Oferty dnia

Kuba - Cienfuegos - relacja z wakacji

Zdjecie - Kuba - Cienfuegos

- To gdzie jedziemy tym razem, na Kubę?

To pytanie zadawaliśmy sobie od jakiegoś czasu. Niby proste, bo wybór miejsc ogromny, ale nie chcieliśmy spędzić całego tygodnia wylegując się na plaży, spacerując po ośrodku wypoczynkowym. Chcieliśmy bardziej aktywnie spędzić nasz pobyt, więc trzeba było zrobić mały „research”.

Varadero, Santa Lucia, Manzanillo, Cayo Coco, Cayo Largo - wszystko to piękne miejsca na cudownych plażach, ale dojechanie z nich do jakiegoś większego miasteczka jest uciążliwe, drogie, a często nawet niemożliwe.

- A może spróbować miasto Cienfuegos, zwane również „La Perla del Sur” („Perłą Południa”)? - powiedziałem po kilkunastu minutach przeglądania mapy Kuby i różnych ofert turystycznych.

Dwa lata temu byliśmy koło miasteczka Trinidad i wtedy lądowaliśmy w Cienfuegos, ale nigdy nie mieliśmy okazji zwiedzić tej miejscowości. Agencja turystyczna www.tripcentral.ca, przez którą kupowaliśmy poprzednie wakacje, oferowała kilka „packages” w ośrodkach w pobliżu Cienfuegos - dwa z nich na południe od miasta, nad oceanem, posiadały plaże, ale dojazd do samego miasta wymagałby codziennej transportacji taksówką - bo samo miasto jest położone nad zatoką Cienfuegos, dawniej zwaną Zatoką Jagua (Bahia de Cienfuegos lub Bahia de Jagua) i nie bezpośrednio nad oceanem. Była jeszcze jedna możliwość - hotel Jagua, znajdujący się na cypelku Punta Gorda wpadającym do Zatoki Cienfuegos. Nawet niezły hotel, posiadający basen (ale nie plażę), z jego okien roztacza się piękny widok na zatokę, miasto i ocean. Do centrum miasta jest około 3 km, niedaleko.

Cena była trochę wysoka, około 900 dolarów za osobę na tydzień. Mieliśmy nadzieję, że może z czasem spadnie - był dopiero wrzesień, a wybieraliśmy się tam w styczniu, ale wkrótce cena poszła o około 200 dolarów w górę...

- Hm, zawsze można pojechać do hotelu Tropicoco ? powiedziałem. Bo chociaż spędziliśmy w Hawanie kilkadziesiąt godzin, wszystkiego nie udało się nam zobaczyć.

W tym hotelu, ok. 30 minut od centrum Hawany, byliśmy w 2009 r. i stanowił on świetną bazę do codziennych wypadów do miasta. Był to jako - taki hotel, chociaż recenzje zamieszczane na stronie www.TripAdvisor.com oscylowały od 1 do 5 gwiazdek - niektórzy go nie znosili i nazywali „piekłem”, inni corocznie wracali do niego. Nam odpowiadał i nie mieliśmy problemu z pojechaniem do niego razy jeszcze, tym bardziej że ceny były cały czas przystępne w granicach 600 dolarów.

Co jakiś czas wchodziłem na stronę Tripcentral.ca i śledziłem codziennie zmieniające się ceny... i wreszcie pewnego dnia po rutynowym sprawdzeniu cen, prawie że podskoczyłem z radości i momentalnie zadzwoniłem do Catherine.

- Hej, byłaś może dzisiaj na tripcentral.ca? - zapytałem się.

Otóż nagle pojawiły się nowe oferty wakacyjne właśnie do hotelu Jagua. Tydzień z przelotem i ze śniadaniem za 605 dolarów (a z kolacją o 100 dolarów więcej). Baliśmy się, aby nam ta oferta nie uciekła i szybko podjęliśmy decyzję. Zadzwoniliśmy do Rien’a z Tripcentral.ca (również on poprzednio robił nasze rezerwacje), który szybko wszystko załatwił, a przy okazji powiedział, że tym razem będziemy lecieli Air Cubana, liniami kubańskimi. Parę dni później zrobiłem mały „research” i okazało się, że linie lotnicze Air Cubana miały fatalną opinię jeżeli chodzi o wypadki i bezpieczeństwo; jedynym pocieszeniem dla nas to fakt, że absolutna większość wypadków zdarzała się na lotach krajowych (kubańskich) i tych do innych krajów Ameryki Łacińskiej lub Karaibów.

Oczywiście, Kuba jest specyficznym krajem i często nie wszystko działa tak, jak powinno. Turyści, którzy nie zdają sobie sprawy ze specyfiki tego kraju, często doznają rozczarowań. „Es Cuba!” - to zwrot, który warto zawsze pamiętać. My też jesteśmy na to przygotowani... z tym, że „Es Cuba!” zaczęła się parę minut po zrobieniu rezerwacji, gdy otrzymałem e-mail z potwierdzeniem.

Nasza znajoma Lynn jest stewardessą i przez ostatnie 15 lat lata z Toronto do Hong Kongu; bezpośredni lot, bez żadnych lądowań, wynosi prawie 16 godzin i jest prawie najdłuższym pasażerskim lotem (najdłuższy lot to około 19 godzin). Lot z Toronto na Kubę normalnie trwa ok. 4 godziny, ale nie doceniliśmy możliwości linii kubańskich: otóż według pisemnego potwierdzenia, nasz lot z Toronto do Cienfuegos miał rozpocząć się o godzinie 3:00 po południu w niedzielę i zakończyć o godzinie 7:00 wieczorem... następnego dnia, w poniedziałek! Zresztą wyraźnie było napisane: „długość lotu 28 godziny, bez międzylądowań”! Tak więc nie tylko nasze wakacje obejmowały wyjazd na Kubę, ale prawdopodobnie przelot dookoła świata i przy okazji pobicie wszelkich rekordów długości lotu - tego nie potrafi nawet kapitalistyczna Ameryka!

Na szczęście był to jedynie błąd... a ja już w swojej wyobraźni widziałem nasze nazwiska w Księdze Guinnessa i wyszukane powitanie na lotnisku w Cienfuegos, być może z udziałem samego Fidela Castro! Zresztą jak się okazało, nie był to ostatni błąd - m.in. zmieniono nam o kilka dni daty wylotu i przylotu (nomen-omen, wylot miał nastąpić w piątek, trzynastego!) i kompletnie pomieszano w papierach godziny przylotu i odlotu. Mieliśmy jedynie nadzieję, że gdy przyjdzie do samego lotu, wszystko będzie toczyło się właściwym trybem.

Piątek, trzynastego stycznia 2012 roku... samolot linii kubańskich prawie bez spóźnienia odleciał o 21:00. Co poniektórzy z kanadyjskich turystów postanowili zacząć swoje kubańskie wakacje już w samolocie i niebawem stali się hałaśliwi, a nawet uciążliwi - dobrze, że siedzieliśmy kilka rzędów dalej od nich. Niektórzy mówią, że kubańskim samolotom nie wolno latać nad terytorium Stanów Zjednoczonych, ale nie jest to prawdą - mają prawo latać (za co zresztą płacą, tak jak wszystkie inne samoloty) i w razie problemów mogą też wylądować na amerykańskim lotnisku. Przechodząc koło frontowych siedzeń, zobaczyłem całą stertę gazet - było to angielskie wydanie rządowego tygodnika Granma. Na Kubie nie jest nawet łatwo kupić hiszpańskojęzyczne wydanie Granma (dziennik), nie wspominając o wydaniu w języku angielskim!

