Japonia znalazła się w centrum mojej uwagi odkąd w czasach licealnych zaczęło się we mnie krystalizować zainteresowanie sztuką i innymi kulturami.
Haiku, kolorowe drzeworyty z górą Fudżi, kult samuraja, sumo, gejsze, ogrody i architektura japońskich świątyń, malowidła wykonane pędzelkiem i tuszem, czerwone pieczęcie, magiczne graficzne znaki, ceremonia parzenia herbaty... - to wszystko od młodzieńczych lat działało na moją wyobraźnię. Ta japońskość kształtowała także mój stosunek do sztuki, kultury, a nawet życia.
Napisałem mnóstwo własnych haiku, wykonałem setki rysunków ślepo naśladujących wzory prosto z Japonii, wypiłem hektolitry herbaty... Zafascynowały mnie najpierw filmy z Kraju Kwitnącej Wiśni, a później współczesna grafika. Wiele z moich zdjęć skrywało japońskie inspiracje.
Właśnie dzięki tym fotografiom udało mi się stanąć oko w oko z wymarzoną Japonią. Wygrałem konkurs fotograficzny, którego główną nagrodą był kilkudniowy pobyt w tym wyjątkowym kraju. Gospodarz wizyty, znany japoński producent aparatów, zadbał o to, żeby spędzony tutaj czas okazał się niezapomnianym przeżyciem. Cała wyprawa została po prostu perfekcyjnie przygotowana.
FUTURYSTYCZNA TWARZ TOKIO
Samolot wylądował na lotnisku położonym kilkanaście kilometrów od Tokio. Widok peryferii, a później centrum stolicy zupełnie mnie zaskoczył i od tej chwili zacząłem korygować moje wyobrażenia o tym kraju. Odkryłem nieznane mi dotąd strony Japonii. Nieskończona liczba ciasnych, szarych mieszkań tworzących domy przypominające klocki kontrastuje tu z ogromem błyszczących limuzyn zaparkowanych przed niepozornymi wejściami. W okolicach dworców i po dzielnicach handlowych przetaczają się cały czas nieprzebrane tłumy. Przechodniów atakuje zewsząd szaleństwo reklam i neonów. Po ulicach suną kawalkady pojazdów z dziećmi na tylnych siedzeniach oglądającymi bajki na monitorach zainstalowanych w zagłówkach samochodów. Właściciele stylizują wnętrza aut, aby podkreślić swoją oryginalność. Zauważyłem tu samochód z różowym futrzanym boa otulającym kierownicę, lusterko i deskę rozdzielczą oraz z siedzeniami wyłożonymi milutkimi pokrowcami w tym samym kolorze. Wyglądając przez okno na przedostatnim piętrze Grand Prince Hotel Takanawa (nieopodal dworca Shinagawa), zobaczyłem morze domów, gmachów i wieżowców. Zapalające się światła Tokio błyszczały coraz mocniej, a najjaśniejszym punktem była wbijająca się w zachmurzone niebo 333-metrowa Tokyo Tower (najwyższa na świecie wolnostojąca stalowa wieża). Ten widok wydał mi się niezmiernie futurystyczny.
Gdy rozsunąłem drzwi szafy, poczułem, że wszystko wraca do normy. Na jednej z półek leżały równiutko ułożone proste szlafroki-kimona, a na drugiej stały orientalne filiżanki i czajniczek do parzenia herbaty. Odnalazłem wreszcie „moją” Japonię...
MAGICZNE ZAUŁKI
Od 8.00 czekało na mnie śniadanie - mogłem wybrać tradycyjne japońskie z owocami morza, niezliczoną liczbą warzyw i owoców oraz innymi orientalnymi niezwykłościami lub zwykłe europejskie. Ja obudziłem się już znacznie wcześniej, na chwilę przed świtem, ponieważ nie mogłem spać z podekscytowania. Lekka mgła wisiała nad miastem. Panorama widoczna z okna już mi nie wystarczała. Przez nikogo nie zatrzymywany wyszedłem na wilgotny płaski dach mojego ogromnego hotelu. Widok zapierał dech w piersiach!
