac zabaw dla dzieci, leśną kawiarenkę pod parasolkami i kucharza, który gotował prześwietnie, pozostawiając przez to względnie trwałe ślady pobytu w Leśnej Rybie na naszych bioderkach, brzuszkach i podbródkach. Och, te ciepłe kolacje! Na zamówienie były też dostępne spływy kajakowe i paintball.

Program naszej wycieczki rozpoczynał się od wizyty w pałacu Zamoyskich w Kozłówce. Nie jest to wprawdzie Polesie, ale leży w zasadzie po drodze (przynajmniej z Warszawy), a pałac odwiedzić warto, gdyż jego wnętrza w stylu tzw. Drugiego Cesarstwa są olśniewające. Podobno Zamoyscy sprzedali swoją rezydencję państwu za stosunkowo niewielkie pieniądze, pewnie dlatego, że nie mieli na remont i konserwację. Na szczęście w pałacu można robić zdjęcia (acz jak Naczelny Konserwator przykazał - bez flesza) i tego sobie nie żałowaliśmy.

Po przeszło godzinnym kontakcie z pałacowymi luksusami przyszła pora na godny posiłek. Pojechaliśmy więc do Zawieprzyc na wcześniej zamówioną biesiadę szlachecką. Posiłek podano w miejscu nietypowym, a mianowicie... w muzeum, wśród tuzinów eksponatów historycznych, tworzących z jednej strony z lekka chaotyczną zbieraninę, z drugiej zaś - klimacik fantastycznie komponujący się z bogato zastawionym i udekorowanym stołem. Owo muzeum, tzw. „Lamus”, mieści się na wzgórzu zamkowo-pałacowym tuż obok ruin zamku i ruin pałacu Miączyńskich, malowniczo zarośniętych zielskiem. Na obiad podano tyle przekąsek i ciepłych potraw, że opisać nie sposób. Znakomite były smażone paszteciki nadziewane mięsem i serwowane z sosem czosnkowym, kawałki kurczaka smażone w cieście piwnym, schab pieczony ze śliwkami, sałatki i marynaty, a także oryginalny napój owocowo-ziołowy z dodatkiem zamorskiej mięty. Nad obsługą gości czuwały białogłowy w strojach z epoki. Obiad uświetnił nam też szlachcic w wielkiej czapie, snujący ciekawe opowieści historyczne. Po biesiadzie ten sam szlachcic zaprowadził nas do małej barokowej kaplicy ufundowanej przez Miączyńskich, która kryje w sobie rozmaite tajemnice. Jest tam wyjątkowy fresk przedstawiający Sąd Ostateczny w nietypowy sposób. Dosyć dobrze zachowane polichromie kaplicy wzbudzają wielkie zainteresowanie historyków i znawców sztuki. Dopiero niedawno okazało się np., że za postacią Św. Piotra, którego uważano za freskowego singla, schowała się inna postać. Szczerze mówiąc, nie sposób w to uwierzyć, bo - przynajmniej moim zdaniem - na fresku doskonale widać gołą stopę tej drugiej postaci. Ale nic to!