Gdy samolot zaczął zbliżać się do Cienfuegos i ustawiać do lądowania, pomimo ciemności wyraźnie zobaczyłem zatokę (Bahia de Cienfuegos), przylądek Punta Gorda oraz „nasz” hotel Jagua! Wylądowaliśmy parę minut po północy - jakże było przyjemnie wyjść z samolotu i poczuć grunt pod stopami oraz powiew ciepłego i wilgotnego powietrza! Szybko przeszliśmy przez kontrolę paszportową. Na lotnisku w Toronto kupiłem „The New York Times”; która to gazeta wystawała z mojego podręcznego bagaża.

- Czy mogę ją zobaczyć? - zapytał się mnie jeden z celników.

Początkowo sądziłem, że może chciał po prostu szybko ją przeczytać, ale jego prośba była raczej skierowana z racji wykonywanego zawodu: przewrócił kilka stron, spojrzał na datę i po krótkiej wymianie zdań przez radio pozwolił mi ją zatrzymać. Akurat w tym wydaniu nie było chyba ani jedengo słowa o Kubie.

Przed lotniskiem stało kilka autobusów.

- Który jedzie do Hotelu Jagua? - zapytaliśmy się.
- Tamten - wykrzyknął jeden z pracowników, wskazując na autobus stojący w samym końcu parkingu.

Kierowca umieścił nasze bagaże w autobusie, a my staliśmy przed autobusem, czekając na pozostałych pasażerów. Stopniowo pojawili się pozostali turyści - ale podczas gdy wszystkie inne autobusy już odjechały, nasz nadal na kogoś czekał. Po godzinie zobaczyliśmy, jak nasz samolot wzbił się w niebo i odleciał do Hawany. Kilka turystek, które siedziały koło nas, powiedziały, że ich bagaż musiał być załadowany w Toronto na inny samolot, bo nawet po przeszukaniu całego samolotu, nie znaleziono go, tak więc były one w bardzo złym nastroju - i bez bagażu. Wreszcie z budynku lotniska wyszedł samotny turysta, wszedł do autobusu i ruszyliśmy.

- To nie moja wina - powiedział przepraszającym głosem. - Prawie mnie aresztowano.

Nigdy nie dowiedziałem się, o co poszło, ale wszyscy odetchnęli z ulgą. Większość turystów - praktycznie wszyscy oprócz nas - jechali do ośrodków Ranch Luna i Faro Luna (znajdujących się na południe od Cienfuegos, nad oceanem). Byliśmy jedynymi turystami, którzy zatrzymali się w hotelu Jagua i tamże skierował się autobus. Chociaż była już prawie druga nad ranem, na ulicach było nawet sporo ludzi i niebawem mogliśmy na własne oczy zobaczyć neoklasyczną architekturę, z której to miasto słynie. Autobus skręcił w ulicę Calle 37, zwaną też Paseo del Prado (część jej nazywa się Malecon), minęliśmy piękny biały budynek (Klub Żeglarski) i przybyliśmy do hotelu. Personel był trochę zaskoczony, bo pewnie nie spodziewał się nikogo o tej porze dnia - a raczej nocy. Poprosiliśmy o pokój na ostatnim, siódmym piętrze, ale wszystkie były zajęte i otrzymaliśmy pokój nr. 502, na piątym piętrze.

- Cinco piso? - zapytałem się.
- Si, cinco - odpowiedziała recepcjonistka.

Pokój znajdował się prawie na samym końcu długiego, otwartego korytarza. Karta magnetyczna, która miała otworzyć drzwi do pokoju nie działała; wkładaliśmy ją na różne sposoby, ale drzwi ani drgnęły. Po kilku minutach bezowocnych prób usłyszeliśmy głos dobiegający z wewnątrz pokoju:

- To nie jest wasz pokój.

Sprawdziwszy dokumenty otrzymane w recepcji hotelowej okazało się, że otrzymaliśmy pokój numer 402, na czwartym piętrze (chociaż oboje doskonale słyszeliśmy, jak recepcjonistka powiedziała „Cinco”). Tym razem nie mieliśmy problemu z otwarciem drzwi - a następnie włożyliśmy kartę w specjalne urządzenie, aby można było zapalić w pokoju światło.

Pokój był całkiem fajny - miał dwa duże łóżka, telewizor, telefon, małą lodówkę, klimatyzację, łazienkę z prysznicem - jak również balkon, na którym mogliśmy siedzieć i patrzeć się na hotelowy basen, molo, Zatokę Cienfuegos i całe miasto. Natomiast z korytarza mieliśmy piękny widok na południową część przylądka Punta Gorda oraz na jeden z najbardziej imponujących budynków w całym mieście, Palacio de Valle. Na przeciwnym brzegu zatoki widoczna była ogromna kopuła nigdy nie dokończonego reaktora elektrowni atomowej. Strasznie chciało mi się pić, a nie chciałem na wszelki wypadek nabawić się już w pierwszym dniu zatrucia żołądkowego. Oboje poszliśmy do hotelowego baru (otwartego całą noc) i kupiliśmy dwie puszki piwa „Bucanero”. Zwykle piwo kosztuje 1 peso, ale bar hotelowy zażyczył sobie razem 6 peso - i była to nasza pierwsza i ostatnia wizyta w tym barze. Około 3 nad ranem wróciliśmy do pokoju i szybciutko zasnęliśmy.

Hotel Jagua był zbudowany przed Rewolucją Kubańską przez brata ówczesnego prezydenta Batisty. Istniały również plany otworzenia kasyna w przylegającym do hotelu Palacio de Valle (nota bene, dawniej ogród tego pałacu znajdował się w miejscu, gdzie obecnie stoi hotel Jagua). Przed Rewolucją dzielnica Punta Gorda (leżaca na półwyspie wrzynającym się w Zatokę Jagua) była jedną z najdroższych dzielnic w mieście - do dzisiaj posiada ona niezaprzeczalny urok, domki są bardzo dobrze utrzymane i w wielu z nich wynajmowane są pokoje turystom (casas particulares). Jako ciekawostka - według znajdującej się w hotelu tablicy pamiątkowej, Fidel Castro złożył w nim wizytę po Rewolucji:

„W tym pomieszczeniu w dniu 18 sierpnia 1960 roku towarzysz Fidel Castro Ruiz mówił na temat dużego znaczenia Hotelu Jagua dla rozwoju turystyki w centralnej części wyspy”.