Zjechałem windą na dół i zanurzyłem się w ciszę zaspanych jeszcze uliczek. W niewielkim buddyjskim klasztorze mnich odprawiał swoje modły. Maleńki cmentarz wciśnięty pomiędzy domy zapraszał otwartą furtką. Przywitały mnie dziesiątki rzeźb Buddy i niezliczona liczba wąskich deszczułek z japońskimi znakami, które powtykane były w każde możliwe miejsce. Dzień rozpoczął się dla mnie magicznie...
TOKIO - MIASTO KONTRASTÓW
Po śniadaniu rozpoczął się prawdziwy program turystyczny. Najpierw wjechaliśmy ekspresową windą na olbrzymią Tokyo Tower, niemal bliźniaczkę paryskiej wieży Eiffla, żeby podziwiać ogrom miasta, które z wielopasmowymi i trzypoziomowymi autostradami przebijającymi się przez zwartą zabudowę sprawia wrażenie gigantycznego.
Następnie zwiedziliśmy przepiękną, położoną malowniczo wśród drzew, świątynię szintoistyczną Meiji. Mijając ścianę utworzoną z pustych beczek po sake, przeszliśmy przez wielką bramę torii i wkroczyliśmy do „świata nieskończonego”, krainy kami, czyli bogów. Obowiązkowo przepłukaliśmy wodą usta i dłonie, używając do tego celu specjalnych kubeczków na długich kijach. Przy jednym z pawilonów na dziedzińcu świątyni stoją w rzędzie czarne, wypolerowane do granic możliwości buty mnichów. Na środku placu, na kwadratowej scenie, odbywa się klasyczne przedstawienie, teatr pod gołym niebem. Przy wejściu do świątyni mieszkańcy Tokio wrzucają symbolicznie pieniądze do wielkich skrzyń. W pewnym momencie zauważyłem, jak przez gąszcz wiernych, pielgrzymów i zwykłych turystów przeciska się niewielka procesja. Pod ogromnym białym parasolem chroniącym przed jesiennym słońcem w stronę świątyni zmierzała para młodych wraz rodziną i zaproszonymi gośćmi. Matka prowadziła za rękę ubraną w piękne, śnieżnobiałe kimono dziewczynę. Obok nich kroczył odziany w czarne eleganckie kimono pan młody. Na widok mojego aparatu z uśmiechem wyciągnął dłoń z charakterystycznym gestem „v” jak victoria...
W końcu nadszedł czas na posiłek. Po pokonaniu kilkunastu schodków w dół znaleźliśmy się w chłodnym klasycznym wnętrzu, utrzymanym w brązach i ozdobionym starymi rycinami. Wokół centralnie usytuowanej kuchni, w której krzątało się kilku kucharzy przygotowujących na naszych oczach najniezwyklejsze specjały, rozstawiono niskie czarne stoły. Zasiedliśmy na twardych poduchach i zaserwowano nam pierwsze z dań - owoce morza i warzywa z grilla, obok nich pojawiła się misa z ryżem, eleganckie pałeczki i różnorodne przyprawy. Wszystko było nadzwyczaj estetycznie podane. Do posiłku zaproponowano nam zimne i ciepłe sake. Na początku zdecydowaliśmy się na schłodzone. Do drugiej tury dań poprosiliśmy już jednak o ciepłe... Potem było znowu zimne itd. Różnorodne, przepyszne potrawy wjechały na nasz stół jeszcze kilka razy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się najadłem, ale nie sposób było odmówić nadzwyczaj serdecznym gospodarzom i nie skosztować nieznanych mi wcześniej smakołyków. Pokonanie biegnących w górę w stronę gwarnej ulicy schodków przysporzyło nam nieco trudności. Stało się tak zapewne z powodu przejedzenia...