Po wyjściu z kaplicy udałam się do zamkowych ruin, by zrobić kilka fotek i popatrzyć z góry na rzekę Wieprz, wijąca się malowniczo wśród zielonych łąk. Gdy robiłam zdjęcia starych murów tonących w zieleni, usłyszałam chrypliwy krzyk: „Proszę nie fotografować!” Dopiero wtedy dostrzegłam ogoloną głowę i kanarkowo-zieloną koszulkę postaci siedzącej na szczycie muru, jakieś 5 metrów nad ziemią. Rozpoznałam w niej młodego pijaczka, którego minęłam pół godziny wcześniej. Co on tam robi? Jak tam wlazł? Zanim zdążyłam wymyślić jakiś logiczny scenariusz, na wzgórze zajechała karetka na sygnale. Domyśliłam się, że ogolony gość coś sobie zrobił, np. złamał nogę - i wezwał pogotowie. Ratownicy nie wiedzieli, gdzie mają szukać ofiary, więc wskazałam im ruiny. Okazało się, że nie mogą udzielić ogolonemu pomocy, bo zachodzi obawa, że uszkodził kręgosłup, a nie ma jak go bezpiecznie ściągnąć z ruin. Wezwali zatem straż pożarną. To też nie pomogło - wóz strażacki nie mógł podjechać do ruin wystarczająco blisko, by wyciągnąć drabinę. Zamek stoi na rozległych lochach, które w ubiegłym roku zapadły się pod koparką. Potrzebna była przenośna drabina, a tej strażacy nie mieli... Przyjechała więc kolejna straż, tym razem ochotnicy z zawieprzyckiej bazy. Chłopcy mieli nazajutrz pokazy dla publiczności, więc nadarzyła się znakomita okazja, by przećwiczyć ratownictwo. Ogolonego przywiązali do noszy, unieruchamiając mu nogę, złamaną - uwaga! - aż w trzech miejscach, w tym dwukrotnie w udzie. Potem znieśli go po drabince i zapakowali do karetki. Jak sobie zrobił takie wielkie „kuku”? Otóż wspiął się w stanie nietrzeźwym (czyli w stanie, w jakim spędzał większość swego życia) na najwyższą wieżę ruin i zrobił zakład, że z niej zeskoczy. Skok z 10 metrowej wieży zakończył się tak, jak już wspomniałam. Ale mógł zakończyć się inaczej. Gdyby pijaczyna się zachwiał, spadłby na drugą stronę, gdzie tuż za wieżą zaczyna się stroma skarpa spadająca do rzeki Wieprz. Tego by najprawdopodobniej nie przeżył. Tak czy inaczej, za tego typu pijackie ekscesy i szeroko zakrojone akcje ratownicze płacimy my, niewinni podatnicy. Według mnie (i wielu innych osób) prawo powinno obciążyć kosztami pijaka, a gdyby był niewypłacalny, skazać go na galery (lub kazamaty, jeśliby wskutek swych pijackich zabaw został inwalidą niezdolnym do prac fizycznych).

Następnego dnia pożegnaliśmy się z klimatami szlacheckimi i weszliśmy w klimaty chłopskie. Przemiła pani, prywatna właścicielka maleńkiego skansenu w Holi, oprowadziła nas po błękitnej cerkwi i drewnianej chałupie zrębowej pełnej skarbów historii, pokazała wiatrak-koźlak, studnię z żurawiem, grządki z warzywami i ule z wydrążonych pni. Tutaj przekonałam się na własne oczy, jak wygląda (i czym w ogóle jest) „chruśniak” - a jest to rzadki płot z chrustu, bardzo konsekwentnie wpisany w styl raczej ubogiej wiejskiej zagrody. Najcenniejszym obiektem skansenu jest drewniana cerkiew grekokatolicka z 1702 r. z równie starą drewnianą dzwonnicą. Najbardziej podobał się nam XIX-wieczny ikonostas o dość nietypowym pokroju i lniane tkaniny haftowane czarnymi i czerwonymi krzyżykami. Zapaliliśmy też długą, woskową świeczkę w intencji dobrobytu naszych zmarłych krewnych i przyjaciół. Czas spędzony w skansenie będziemy wspominać z przyjemnością. Zielone łąki o słodkim zapachu, otaczające wieś lasy, cisza, dużo drewna i płótna, tajemnicze kufry w chacie, polne kwiaty w glinianych wazonach... Przewodniczka opowiadała ciekawie, a pod wiatrakiem-koźlakiem znaleźliśmy kilka... koźlaków-nie-wiatraków. Niestety, na stary cmentarz prawosławny za skansenem nie dotarliśmy, gdyż ścieżka była całkowicie zalana przez szalejące ostatnio ulewy o skali powodziowej.