Hotel cieszył się ogromną popularnością wśród różnych zorganizowanych grup turystycznych podróżójących po Kubie; prawie wszyscy turyści zatrzymywali się w nim na jedną lub dwie noce i wyruszali w dalszą podróż. Dlatego ciągle widzieliśmy autobusy stojące przed hotelem, do których turyści albo wsiadali albo z których wysiadali. Rzeczywiście, byliśmy jedynymi gośćmi tego hotelu, którzy mieszkali w nim przez pełny tydzień - nawet Rien, nasz kanadyjski przedstawiciel biura podróży powiedział, że nie pamięta, aby jacyś inni turyści wybrali się na cały tydzień do Hotelu Jagua. Oczywiści, turyści którzy kupują tygodniowe wyjazdy na Kubę zwykle zatrzymują się w ośrodkach położonych nad oceanem, w których wszystko jest wliczone w cenę (tzn. trzy posiłki dziennie, bufet, napoje alkoholowe, występy taneczno-muzyczne i wiele innych atrakcji dla turystów). Natomiast Hotel Jagua znajdował się w mieście, około 3-4 kilometry od centrum Cienfuegos. Jedynie śniadanie było wliczone w cenę naszego „package” - nie mieliśmy żadnych innych posiłków i nie było żadnych bezpłatnych napojów. Każdego ranka rozkoszowaliśmy się przepysznym omletem lub jajkami sadzonymi, świeżym chlebem i bułkami, sałatkami i trzema rodzajami znakomitych żółtych serów! Niestety, maszyna do kawy działała w typowo kubański sposób - czasami otrzymywałem czarną kawę bez mleka, czasami leciało jedynie mleko i musze powiedzieć, że przez cały tydzień nie wypiłem nawet jednej jako-takiej filiżanki kawy, ale ponieważ nie jestem kawoszem, nie był to dla mnie jakiś duży problem. Poza tym, lubiliśmy ten hotel - windy działały, zawsze była gorąca woda, pokojówka sprzątała codziennie pokój, lodówka chłodziła nasze jedzenie i piwo, obsługa hotelowa rozmawiała po angielsku i jego lokacja była idealna.

Po drugiej stronie ulicy (Calle 37), na vis-a-vis hotelu były dwie restauracje, gdzie można było kupić to samo piwo, które sprzadawano w barze hotelowym, ale za jedną trzecią ceny (tzn. 1 peso vs. 3 peso). Na tej samej ulicy, jakieś 600 metrów na północ od hotelu, zaraz za stacją benzynową (koło Avenida 20) znajdował się supermarket zaopatrzony w napoje alkoholowe, wodę mineralną, piwo, sery i wiele innych rzeczy. Kilka razy tam poszliśmy i kupiliśmy wodę mineralną i piwo w puszkach. Również można było kupić piwo i wodę mineralną w mniejszym sklepiku, znajdujacym się na tyłach stacji benzynowej.

Chociaż w sobotę 14 stycznia 2012 r. (pierwszej nocy) spaliśmy tylko parę godzin, już rano byliśmy na nogach, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy do Palacio de Valle. Rzeczywiście, był to imponujący budynek! Zbudowany w 1917 r. przez Don Acislo del Valle w różnych stylach architektonicznych, posiadał bogato zdobione ściany, sufity, schody i wiele innych dekoracji. Gdy weszliśmy do środka, zobaczyliśmy dystyngowaną starszą damę kubańską, bardzo oryginalnie ubraną, która grała na fortepianie i bardzo charakterystycznym głosem śpiewała romanyczne piosenki. Oczywiście, była to Carmen Iznaga, która od lat prezentuje się w tym Pałacu. Po kilku minutach wstała, podeszła do Catheriny i pokazała jej kilka dysków CD z nagraniami swojej muzyki. Kupiliśmy jeden dysk, który ona pocałowała, zostawiając na nim odcisk szminki! Po zrobieniu kilkunastu zdjęć poszliśmy wzdłuż Calle 35 do końca przylądka Punta Gorda. Wszystkie domki były świetnie utrzymane. Jeden z mieszkańców Punta Gorda powiedział (jeżeli dobrze go zrozumiałem), że podczas huraganów fale zatoki przelewają się przez przylądek i wiele domów jest zalewanych. Przed jednym z domków stał wypolerowany amerykański samochód z lat piędziesiątych.

Koło hotelu, na skrzyżowaniu Avenida 0 i Calle 35 podjechała do nas riksza (lokalna taksówka dla turystów, napędzana pedałami siedzącego na przodzie riksiarza i posiadająca z tyłu miejsce na 2 osoby) i jej właściciel spytał się, czy może nas gdzieś podwieźć. Nie zamierzaliśmy w tym czasie nigdzie jechać, ale zaczęliśmy z nim rozmawiać - głównie używając super-podstawowego języka hiszpańskiego, bo on znał zaledwie kilka wyrazów po angielsku. Nazywał się Alain i powiedział nam, że to była jego riksza - musiał wykupić specjalne pozwolenie, aby móc nią świadczyć usługi dla turystów: co miesiąc płacił pewną kwotę dla rządu (w „Convertible Peso”, CUC) i również musiał odprowadzać pewien procent od swoich całkowitych zarobków (ale nigdy nie dowiedziałem się, w jaki sposób taka kwota jest obliczana - ryksiarze nigdy nie wydawali żadnych rachunków). Był to całkiem miły młody człowiek i umówiliśmy się, żeby czekał na nas przed hotelem o godzinie 17:00, gdy zamierzaliśmy wybrać sie do centrum miasta. Poszliśmy z powrotem do pokoju hotelowego, ucięliśmy sobie drzemkę i wstaliśmy przed piątą.

Alain już czekał na nas. Zresztą przed hotelem stało wiele innych riksz, jak też „regularnych” taksówek. Dowiedzieliśmy się później, że, praktycznie wszyscy ci taksówkarze otrzymali niedawno od rządu pozwolenia - ba, zostali nawet zachęceni przez rząd do prowadzenia swoich własnych biznesów. Podczas naszej ostatniej wizyty na Kubę w listopadzie 2010 r. rozmawiałem z Kubańczykami o niedawnej decyzji rządu kubańskiego dotyczącej zwolnienia z pracy setek tysięcy pracowników rządowych. Ponieważ rząd nie był w stanie zapewnić im zatrudnienia, jedyną rozsądną alternatywą było zachęcenie ich do rozpoczęcia własnej, prywatnej działalności i bardzo dużo ludzi skorzystało z tych nowych przepisów, dających im wreszcie możliwość prowadzenia działalności biznesowej (pracując por cuenta propia, na własny rachunek) i polepszenia swoich zarobków. Ta nowa „przyjazna„ biznesom polityka była wszędzie widoczna - spotykaliśmy bardzo dużo prywatnych rikszy, taksówek konnych i samochodowych, punktów oferujących różnego rodzaju usługi, sklepików sprzedających wszystko od części elektrycznych do różnych owoców i warzyw (wiele z nich działało z okien mieszkań wychodzących na ulice) - jak też otworzyło się dużo prywatnych restauracji i ciągle zaczepiano nas, oferując w nich posiłki. Prawdopodobnie jednak ci „naganiacze” nie stanowili niesławnych jinteros (kanciarzy), ale pracowali dla restauracji, często nawet byli ubrani w restauracyjne uniformy i rozdawali nam karty biznesowe. Niezmiennie używaliśmy bardzo pomocnej formuły w języku hiszpańskim: Acabamos de comer en el hotel (właśnie jedliśmy w hotelu) i w większości przypadków więcej nas nie zaczepiano. Cóż, był to rodzaj marketingu w wydaniu kubańskim! Również widzieliśmy wiele sklepów sprzedających dobrej jakości zagraniczne ubrania, jeansy, żywność, urządzenia gospodarstwa domowego, maszyny/narzędzia do renowacji domów i wiele innych rzeczy - co znaczyło, że przynajmniej część Kubańczyków miała pieniądze i mogła sobie pozwolić na zakup takich przedmiotów. Innymi słowy, Kuba zmieniała się - miejmy nadzieję, że na lepsze. Jeżeli te zmiany będą kontynuowane, przyszła Kuba będzie bardzo odmienna od obecnej.