Na szczęście następnym punktem programu była przejażdżka statkiem po ujściu rzeki Sumida do Zatoki Tokijskiej (Ocean Spokojny). Podczas podziwiania leniwie przesuwających się przed naszymi oczami nowoczesnych mostów, parków i budynków zrobiło się nieco sennie. Jednak, gdy pokonaliśmy ogromną bramę Hozomon, ożywił nas niezwykły gwar buddyjskiej świątyni Senso-ji wchodzącej w skład kompleksu Asakusa. Niekończące się tłumy, dym kadzideł wtykanych całymi garściami do stojaków w kształcie pagody, wróżby wyciągane z maleńkich pudełek, modły i pokłony wiernych, spokojny, przyjazny uśmiech Japończyków - takie miejsce potrafi oczarować. Za niewielkim ogrodzeniem odbywa się prawdziwy odpust - pełno tu straganów oferujących niezmiernie kiczowate produkty, są też karuzele i całe minipark rozrywki. Moją uwagę przykuły kalendarze rozwieszone na stoiskach, a na nich piękne japońskie znaki, tradycyjne pejzaże i barwne kimona. Tuż obok wisiały akty atrakcyjnych Japonek w dziesiątkach wydań... Tokio to niewątpliwie miasto kontrastów.
Wieczorem przyszła pora na kolejny posiłek. Muszę stwierdzić, że od razu zasmakowałem w japońskim jedzeniu. Z niecierpliwością oczekiwałem na wieczorną ucztę i nie rozczarowałem się. Po krótkim odpoczynku w hotelu dosłownie wrzucono nas w sam wir butikowo-knajpianego życia. Kolację mieliśmy zaplanowaną w Ginzie - dzielnicy najdroższych sklepów z najbardziej znanymi markami z całego świata, pełnej młodzieży jakby żywcem wyjętej z kanału MTV. Czekało nas barbecue w samoobsługowej restauracji, która była wypełniona do ostatniego miejsca przez rodziny gwarnie smażące mięsiwa, warzywa i ryby na grillach usytuowanych pośrodku każdego stolika. Już samo patrzenie na nich sprawiało nie lada przyjemność, a co dopiero przyłączenie się do tej uczty!
SPOKOJNA KAMAKURA
Następnego dnia pojechaliśmy do odległej o kilkadziesiąt kilometrów od Tokio Kamakury. Atmosferę tego prawie 200-tysięcznego miasta tworzą cisza i spokój świątyń oraz niesamowity, odlany z brązu wielki posąg Buddy Nieograniczonego Światła. Można tu zobaczyć nieustającą kolejkę Japończyków, chcących złożyć ofiarę z kadzideł. Wąskie uliczki Kamakury zachęcają zaś turystów małymi warsztatami, w których wykonywane są tradycyjnymi metodami piękne produkty rękodzieła artystycznego. Nie omieszkałem więc dokonać tutaj pierwszych zakupów.
W PORCIE JOKOHAMA
Kolejnym punktem programu był port Jokohama, który stanowi już praktycznie jeden organizm z Tokio. Po zjedzeniu pierożków i zapaleniu kadzidełek w świątyni w bajecznej i gwarnej dzielnicy Chinatown błyskawiczną windą wjechaliśmy na szczyt 296-metrowego budynku Landmark Tower, usytuowanego w centrum futurystycznej części miasta. Mogliśmy stąd podziwiać (delektując się wyjątkowo drogą kawą, ale Japonia generalnie nie należy do tanich krajów) wspaniały widok na cały port, most Yokohama Bay czy gigantyczny diabelski młyn świecący milionami światełek.
SHINKANSENEM POD FUDŻI
Nazajutrz ekspresem Shinkansen (który porusza się z prędkością ok. 300 km/godz.) opuściliśmy Tokio, żeby zwiedzić klasyczny zamek szoguna w Odawarze, gdzie mieliśmy możliwość przebrać się w tradycyjne japońskie stroje i odegrać krótką improwizację w stylu teatru kabuki. Jeszcze tego samego dnia znaleźliśmy się oko w oko z majestatyczną górą Fudżi. Na szczęście potężne chmury spowijające okolicę rozstąpiły się i mogliśmy ujrzeć jej ośnieżony szczyt. Wjazd kolejką linową zakończył się więc pełnym sukcesem.