Na obiad i spotkanie z zielarką pojechaliśmy do wsi o nazwie Hołowno, zwanej też Rumiankową Wioską albo Wiejskim Spa. W Hołownie znajdują się znane w okolicy pola rumiankowe, zaś motyw polnych kwiatów, a szczególnie rumianków, wykorzystywany jest powszechnie do zdobienia wszystkiego - od wiat przystankowych po pnie przydrożnych drzew. Obiad podano nam w siedzibie Stowarzyszenia na rzecz Aktywizacji Mieszkańców Polesia Lubelskiego, w szkolnej sali o ścianach pomalowanych cudnie (oczywiście w kwiaty) przez polską malarkę. Zamówiliśmy posiłek regionalny i nie zawiedliśmy się. Lepszej zupy nie jadłam w życiu, a była to zupa z pokrzyw, rdestu i babki lancetowatej, czyli nieomal z tego, co się udało krowie wyrwać z pyska. Na drugie dano nam dwa rodzaje pierogów, ruskie (pycha!) i z farszem z kaszy gryczanej, sera i mięty (też pycha). Zamiast kompotu był napój z kwiatów bzu czarnego, a na deser niespodzianka - poszliśmy na podwórze, gdzie pod wiatą sami smażyliśmy na starej kuchni niezwykłe placki. Dlaczego niezwykłe? Był to kwiat bzu czarnego maczany w cieście i jedzony z cukrem-pudrem. Polecam spróbować! Ten obiadek był doskonałym wprowadzeniem w tematykę zielarską. Pani w kwiecistej kiecce oprowadziła nas po ziołowym ogródku, gdzie dowiedzieliśmy się wielu nowych rzeczy o łąkowym zielsku i mogliśmy spróbować rozmaitych dziwadeł - np. liści krwawnika, którego można używać zamiast koperku, albo kwiatu lawendy, doskonałego do steków z grilla i sałatek. Ze zdumieniem oglądaliśmy też przedestylowany olejek rumiankowy, który ma naturalną barwę... niebieską! Na koniec dano nam możliwość upaprania się w naturalnej maseczce z siemienia lnianego, która - słowo daję - miała cudowny wpływ na zmęczoną i przesuszoną skórę dłoni. Mogliśmy jeszcze upleść rumiankowe wieńce i skorzystać z ziołowej suchej sauny, urządzonej w dawnym spichlerzu i pohulać na „stodoła disco”, ale już nie mieliśmy siły. Wróciliśmy do „Leśnej Ryby” i padliśmy po dniu pełnym wrażeń.