Spotkaliśmy sporo turystów z całego świata, którzy objeżdżali Kubę wypożyczonymi samochodami lub lokalnymi autobusami i zatrzymywali się w Casasa Particulares. Z pewnością taki sposób podróżowania pozwalał im na zobaczenie wielu nieznanych zakątków tego kraju i poznania, jak żyją prawdziwi Kubańczycy. Pewnego dnia porozmawialiśmy z młodym facetem, o ile pamiętam z Australii, który podóżował wraz z żoną po Kubie wypożyczonym samochodem i mieszkał w Casa Particular.

- Kocham Kubę - powiedział. - Kubańczycy są bardzo szczęśliwi i nawet dobrze im się powodzi. System socjalistyczny całkiem dobrze tutaj działa.

Natępnie zaczął mówić, jak to świetnie żyją Kubańczycy i posiadają praktycznie wszystko - lodówkę, samochód, pralkę, dom, telefon komórkowy, sprzęt muzyczny, nowoczesny telewizor... Bardzo ciekawiło mnie, gdzie spotkał takich ludzi.

- Chodzi mi o rodzinę, która ma Casa Particular, w której mieszkamy - powiedział.

No tak... gdy jestem na wakacjach, staram się nie nie angażowac w dyskusje polityczne, jednak bardzo mnie korciło, aby mu zwrócić uwagę, że owi „świetnie żyjący Kubańczycy” o których mówił, to są, praktycznie rzecz biorąc, przedstawiciele nowej „kapitalistycznej” klasy, samozatrudnieni, którzy zarabiają wynajmując pokoje przerobione na mały hotelik w swoim domu. I kiedykolwiek na budynku widzieliśmy charakterystyczny znaczek, oznaczający casa particular, zawsze taki domek był bardzo elegancki, dobrze utrzymany, miał świeżo pomalowane ściany i zazwyczaj piękny ogród. Innymi słowy, kapitalizm rzeczywiście działa na Kubie, nawet na taką stosunkową mikro-skalę! Dlatego mam nadzieję, że te nowe przepisy pozwolą wielu Kubańczykom podjąć różnoraką prywatną działalność biznesową i przyczynią się do podniesiena ogólnego standartu życia. Z pewnością będzie trzeba przezwyciężyć wiele problemów, m. in. związanych z już widocznymi różnicami pomiędzy pracującymi dla siebie cuentapropistas i mającym pracę w sektorze turystycznym a tymi mającymi jedynie kiepskie wynagrodzenie rządowe. Mam nadzieję, że rząd nie wycofa się w podjętej polityki i nie zdławi prywatnych biznesów poprzez wprowadzanie uciążliwych praw i wysokich podatków.

Rikszą Alain’a pojechaliśmy wzdłuż Paseo del Prado (Called 37) do Avenida 54 (również znana jako San Fernando). Gdy zbliżaliśmy się do skrzyżowania, zobaczyliśmy faceta geja, Kubańczyka, który w bardzo ostentacyjny sposób spacerował bulwarem. Praktycznie nie było osoby, aby się za nim nie obejrzała i jego pojawienie się wywołało wiele uśmieszków. Alain powiedział, że jeszcze niedawno homoseksualizm był nielegalny na Kubie, ale obecnie już został zalegalizowany. Jeszcze jedna oznaka zmian! Wysiedliśmy z rikszy, zapłaciliśmy Alainowi 3 peso i powoli skierowaliśmy się ku głównemu placu miasta.

Bulward Paseo del Prado, ciągnący się przez całe miasto do Punta Gorda na południu, jest najdłuższą ulicą tego rodzaju na Kubie. Byliśmy otoczeni imponującymi architektonicznie neoklasycznymi budynkami z wieloma kolorowymi kolumnami. Przy skrzyżówaniu znajdowała się naturalnych rozmiarów statua z brązu Benny Moré, nonszalancko przechadzającego się wzdłuż Paseo del Prado. Benny Moré, który był jednym z najwybitniejszych piosenkarzy kubańskich, urodził się blisko Cienfuegos i to miasto zawsze było z nim związane. Tego wieczoru i wiele razy podczas naszego pobytu spędziliśmy dużo czasu po prostu spacerując po bulwarze i obserwując toczące się życie miasta.

Idąc powoli Avenida 54, doszliśmy do głównego placu miasta, Parque Jose Marti, z dominującą statuą Jose Martin, Łukiem Tryumfalnym i rotundą. Budynki, które otaczały ten plac, były zapewne najpiękniejszymi budynkami w całym mieście: Katedra „La Catedral Purisma Conception”, Colegio San Lorenzo, Teatro Tomas Terry (gdzie występowały takie sławy jak Caruso, Bernhardt i Pavlova), Palacio de Ferrer, z piękną wieżą w narożniku (na którą jednak nie weszliśmy) i chyba najbardziej imponujący budynek, Antigue Ayuntamiento: w przeszłości był to ratusz, obecnie znajdują się w nim prowincjalne biura administracyjne. Przed wyjazdem znalazłem fotografię Fidela Castro przemawiającego przed tym ratuszem 6 stycznia 1959 roku, gdy zatrzymał się tutaj w drodze do Hawany, niecały tydzień po zwycięstwie Rewolucji Kubańskiej: jego przemówienie trwało kilka godzin.

Każdy z budynków miał bogatą historię i pewnie moglibyśmy cały dzień spędzić na zwiedzaniu ich, ale ponieważ już się ściemniało, obeszliśmy cały plac, robiąc zdjęcia. W ciągu następnego tygodnia kilkakrotnie odwiedziliśmy ten plac, gdzie raz czy dwa razy podwiózł nas rikszą Alain (tu muszę dodać, że Alain stał się naszym jedynym ryksiarzem - za każdym razem, gdy wychodziliśmy z hotelu, już na nas czekał, a przedostatniego dnia naszej podróży spotkaliśmy jego żonę i dziecko). Tej pierwszej nocy, zafascynowani architekturą i tętniącym życiem miasta, wróciliśmy na piechotę do hotelu, spacerując wzdłuż Paseo del Prado i chyba byliśmy jedynymi turystami na ulicy. Po drodze kupiłem kilka puszek piwa („Bucanero”, 1 peso za puszkę). Koło skrzyżowania z Avenida 26 zobaczyliśmy tłumy młodych ludzi zgromadzonych koło Malecon’u - znajdowała się tam restauracja i prawdopodobnie miał się rozpocząć bezpłatny koncert. Cały czas czuliśmy się bardzo bezpiecznie - ja byłem obwiesozny dwoma aparatami fotograficznymi i małą kamerą wideo - myślę, że bardziej obawiałbym się w ten sposób i o tej porze chodzić w Toronto!

Zatrzymaliśmy się w małej restauracji i zamówiliśmy pizzę; chociaż nie mieli papryki i cebuli, pizza okazała się całkiem smaczna. Paręset metrów przed hotelem minęliśmy niezwykle imponujący biały budynek z dwoma jeszcze bardziej imponującymi kupolami (które widać było z okna naszego hotelu) - był to Klub Żeglarski w Cienfuegos, zbudowany w 1920 r. Wewnątrz budynku, w głównym pomieszczeniu na ścianach wisiało dużo przed-rewolucyjnych fotografii, ukazujących członków klubu pozujących na tle różnych nagród i pucharów zdobytych w zawodach żeglarskich. Na moment wpadliśmy do znajdującej się na górze całkiem stylowej restauracji - a w dolnej części znajdowała się dyskoteka, dochodziła stamtąd głośna muzyka. Klub był nadal używany przez żeglarzy, na froncie przy doku stały zacumowane łodzie. Z naszego okna hotelowego widzieliśmy zacumowaną na zatoce dużą żaglówkę, około 100 metrów od tego klubu, na której maszcie powiewała flaga szwajcarska - od czasu do czasu widać było, jak małą jolką pływali członkowie załogi pomiędzy żaglówką i lądem.