KIOTO - BAJKOWE MIASTO GEJSZ I SZOGUNÓW
Przez kilka następnych dni gościło nas stare, magiczne Kioto. Jest to dawna stolica Japonii, miasto tysiąca zabytków, a także centrum wyjątkowego w skali całego świata zjawiska, jakim jest instytucja gejszy. Wokół tego zawodu narosło tyle legend i nieporozumień, że zebranie ich wszystkich wystarczyłoby do napisania poważnej rozprawy naukowej. Wbrew powszechnym przekonaniom gejsza nie jest luksusową prostytutką czy kurtyzaną, lecz - według dosłownego tłumaczenia z japońskiego - człowiekiem sztuki, artystą. Niemal całe jej wykształcenie koncentruje się na tym, żeby być doskonałą damą do towarzystwa dla zamożnych mężczyzn, a więc posiadać również umiejętność prowadzenia konwersacji na odpowiednim poziomie. Zwiedzanie miasta zaczęliśmy - oczywiście - od najsławniejszej dzielnicy gejsz - Gion Kobu. W jej zakamarkach mieliśmy trochę czasu na skosztowanie ciepłego sake i onigiri - spłaszczonych kulek ryżu zawiniętych w wodorosty, nadziewanych marynowanymi śliwkami, łososiem czy płatkami suszonej ryby bonito. W takim miejscu przekąska ta smakuje po prostu bosko!
Ale Kioto to również dziesiątki świątyń, w tym słynna ogromna Kiomizudera czy malownicza Heian Jingu, wysypana białym żwirkiem, pomalowana na czerwono i kryta zielonymi dachami. To właśnie w tym mieście usytuowany jest jeden z najbardziej rozpoznawalnych obiektów Japonii - Złoty Pawilon (Kinkakuji), którego błyszcząca bryła ozdobiona złotem na japońskiej lace odbija się w Stawie Lustrzanym (Kyoko-chi). W rozległym parku w kameralnych pawilonach można wziąć udział w ceremonii parzenia herbaty, a na krętych ścieżkach pomiędzy kolorowymi drzewami spacerują niespiesznie piękne japońskie kobiety odziane w jesienne kimona.
Innym z cudów Kioto jest zamek Nijo, wybudowany w 1603 r. jako rezydencja pierwszego szoguna z rodu Tokugawa, Ieyasu. W skład tego przepięknego kompleksu wchodzi pałac Ninomaru, narodowy skarb Japonii. Do dziś zamek stanowi symbol siły ponad 250-letnich wojskowych rządów rodu Tokugawa. Ze względu na to, że ówczesna Japonia była krajem nieustających walk o władzę, ciągłych podjazdów i intryg, Ieyasu wprowadził obowiązek spędzania na swoim dworze w Edo (dziś: Tokio) pewnej ilości czasu w ciągu roku przez wszystkich najważniejszych przywódców podległych rodów, żeby nie mieli możliwości spiskowania przeciwko niemu. Jednocześnie szogun nakazał sprowadzić na stałe do swojego zamku ich żony i dzieci. Mieszkańcy pałacu znajdowali się zatem w swoistym areszcie domowym i jako zakładnicy byli gwarantami posłuszeństwa. Mimo to szogun nie mógł się cieszyć bezwzględnym spokojem.
Na usytuowane na sztucznej wyspie lotnisko dotarliśmy przez przemysłową Osakę, którą zwiedziliśmy w iście japońskim tempie. To był już koniec błyskawicznego pobytu w magicznym Kraju Kwitnącej Wiśni. Jedyne, czego pragnąłem po tych kilku intensywnych dniach, to sztormu, huraganu lub trzęsienia ziemi po to, żeby nasz samolot nie mógł odlecieć, a my bylibyśmy zmuszeni spędzić tu jeszcze jeden tydzień, miesiąc, a nawet rok... Dzięki temu w ciszy i spokoju mógłbym się do końca nacieszyć Japonią moich marzeń.
Brak komentarzy. |