Dwa ostatnie dni poświęciliśmy już tylko rekreacji (kąpiele, rowery wodne) i przyrodzie, czyli Poleskiemu Parkowi Narodowemu, figurującemu na liście UNESCO i wyjątkowo cennemu z uwagi na bogate pozostałości europejskiej tundry i lasotundry. Kiedyś już byliśmy w tym parku, ale było to bardzo wczesną wiosną, kiedy śródleśne bagna były ledwo zazielenione i jeszcze nie przypominały dżungli. Czerwcowy spacer bagienną ścieżką „Spławy” jest przeżyciem niezapomnianym - nie tylko z powodu gęstych chmur komarów. Wędruje się najpierw przez łąki różowe od ostrożni i storczyków, a potem przez zalany las zadziwiający bujnością pnączy, paproci i skrzypów (stuprocentowa, zielona i gęsta dżungla, cudo!), aż do jeziora pokrytego kwitnącymi nenufarami i innymi roślinami wodnymi, m.in. drapieżną aldrowandą. Bystre oko dostrzeże też rozmaite gatunki mchów, porostów i grzybów, a także roślin kwiatowych. Dla miłośników przyrody wycieczka obowiązkowa. My w każdym razie byliśmy w siódmym niebie. Podobnie zresztą na Bagnie Bubnów, na które udaliśmy się z przewodnikiem obeznanym w tematyce ptasiej. Przewodnik dostarczył nam atlasy ptaków i lornetki, pomagał też w namierzeniu co ciekawszych ptaszków lub identyfikacji tych namierzonych samodzielnie. Nie powiem, że widzieliśmy mnóstwo rzadkich gatunków, ale cóż - mieliśmy pecha. Gdy dotarliśmy do wieży obserwacyjnej, wybuchła ulewa z gromami i błyskawicami. Deszcz zacinał tak, że ani dach wieży, ani parasole nie pomogły. Mieliśmy całkowicie przemoczone spodnie, a niektórzy także buty (podkreślam, że od deszczu, a nie wody na ziemi). Po kilku minutach ulewa zamieniła się w gradobicie. Siekły w nas twarde ziarnka „białego grochu”. Wiatr dmuchał, było zimno i już myśleliśmy, że z obserwowania ptaków nici. Jednak cała ta anomalia pogodowa skończyła się po kwadransie i - w co trudno nam było uwierzyć - równie nagle zrobiło się słonecznie, a nawet gorąco. Jednak ptaki się pochowały, więc nie zobaczyliśmy ich aż tyle, ile moglibyśmy. Głownie mewy śmieszki, łyski i różne kaczki. Ale i tak nam się podobało. Skrzydła mew oglądane przez lornetkę dosłownie świeciły w promieniach ostrego słońca. A po godzinie nad bagna zawitał bocian i dwie białe czaple.

Podsumowując, wycieczka była udana. Polecam tamte strony każdemu miłośnikowi spokoju i przyrody. Amatorzy zwiedzania ludzkich osad i zabytków też wyszukają w tamtych stronach coś dla siebie (np. pod hasłem „Atrakcje Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego”). Na rekomendację zasługuje także ośrodek „Leśna Ryba” w Starej Jedlance. W sezonie jest tam drożej, ale można przecież jechać np. na Boże Ciało, czy nawet na Wielką Majówkę, albo we wrześniu (wtedy są grzyby). Na koniec zapraszam do galerii na migawki z zielonego Polesia.

Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Co warto zwiedzić?

Skansen w Holi. Pełna nazwa tego przybytku brzmi „Skansen Kultury Materialnej Chełmszczyzny i Podlasia w Holi”. Stopniowo gromadzone są tu obiekty budownictwa ludowego. Na razie jest wiatrak koźlak z Wołoskowoli (1934), oraz XIX-wieczne: chałupa i kapliczka przydrożna z Wyryk, stodoła z Okczyna, krzyż z Holi, piec garncarski, ule-kłody, żuraw studzienny. Hola to miejsce przenikania się kultur: polskiej, białoruskiej i ukraińskiej. Co roku w lipcu na terenie skansenu odbywa się jarmark z występami zespołów ludowych, który ma podkreślić ukraińskość tych ziem oraz promować sztukę i rzemiosło ludowe. W Holi tuż obok skansenu stoi jedna z najpiękniejszych na Lubelszczyźnie drewnianych cerkwi, XIII-wieczna, pw św. Antoniego Peczorskiego i św. Paraskewy, z XIII-wieczną drewnianą dzwonnicą. Jej ściany, zarówno wewnątrz, jak i z zewnątrz, są pomalowane na błękitno (błękit symbolizuje niebo, czyli siedzibę boską). Uwagę zwracają w jej wnętrzu zabytkowe carskie wrota z ikonami z XIX w. Zwiedzanie warto zakończyć spacerem za cerkiew, gdzie znajdziemy prawosławny cmentarz założony na przełomie XVIII i XIX wieku. W pobliżu znajdują się też pozostałości cmentarza staroobrzędowców. Poza tym na terenie skansenu znajduje się stanowisko ornitologiczne. Uwaga: zwiedzanie obiektu tylko podczas imprez lub po uzgodnieniu telefonicznym z małżeństwem Karabowiczów, czyli właścicielami.