Chociaż nie używaliśmy hotelowego basenu, często przesiadywaliśmy na plastikowych krzesło-leżakach koło hotelowego mola, popijając rum lub inny trunek i rozkoszowaliśmy się zachodzącym słońcem po drugiej stronie zatoki. W hotelu spotkaliśmy bardzo dużo turystów z USA; biorąc pod uwagę oficjalny zakaz podróżowania obywatelom USA na Kubę, było to raczej zaskakujące. Okazało się, że podróżowali oni na Kubę w ramach specjalnych edukacyjnych lub religijnych wycieczek i odwiedzali różne budynki sakralne i wspólnoty wyznaniowe (turyści, których spotkaliśmy w hotelu, to byli Żydzi z Los Angeles i planowali zwiedzić synagogi). Oczywiście, tego rodzaju wycieczki były bardzo drogie - gdy powiedzieliśmy im, ile my zapłaciliśmy za naszą wycieczkę, byli ogromnie zaskoczeni.

Bardzo często spacerowaliśmy częścią przylądka Punta Gorda na południe od hotelu. Znajdowało się tam wiele casas particulares, małych prywatnych hotelików mieszczących się w zawsze czystych i świetnie utrzymanych prywatnych domkach. Siedząć na nadbrzeżu i popijając rum, obserwowaliśmy przepływające łodzie. Na samym końcu Punta Gorda znajdował się mały parking i wejście do parku, na końcu którego była okrągła altana. Koło wejścia do parku znajdował się dom-casa particular (Tony y Maylin) oraz nowo-otwarta, prywatna restauracja Villa Lagarto. Stojący przy wejściu kelner zapraszał nas, abyśmy wstąpili na obiad. Porozmawialiśmy z nim przez kilka minut - niedawno jeszcze był nauczycielem angielskiego w szkole, obecnie ma nowy zawód, pracując w tej restauracji jako kelner (i „naganiacz”) i z tego, co mówił, był całkiem zadowolony. Powiedzieliśmy, że wpadniemy do restauracji wieczorem na posiłek. Nota bene, średnia miesięczna płaca na Kubie jest poniżej 20 dolarów na osobę - lecz ci, pracujący w sektorze prywatnym potrafią zarobić taką sumę (lub nawet więcej) w ciągu jednego dnia... dlatego napotkany przez nas kelner, kucharz, dorożkarz czy taksówkarz jeszcze niedawno mógł pracować jako lekarz, nauczyciel lub księgowy! Tego samego dnia wieczorem rzeczywiście udaliśmy się do tej restauracji i zjedliśmy bardzo dobry obiad. Byliśmy miło zaskoczeni tą nową restauracją - była całkiem stylowa, nasz stolik znajdował się zaraz przy małym basenie, obsługa profesjonalna, jedzenie dobre i z pewnością była to jedna z głównych atrakcji naszej wycieczki. Obiad kosztował nas 16 peso na osobę, plus czerwone wino i napiwki - zapłaciliśmy prawie 50 peso, ale był wart tej ceny.

Przez następne kilka dni kilkakrotnie wybraliśmy się do centrum Cienfuegos, za każdym razem używając rikszy Alain’a. Dla mnie spacerowanie po malowniczych uliczkach i podziwianie neoklasycznych budynków było prawdziwą przyjemnością. Najbardziej lubiłem fotografowanie budynków, starych antycznych samochodów, ludzi i dzieci, które często nosiły specyficzne szkolne mundurki. Niestety, ale wiele z tych budowli było w opłakanym stanie i dosłownie waliło się-podczas naszego pobytu na Kubie, zawalił się budynek w Hawanie, pociągając za sobą kilka ofiar śmiertelnych.

W okolicy Avenida 60 i Calle 41 wstąpiliśmy do kościoła katolickiego, na którym znajdowała się wmurowana pamiątkowa tablica, treść której przytaczam poniżej:

Ksiądz Regis Gerest, O.P. [Dominikanie, Zakon Kaznodziejski (łac. Ordo Praedicatorum - OP)], 1886-1941. Ksiądz, wychowawca. Orator i zacny człowiek.
Stowarzyszenie Dominikańskich Absolwentów.

Porozmawialiśmy parę minut z grupą kobiet w kościele, które starały się nam coś opowiedzieć o historii kościoła i przyległego budynku, jak też o księdzu Regis Gerest. Ledwie je rozumiałem, ale domyślałem się, że ów duchowny założył lub też prowadził czołową szkołę dominikańską, znajdującą się dawniej w przyległym do kościoła budynku. Zrobiłem kilka zdjęć i zostawiłem na ofiarę parę peso; w zamian otrzymałem kilka broszur informacyjnych. Szkoda, że nie mogliśmy uczestniczyć we Mszy Świętej! Również kobiety powiedziały nam o zbliżającej się wizycie Papieża na Kubie - jednak Cienfuegos nie znajdowało się na trasie jego pielgrzymki. Powróciwszy z Kuby dowiedziałem się, że zakon Dominikanów został przywrócony do istnienia na Kubie w 1898 roku i tego samego roku francuscy Dominikanie z Lyonu założyli misję w Cienfuegos. Zdając sobie sprawę, że przemysł cukrowy, poważnie zniszczony podczas wojny 1895 roku, stanowił podstawę kubańskiej ekonomii, Dominikanie postanowili go zreorganizować i oprzeć na podstawach naukowych. Tak więc Dominikanin ksiądz Regis Gerest przyczynił się do wprowadzenia pierwszych kursów edukacyjnych w dziedzinie Chemi Cukru na Kubie i osobiście opracował programy nauczania. W 1909 r. ks. Gerest założył pierwszą na Kubie Szkołę Chemi Cukrowej, a Dominikanom udało się ją zaopatrzyć w najbardziej nowoczesny, wysokiej klasy sprzęt laboratoryjny z Francji. Zresztą Cienfuegos z Francją miało duże powiązania - zostało założone w 1819 r. przez francuskich imigrantów i pierwotnie nazwane Ferdinand de Jagua, na cześć Ferdynanda VII z Hispanii. Dlatego w Cienfuegos są wszędzie widoczne wpływy francuskie-pomijając neoklasycystyczną architekturę, nawet niektórzy mieszkańcy tego miasta mają typowo francuskie rysy twarzy.

Cienfuegos ma dwa cmentarze i postanowiliśmy udać się na jeden z nich, Cementario la Reina, w zachodniej części miasta, na końcu Avenida 50. Po drodze zobaczyliśmy małe muzeum kolejowe na wolnym powietrzu z kilkoma starymi parowymi lokomotywami; opodal były stare, zardzewiałe szyny kolejowe, po których pewnie ostatni pociąg przjechał dekady temu. Koło nich stał budynek, który pewnie kiedyś był zakładem naprawy taboru kolejowego - obecnie znajdowały się w nich mieszkania. W ogóle widzieliśmy bardzo dużo różnych szyn w Cienfuegos - według bardzo ciekawej strony internetowej Allen’a Morrisona (http://www.tramz.com/cu/cf/cf.html), Cienfuegos miało pierwsze tramwaje już na początku XX wieku, a ostatnie tramwaje jeszcze kursowały w 1954 r. Niektóre szyny z pewnością były torami kolejowymi, nieużywanymi od dziesiątek lat.

Spacerując ulicą prowadzącą do cmentarza, zostaliśmy zaproszeni do świątyni Świadków Jehowy na rozmowę (i ewentualne nawrócenie), a potem wpadliśmy do małego baru na zimne piwo. Ulicą przechadzał się wolno puszczony koń i nie zważając na ruch uliczny, skubał trawę rosnącą pomiędzy jezdnią i chodnikiem. Często mijały nas prymitywne „taksówki’ konne, wypełnione po brzegi Kubańczykami. Ani razu nie widzieliśmy innych turystów - pewnie mało kto się zapuszczał samotnie w te dzielnice miasta. Przed cmentarzem znajdowało się rozległe, puste pole, co powodowałe, że wydawał się celowo oddzielony od miasta i od świata żywych. Cmentarz został ufundowany w 1837 r. i spoczywają na nim szczątki żołnierzy z Wojny Niepodległościowej. Niektóre marmurowe posągi były rzeczywiście przepiękne; jeden z nich, zwany „Bella Durmiente”, upamiętniał młodą dziewczynę, która zmarła ponad 100 lat temu z niespełnionej miłości. Jest to jedyny cmentarz na Kubie, gdzie ciała były chowane powyżej ziemi z powodu wód gruntowych (być może dlatego, że znajduje się on bardzo blisko zatoki). Niektóre z grobowców zawaliły się i były wypełnione po brzegi wodą - niemniej jednak widać było ślady bieżących renowacji.

Gdy szliśmy na cmentarz (i praktycznie, gdy szliśmy gdziekolwiek w mieście), co chwila mijały nas riksze lub taksówki konne i większość ich właścicieli oferowało nam swoje usługi. Niezmiennie odpowiadaliśmy, Gracias, pero preferimos caminar (dziękujemy, ale wolimy iść pieszo). Jednakże jeden właściciel takiej konnej taksówki musiał zobaczyć, jak wchodziliśmy na cmentarz i czekał przed bramą z nadzieją, że zdecydujemy się skorzystać z jego konnego transportu. Tym razem nie pomylił się - byliśmy za bardzo zmęczeni, aby kontynuować naszą przechadzkę na nogach i on zawiózł nas do hotelu swoim „zaprzęgiem”. Ponieważ taksówki konne nie mogły używać głównej ulicy, jechaliśmy Calle 39 (która jest równoległa do Paseo del Prado) i musieliśmy jeszcze pieszo dojść około 200 metrów do hotelu.

W latach dziewiędziesiątych, po rozpadzie Związku Sowieckiego i przerwania jego szczodrych subwencji, Kuba została uderzona przez ogromne problemy ekonomiczne i praktycznie zaczęło brakować wszystkiego. Pomiędzy 1989 r. i 1993 r. ekonomia kubańska skurczyła się o 35%. Podczas tego „Okresu Specjalnego” (El Periodo Especial) Kuba była zmuszona zaadoptować wiele środków oszczędnościowych aby uchronić ekonomię od kompletnego upadku i dosłownie zapobiec pladze głodu (szacuje się, że średnio każdy Kubańczyk stracił 10 kg. wagi podczas tego okresu z powodu niskokalorycznej diety i wytężonej aktywności fizycznej). Kilka lat temu spotkaliśmy pracownicę hotelu, która opowiedziała nam o swoich przeżyciach z lat dziewiędziesiątych.

- Byłam uczennicą i normalnie powinnam dojeżdżać codziennie do szkoły. Ale na ulicach kursowało bardzo mało autobusów czy też samochodów ciężarowych i często nie można było też kupić benzyny. Dlatego musieliśmy mieszkać w szkole i tylko co kilka tygodni udawało się mi pojechać do rodziny. Było bardzo trudno zdobyć jedzenie, ciągle były przerwy w dostawie energii elektrycznej, nie mieliśmy przyborów szkolnych, wiele rzeczy psuło się i nie można było ich zreperować. Było bardzo ciężko...

Gdy to nam opowiadała, w jej oczach pojawiły się łzy...

Transport - ludzi i towarów - stał się jednym z wielu problemów, z jakimi ten kraj się borykał. Aby trochę poprawić tą tragiczną sytucję, rząd wprowadził bardzo swoiste ustrojstwo, a mianowicie wprowadzono na Kubie dwugarbny „autobus”, skonstruowany z dwóch przyspawanych „przedziałów” i ciągnięty przez ciągnik siodłowy. „Camello” (wielbłąd), gdyż tak był nazywany przez Kubańczyków, stał się pospolitym widokiem na ulicach miast kubańskich przez wiele lat po upadku Związku Sowieckiego. Wygłądał bardzo nieciekawie i gdy był załadowany setkami pasażerów - a zwykle był wypełniony do ostatniego miejsca - stawał się niczym gorący piec, jak również stanowił idealne miejsce dla kieszonkowców i zboczeńców. Ponieważ ciągniki siodłowe ciągnące to paskudztwo nie były przystosowane do ciągłych postojów i jazdy w mieście, toteż często przegrzewały się lub psuły. Gdy po raz pierwszy pojechałem na Kubę w styczniu 2009 roku, widziałem tylko jeden camello koło miasteczka Matanzas, podczas przejazdu z lotniska w Varadero do Hawany; w stolicy nie widziałem ani jednego. Spytałem się Kubańczyków, gdzie się podziały camellos.

- Już ich nie ma - odpowiadali z ulgą.

- Nie lubiliście ich? - spytałem się żartem.

Zamiast odpowiedzi, wywracali oczami.

Jak się później dowiedziałem, w 2007 r. władze kubańskie zdecydowały się stopniowo wycofywać je z ruchu i zastąpić nowymi „made in China” autobusami firmy Yutong. Rzeczywiście, nazwa „Yutong” pojawiała się na wielu autobusach kursujących na Kubie, podczas gdy wyglądało, że camello stał się historią. Toteż jedynie można sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy zobaczyłem ten słynny autobus-wielbłąd w Cienfuegos, w Parque Villuendas, zaparkowany na Calle 41! Porozmawiałem trochę z kierowcą i prawie skorzystałem z okazji, aby się przejechać nim, zajmując miejsce w szoferce...

Chociaż bardzo mało napotkanych przez nas Kubańczyków znało angielski, wszyscy byli bardzo mili, uprzejmi i pomocni. Niektórzy zaprosili nas do swoich skromych domostw i pokazywali nam albumy ze zdjęciami - wiele z nich było zrobionych przez turystów i z turystami (też Kanadyjczykami), których spotkali. Mieliśmy szczęście spotkać człowieka, który był nauczycielem angielskiego i spędziliśmy dobrą godzinę w jego domu, rozmawiając o turystyce, kubańskiej ekonomii, nowych zmianach i ogólnie o życiu na Kubie. Między innymi zostawiłem mu tą gazetę „New York Times”, którą zainteresował się na granicy celnik.