Wiejskie Spa w Hołownie. Historia tego coraz bardziej znanego miejsca rozpoczyna się w 2001 roku, kiedy to oficjalnie zarejestrowano Stowarzyszenie na rzecz Aktywizacji Mieszkańców Polesia Lubelskiego. Wartościowa inicjatywa, bo daje mieszkańcom pracę i pieniądze, a turystom nowe wrażenia i dobrą zabawę. Dzięki takim inicjatywom uśpione regiony mogą się wypromować i pokazać światu swoją unikalną kulturę i tradycje. Mieszkańcy Hołowna prowadzą dla gości rozmaite warsztaty, związane z ginącymi zawodami czy ludowymi tradycjami. Oferują też dla dużych grup kilkugodzinną grę terenową, w którą zaangażowani są wybrani mieszkańcy wsi. W Wiejskim Spa można zjeść coś nietypowego, przespać się (także noclegi na sianie) i zabawić (stodoła-disco), a nade wszystko - oddać rozkoszom ziołowych zabiegów kosmetycznych, jak np. sauna, masaże, okłady czy maseczki. Myślę, że poziom usług - a mam tu na myśli zwłaszcza usługi dla większych grup - jest na razie nieco niedoskonały (organizacja!), ale wierzę, że się podniesie wraz ze wzrostem liczby gości i komentarzy. Na pewno warto odwiedzić to spokojne, klimatyczne miejsce. Można tam spędzić cały dzień nie nudząc się.

Poleski Park Narodowy. Należy do rezerwatów biosfery objętych patronatem UNESCO. Pisałam już o nim w relacji pt. „Polska - wschodnie klimaty”. Najpiękniejsza jest ścieżka „Spławy”. Wychodzi z Załucza Starego. W jej najciekawszym (i długim) odcinku idzie się po kładce przez leśne bagna, zielone od paproci i skrzypów, do złudzenia przypominające dżunglę. Duże grupy nie mają innego wyjścia, muszą pójść z przewodnikiem (co kosztuje 50 zł/godzinę), ale za to więcej zobaczą, gdyż przewodnik pokazuje palcem i opowiada o przyrodzie. Po 8-kilometrowym spacerku „w tę i z powrotem” można zwiedzić Muzeum Poleskiego PN (przyrodnicze) w Załuczu Starym, albo pojechać do Urszulina, gdzie warto odwiedzić Ośrodek Hodowli Żółwia Błotnego i zobaczyć młode żółwiki o jeszcze miękkich skorupach. A kto lubi ptaki, powinien udać się w towarzystwie leśnika z lornetką na spacer groblą przez Bagno Bubnów. Samo bagno jest malownicze, kwitną na nim nenufary i grążele, a od ptaków jest nad nim gęsto. Mewy, kaczki, perkozy, czaple, żurawie i wiele innych, zależnie od pory roku.

Zawieprzyce. Wieś jak wiele innych, lecz niegdyś była siedzibą magnacką. Stąd resztki zespołu zamkowo-pałacowo-parkowego, w którym - choć on sam w sobie nie olśniewa urodą i bywa nazywany „kameralnym” - nie można się nudzić. Dzięki pasji i wysiłkowi pracowników Fundacji Nadwieprzańskie Horyzonty można tam dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, wziąć udział w historycznych grach terenowych, zwiedzić muzeum i zjeść posiłek w stylu szlacheckim. Zamek obronny w Zawieprzycach funkcjonował od wieków. W XVI w. należał do rodu Zawieprskich herbu Janina, potem do kasztelana wojnickiego, wreszcie do starosty lubelskiego, który sprzedał zamek wraz z całą wsią Miączyńskim herbu Suchekomnaty. Za ich sprawą powstała rezydencja w Zawieprzycach, wspaniały pałac barokowy, po którym dziś ostała się jeno brama i fragmenty ścian. Aktualny właściciel kompleksu - Skarb Państwa - nie ma kasy na postawienie go na nogi (co byłoby zresztą arcytrudne, bowiem naprawdę niewiele pozostało). Z zawieprzyckim zamko-pałaco-parkiem związane są dwie sławne postaci: Jan III Sobieski i Maria Skłodowska-Curie. Król przyjaźnił się z Miączyńskim i bywał w jego majątku w gościnie. Zaś kuzyn noblistki, Ksawery Skłodowski, zarządzał tymże majątkiem, a Marysia była w nim na letnich wakacjach. Tutejsza szkoła nosi dumnie jej imię.