Gdy przechodziliśmy koło rozpadającego się budynku, którego dach się zawalił dekady temu, zacząłem robić zdjęcia interesująco wyglądającej rozwalającej się ścianie, z której wystawały pomarańczowe cegły, tworząc ciekawy wzór. Ktoś znajdował się w środku i od razu zaczął machać ręką, zapraszając mnie do środka; niebawem Catherine i ja weszliśmy do środka i znaleźliśmy się w... no właśnie, trudno nawet definiować to pomieszczenie: znajdowało się w rogu byłego hotelu, a reszta hotelu to była kompletna ruina, niczym zbomardowane budynki w Warszawie zaraz po Powstaniu Warszawskim! Po kilku minutach pojawiło się kilku kolegów tego osobnika, jeden z nich miał gitarę i niebawem wszyscy zaczęli śpiewać słynną kubańską piosenkę „Guantanamera” przy akompaniamencie gitary! Udało mi się uwiecznić ten niepowtarzalny występ na mojej kamerze wideo i zrobić też parę zdjęć. Gitarzysta powiedział, że będzie grał w kapeli w restauracji na placu Parque Jose Marti, na rogu San Fernando (Avenida 54) i San Luis (Calle 27). Godzinę później poszliśmy tam i popijając zimne piwo, posiedzieliśmy z pół godziny, słuchając muzyki w wykonaniu jego i jego kolegów. Zrobiłem im dużo zdjęć i obiecałem je wysłać po kilku miesiącach.

Pewnego razu zobaczyłem na ulicy wspaniały i nieskazitelnie błyszczący połyskiem stary samochód amerykański i zacząłem go fotografować. Kierowca chętnie pokazał nam wnętrze tego samochodu - okazało się, że miał on nowy silnik, elektronicznie otwierane okna i wiele z nowoczesnego wyposażenia.

- Mój dziadek kupił ten samochód przed Rewolucją - powiedział - a następnie dał go mojemu ojcu, który z kolei przekazał go mnie.

- A pan go pewnie przekaże swoim dzieciom? - zapytałem.

- Si - powiedział, śmiejąc się.

Coś takiego możliwe jest tylko na Kubie!

Zawsze fascynowały mnie propagandowe plakaty i podobnego rodzaju pamiątkowe napisy związane z Rewolucją. Piątego września 1957 roku w Cienfuegos wybuchł bunt przeciwko rządowi Batisty i w resultacie miasto zostało zbombardowane i wielu ludzi straciło życie - widzieliśmy sporo pamiątkowych tablic upamiętniających te wydarzenia. Tu i tam pojawiały się duże plakaty przedstawiające Che Guevare, Fidel’a Castro, Raul’a Castro i innych rewolucjonistów.

Zwykle nie podejmowałem z Kubańczykami dyskusji na tematy polityczne, ale raz spytałem się Kubańczyka o Fidela Castro: czy przebywa w szpitalu?

- Tak - odpowiedział - jest on stary i chory.

- Wiem, że nadal pisze felietony w „Granma” (oficjalna gazeta Komitetu Centralnego Kubańskiej Partii Komunistycznej) zatytułowane „Reflexiones de Fiel’ - powiedziałem.

Dyskretnie obejrzał się dookoła, uśmiechnął się i ściszając głos, powiedział:

- Tak, Fidel jest starym człowiekiem... wiesz... on gada i gada... ciągle socialismo... ple, ple, ple... socialismo... ple, ple, ple.. socialismo... ple, ple ple... socialismo...

Była to jedyna moja dyskusja z Kubańczykami na temat Fidela Castro i polityki.

Ponieważ Cienfuegos leży na brzegach dużej zatoki, połączonej z oceanem wąskim kanałem, przy ujściu zatoki znajdowała się twierdza Castillo de Jagua, wybudowana przez hiszpańskiego króla Filipa V około 1740 roku. Z tego idealnego punktu obserwacyjnego była możliwa efektywna obrona całej zatoki przed piratami i można było kontrolować ruch przepływających statków. Wiedzieliśmy, że kilka razy dziennie z Cienfuegos kursował prom-statek do Castillo de Jagua, ale nikt nie mógł udzielić nam bardziej dokładnych informacji - jedynie mówiono, że odchodzi „około południa”. Tak więc przed południem dotarliśmy do portu - prom odpływał do Castillo de Jagua o godzinie 13:00, a o godzinie 15:00 wracał z powrotem do Cienfuegos. Ponieważ mieliśmy parę godzin czasu, przechadzaliśmy się ulicami i między innymi zawitaliśmy do remizy strażackiej, pogadaliśmy ze strażakami i zrobiliśmy zdjęcia - a Catherine nawet włożyła na swoją głowę hełm strażacki - i bardzo było jej w nim do twarzy!

Gdy ponownie przyszliśmy do portu, stateczek już przybił do mola, a wookoło niego było mnóstwo ludzi, starających się dostać na statek - ponad 99% z nich Kubańczycy. Na szczęście udało się nam wsiąść - statek był zatłoczony niczym autobusy w czasach PRL-u-i cały czas staliśmy na dolnym pokładzie, bo miejsca siedzące były zajęte. Cała podróż trwała około jedną godzinę. Po drodze minęliśmy nasz hotel (czasami widzieliśmy z naszych hotelowych okien ten regularnie przepływający statek), potem pozostawiliśmy za sobą przylądek Punta Gorda i płynęliśmy wskroś otwartych wód zatoki Cienfuegos. Prom zatrzymał się w dwóch miejscach i dopłynął do Castillo de Jagua. Po drugiej stronie cieśniny wynurzał się dość duży i brzydki hotel (Islazul Hotel, wybudowany w stylu sowieckim), który kompletnie nie pasował do całego krajobrazu. Przeszliśmy wąskimi uliczkami do fortecy Jagua. Przy wejściu znajdowały się dwa ogromne, stare działa, jak też prawdziwa fosa (niestety bez wody). W środku pod schodami była mała cela więzienna; następnie spiralnymi schodami doszliśmy na szczyt fortecy. Mogliśmy obserwować całą zatokę, ocean, Cienfuegos oraz ogromną kopułę elektrowni jądrowej „Juranga” (która też była widoczna z naszego hotelu). Na początku lat osiemdziesiątych XX wieku Kuba, przy współpracy Związku Sowieckiego, zaczęła budować elektrownię jądrową. Gdy na początku lat dziewiędziesiątych nastąpił upadek Związku Sowieckiego, zaprzestano budowy. W późniejszych latach były pewne próby dokończenia tego przedwsięzięcia przez inne państwa, włącznie z Rosją, ale koszty okazywały się wręcz astronomiczne. Do tego jeszcze Stany Zjednoczone bardzo oponowały budowie elektrowni jądrowej tak blisko swoich granic z powodów bezpieczeństwa i w rezultacie rząd kubański postanowił porzucić ten cały projekt. Ponieważ nigdy nie dostarczono tam żadnego materiału radioaktywnego, to puste gmaszysko przynajmniej nie stanowiło żadnego zagrożenia. Parę lat temu spotkaliśmy pracownika hotelowego, który studiował fizykę jądrową w Bułgarii, ale jak się okazało, jego nowy zawód stał się na Kubie zupełnie nieprzydatny.

Było ogromnie gorąco i kupiłem kilka puszek zimnego piwa w sklepiku i udaliśmy się z powrotem do „portu”. Czekając na statek, obserwowałem pływającego w wodzie oryginalnie kolorowego węgorza oraz bardzo kilka wyjątkowo długich rybek, przypominające kształtem bardzo cienkie długopisy. Tym razem prom był całkiem pusty; pod wpływem chwili Catherine wskoczyła na dziób i w ostatnim momencie za nią podążyłem. Był to świetny pomysł - znaleźliśmy się na mostku kapitańskim i gdy prom znalazł się na otwartych wodach, kapitan - bardzo czarujący i przyjemny czarnoskóry mężczyzna, pracujący na tym promie od ponad 30 lat - pozwolił nam wejść do sterowni i nawet poprowadzić statek! Dużo rozmawialiśmy z nim i z załogą i świetnie się bawiliśmy podczas drogi powrotnej.

Ponieważ w Cienfuegos nie ma plaży, my (a raczej powinienem powiedzieć, że to Catherine) chcieliśmy pobyć trochę na plaży - bo jak tu być na Kubie i choćby przez chwilę nie wylegiwać się nad oceanem? Wiedzieliśmy, że pomiędzy ośrodkami Hotel Rancho Luna i Hotel Faro Luna znajdowała się publiczna plaża (Playa Rancho Luna). Tym razem jednak nie mogliśmy skorzystać z usług Alain’a i jego rikszy (dojazd tam rikszą zająłby pewnie cały dzień i istniałoby realne ryzyko, że sam riksiarz padnie po drodze z wycieńczenia), jednakże Alain szybko zadzwonił po kolegę który po kilku minutach pojawił się samochodem i zawiózł nas na plażę za 12 peso. Był bardzo słoneczny i gorący dzień i plaża okazała się całkiem przyjemna - byli tu i turyści, i Kubańczycy. Catherine pospacerowała do Rancho Luna, ale nie była nim zachwycona. Pogadaliśmy sobie z Kubańczykiem pracującym na plaży, nawet całkiem nieźle mówił po angielsku. Dookoła wałęsało się kilkanaście bezpańskich psów; jeden z nich przydreptał do nas i położył się w cieniu palmy. Następnie poszliśmy do jednej z dwóch restauracji plażowych, wypiliśmy mojitos i wróciliśmy do hotelu, tym razem używając regularną taksówkę, która kosztowała o 4 peso mniej niż ta „załatwiona” przez Alain’a.

W przeddzień wyjazdu też udaliśmy się na tą plażę, ale jedynie na parę godzin, jako że rano bardzo dużo chodziliśmy po mieście. Na plaży kupiłem kilka kubańskich filmów za 2 peso oraz orzech kokosowy - po wypiciu wody kokosowej (która jest bardzo sterylna i nawet może być stosowana w nagłych przypadkach jako dożylne uwodnienie płynne) zjadłem znajdujący się w środku miąsz o konsystencji galaretki. Przed zachodem słońca podszedł do nas ten chłopak, od którego kupiłem kokosa i spytał się, czy może nakryć się dużym ręcznikiem Catherine - był do pasa rozebrany i było mu zimno. Był miło zaskoczony, gdy Catherine powiedziała, że może ręcznik zatrzymać! Około godziny 18:00 obserwowaliśmy zachód słońca i poszliśmy do drugiej restauracji na szybki obiad. Tym razem umówiliśmy się z kierowcą, który nas przywiózł, aby nas odebrał o godzinie 19:00 - już godzinę wcześniej na nas czekał, nie chciał stracić zarobku. Jakby nie było, zarobił na nas razem 20 peso (tzn. prawie tyle, ile wynosi średnia płaca miesięczna na Kubie) - nie sądzę zresztą, aby jego „taksówka” posiadała rządowe pozwolenie.

Ani się spostrzegliśmy, był już piątek, 20 stycznia 2012 roku i nasza wycieczka dobiegała końca... Tego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie i spakowaliśmy się - chcieliśmy jeszcze spędzić te parę ostatnich godzin na przechadzce na pobliskich ulicach koło hotelu (Calle 39, Avenida 34). Jak zwykle, Alain czekał na nas przed hotelem; wsiedliśmy na jego rikszę i wysadził nas przed spożywczym sklepem rządowym na rogu Avenida 34 and Calle 43. Przeszliśmy się ulicami, spotkaliśmy kilka miłych osób, zrobiliśmy zdjęcia i rozdaliśmy dużo pozostałych prezentów. W tym samym czasie pracownik rządowy chodził od domu do domu i spryskiwał je specjalnym aparatem przeciwko komarom i roznoszonej przez nie chorobie Denga - wyglądało, jakby domy paliły się, bo z drzwi i okien buchał dym, ale to był jedynie kurz z proszku, używanego do odkażania. Ciekawe, jak bardzo ten sam proszek jest szkodliwy dla ludzi? Wreszcie powróciliśmy do Alain’a, który „zaparkował” swoją rikszę przed sklepem. Przedtem rozdałem pracownikom sklepu dużo kolorowych naklejek i bardzo się im podobały, bo prosili o jeszcze więciej. W zamian otrzymałem od nich w prezencie... starą książeczkę z kartkami na żywność! W 1962 roku na Kubie wprowadzono system reglamentacyjny i większość Kubańczyków korzysta z Libreta de Abastecimiento (książeczek zaopatrzeniowych), pozwalających im kupić różne podstawowe towary w specjalnych sklepach po subsydiowanych cenach. Każda strona w takiej książecce wykazuje listę dostępnych towarów na każdy miesiąc i Kubańczycy muszą ją przedstawić za każdym razem, gdy dokonują zakupów na kartki. Z pewnością był to oryginalny prezent! Następnie Alain podwiózł nas do hotelu - daliśmy mu pozostałe nam prezenty i pożegnaliśmy się - otrzymaliśmy od niego również magazyn kubański oraz małą flagę kubańską, która była przedtem przytwierdzona do jego rikszy.

Jakiś czas czekaliśmy w lobby hotelowym i około godziny 13:00 przyjechał autobus, który już wcześniej zabrał turystów z Rancho Luna i Faro Rancho i niebawem zawiózł nas na lotnisku w Cienfuegos. W sklepie lotniskowym kupiłem parę butelek rumu. Godzinę później wylądował samolot lini kubańskich, Airbus 310 (przyleciał z Hawany), wysiadło z niego kilku pasażerów i weszliśmy na pokład. Otrzymałem następne angielskie wydanie „Granma”, ale byłem zbyt zmęczony, aby go czytać w czasie lotu. Po niecałych 4 godzinach wylądowaliśmy w Toronto, szybko przeszliśmy przez kontrolę paszportowo-celną i wsiedliśmy do limuzyny. Kierowca, oryginalnie z Indii, okazał się bardzo ciekawym człowiekiem i cały czas z nim rozmawialiśmy o jego życiu i jego pracy w Indiach i w Kanadzie. Cieszyliśmy się też, że podczas naszej nieobecności prawie-że nie padał śnieg-zresztą była to jedna z najbardziej bezśnieżnych i ciepłych zim w historii południowego Ontario!

Była to już nasza czwarta wyprawa na Kubę. Kiedykolwiek otrzymuję pytania na temat moich wyjazdów na Kubę, odpowiadam, że każdy bez wyjątku wyjazd był wyśmienity, pomiędzy „A” i „A+”. Ten ostatni zasługuje na „A+”!

Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji na Kubie:
Co warto zwiedzić?

Całe miasto Cienfuegos

Porady i ważne informacje

Wszystko znadjuje się w opisie podróży

Autor: Jack / 2012.01
Komentarze:

Jack
2013-10-04

Zachęam do wyjazdu na Kubę, to naprawdę ciekawy kraj, chociaż się ciągle zmienia.

vagabunda
2013-03-29

Kuba to moje wielki niespełnione marzenie. Lubię czytać o podróżach na Kubę. Jestem po lekturze Pawlikowskiej. Kiedyś się tam wybiorę. Na razie z wielkim apetytem czytam takie relacje jak ta :)