Włodawa - miasto trzech kultur. Pisałam już o nim w relacji „Polska - wschodnie klimaty”.

I PRZY OKAZJI:

Zespół pałacowo-parkowy w Kozłówce. Jest na liście pomników historii - a to już mówi samo za siebie. Pałac i jego wyposażenie jakimś cudem przetrwały rozmaite zawieruchy dziejowe (m.in. II wojnę), tak że nie są rekonstrukcjami, tylko prezentują autentyczną rezydencję magnacką. Sam budynek nie jest specjalnie piękny, ogrody i park się widziało już w życiu ładniejsze, lecz przejście przez pałacowe pokoje pozostawia w pamięci trwały ślad. Barokowe ramy portretów i luster, cudne kaflowe piece, rzeźbione kominki i zegary, wspaniałe żyrandole i lampy stojące, wzorzyste dywany, srebra i ceramika - a wszystko na tle ścian w wibrujących kolorach tęczy. Zwiedzanie z przewodnikiem trwa około 90 min i kosztuje 18 zł/os. Polecam! Oprócz pałacu jest jeszcze do odwiedzenia powozownia i galeria sztuki socrealistycznej. Gdy będziemy tam następnym razem, na pewno nie omieszkamy do nich zajrzeć. Po zwiedzaniu można zjeść raczej drogie (ale smaczne) lody w pałacowej restauracji „Pavillion” lub iść na obiad do urządzonego w dawnych czworakach „Gościńca Kozłowieckiego”.

Porady i ważne informacje

  • Na Polesie nie ma po co się wybierać bez następujących akcesoriów:
    • środków na komary: potrzebne będą wszelkie kadzidełka, smarowidła, spray’e i żele łagodzące skutki ukąszeń.
    • nieprzemakalnych butów: na szlakach często zalega błoto albo stoi woda.
    • kurtki lub peleryny P-DESZCZ: gdy na dole jest dużo wody, a temperatura powietrza wysoka, padać musi, przynajmniej od czasu do czasu (chociaż to nie góry, więc bywają dni pogodne).
  • Bankomaty się zdarzają, ale lepiej mieć gotówkę.
  • Drogi są kiepskie, we wsiach dziury zwykle załatane, ale poza wsiami nie; bywa, że są pozbawione nawierzchni; zwykłym samochodem lepiej jeździć po dużych drogach, nadkładając kilometrów, niż ryzykować utknięcie „in the middle of nowhere”.
  • Benzyna tylko w większych miejscowościach, warto mieć pełny bak.

Autor: texarkana / 2013.06
Komentarze:

piea
2013-07-11

Zdjęciami zachwycałam sie juz wcześniej, ale dopiero teraz to wszystko dokładnie przeczytałam....Uff..., po Twoich opisach Agata, to człowiek może nabawić się kompleksów:)), że tak mało widział..., że niewiele gdzie był..., że tak mało jeszcze wie....
Dla mnie te Twoje elaboraty są po prostu rewelacyjne:)), no i ten kwiecisty język, ta ciekawość tematu, te wszystkie przygody.... Genialne!

PS. Leśna Ryba ?:)) próbuję sobie wyobrazić a cóż to takiego? i co autor nazwy ośrodka miał na mysli? :)
no cóz...mieszkańcy TAKICH uroczysk przyrodniczych widocznie znacznie bardziej znają tajniki leśnej fauny, niż my - mieszczuchy:):):)