Nie jesteś zalogowany.
Na tą destynacje szykowaliśmy się od dawna, ale zawsze wypadało coś innego.W końcu po przeczytaniu
relacji Bepi, decyzja zapadła - MAURITIUS...Telefon do zaprzyjaźnionego biura podróży, aby zabukowali
nam hotele na miejscu i zorganizowali transfer.Bilety lotnicze na ogół kupujemy sami, zawsze można trafić
jakąś promocję.Hotele wybraliśmy dwa - cztery noce w Trou Aux Biches i sześć nocy w Paradis Hotel&Golf
Club.Hotele te znajdują się po przeciwległych końcach wyspy, dlatego transfer pomiędzy nimi wykorzystaliśmy
na małą wycieczkę krajoznawczą.
Przelot niestety trochę przekombinowałem, co moja małżonka do dziś mi wyrzuca, no ale cóż takie były
połączenia, choć sam bym więcej tego błędu nie powtórzył, ale od początku...
Start z domu wcześnie rano 27 kwietnia, godzinka drogi do Poznania, po następnej godzince lot do Warszawy,
niecała kolejna godzinka, potem nudne pięć i pół godzinki na Chopinie i w końcu start do Dubaju - jedyne po-
cieszenie to linie Emirates...
Na szczęście samolot był obłożony nie w całości, więc można było znaleźć i takie miejscówki jak Aśka...
Sześć godzin jakoś zleciało, tym bardziej jak wiadomo w Emirates wszystko za free...
No i jedzonko, jak na podniebny standard całkiem, całkiem...
Lądowanie w nocy w Dubaju, bez problemowe, tylko oczekiwanie na koleją przesiadkę - pięć godzin...
Na początek zmiana terminala i przejażdżka kolejką, a potem bezsensowne snucie się po lotnisku.Dla
kogoś kto ląduje tu pierwszy raz, to niewątpliwie może być atrakcja sama w sobie (jeden z najlepszych
portów lotniczych na świecie), ale my jesteśmy tu po raz czwarty i to wszystko nie robi już takiego
wrażenia, a poza tym zmęczenie daje się we znaki.
Podczas takiej przesiadki linie lotnicze fundują voucher na przykład taki posiłek...
W końcu wsiadamy do kolosa Airbus A-380, i kolejne sześć godzin w samolocie - tragedia, tym bardziej,
że tym razem obłożenie na pokładzie 100%.W końcu na monitorach pokazuje się taki obrazek...
A za oknami takie widoczki...
Dotarliśmy - "zacumowaliśmy"...
Kolejny dramat - to kontrola paszportowa na lotnisku.Same lotnisko, niczego sobie, widać, że nowe
klimatyzowane, ale gdy przylatuje taki kolos i pół tysiąca luda oblega trzy stanowiska odprawy
paszportowej, to człowiekowi się wszystkiego odechciewa i marzy tylko by być już na wymarzonych
plażach, które kuszą widokiem z lotniskowych bilbordów.
Po odebraniu bagaży, wychodzimy na zewnątrz, a tam czeka na nas Pani Alina, przemiła osoba,Polka
która mieszka na Mauritiusie już 17 lat i jest naszą opiekunką podczas pobytu na wyspie.Krótka, rzeczowa
rozmowa i wsiadamy do mini busa, który po "godzince" dociera do naszego hotelu.Witają nas uśmiechnięci
ludzie, powitalny drink, ręczniczki schłodzone, szybki Check-In i miła informacja na początek - mieliśmy
wykupione HB a dostajemy dodatkowo obiady i napoje bez % - gratis.
Jednak my po 28 godz. podróży marzymy o szybkim prysznicu i bawełnianej pościeli.
Następnego dnia - lustrowanie hotelu i trzeba uczciwie przyznać, że robi wrażenie.Wszędzie czyściutko,
trawniczki przycięte, lobby przestronne - pachnące kwiatami, wokół pełno wody, palmy - jednym słowem
LUX na pięć gwiazdek.Może fotki tego nie oddają, ale miejscówka - pierwsza klasa...
Wjazd do lobby ...
Restauracja tajska..
Wejście do głównej restauracji, udajemy się na śniadanko - zestaw standardowy - wybrany z bufetu...
Główny basen hotelowy...
Pierwsze zdjęcia plaży hotelowej...
Zasłużone mojito...
To z kolei wejście do restauracji indyjskiej - palce lizać jedzonko!!!
Na plaży, wypoczywając na leżaczkach, zaczepił nas tubylec - proponując krótki rejs jego łódką
po okolicy.Niestety tego typu hotele na Mauritiusie mają jedną wadę - nie ma All inclusive, wszystko
drogie - puszka coli w mini barku - 120 rupii (12 zł), piwo 0,33l - 180 rupii (18 zł) - i szczyt wszystkiego
Johny Walker 0,05l - 250 rupii (25 zł).W barach niewiele taniej, także narodził się chytry plan zakupów
w markecie.Po krótkiej negocjacji ceny, za 700 rupii gość zabrał nas na rejs...
Trzeba przyznać, ze od strony wody nasz hotel prezentował się równie nieźle...
A to plaża publiczna, gdzie wysiedliśmy i udaliśmy się - 200m na zakupy do marketu, a tam
miła niespodzianka - ceny takie jak w Polsce, tylko niektóre trunki importowane, nieco droższe.
Po zakupach dalszy ciąg rejsu, już w szampańskim nastroju...
I po drodze takie widoczki...
Pod koniec - karmienie rybek na rafie...
I powrót na naszą hotelową plażę...
Nasz bar przy plaży zaludniał się raczej wieczorami...
A oto lokalny "czteropak" zakupiony w markecie...
Przyszedł czas na luche w głównej restauracji...
Wybór potraw i przystawek oraz deserów przyprawiał o zawrót głowy, my jednak skromnie, bo
kolacje są jeszcze wystawniejsze i oczywiście tematyczne...
Wieczorami na plaży lub nieopodal baru - występy i animacje, to jedna z ciekawszych w lokalnym
klimacie...
A jak ktoś zapomniał na wakacje zegarka, to można w hotelowym butiku nabyć czasomierz, tylko
nie zapomnieć wpisać suwenir w zeznaniu podatkowym, bo mogą być kłopoty...
Widok z naszego domku...
I na hotelowe Spa..
Kolejny dzionek i pyszne śniadanko...
Śniadaniowa restauracja bez tłumu gości...
Kilka hotelowych fotek...
Plaża tego dnia nie wyglądała oszałamiająco, gdyż było nieco pochmurnie i trochę padało,
lecz oto pojawił się ON - jak się przedstawił - King Kong vel Spiderman vel Jaruzelski vel
King Julian - jednym słowem człowiek orkiestra...
Po powrocie do naszego pokoju- kolejne zaskoczenie, Aśka oddała dzień wcześniej bieliznę
do hotelowej pralni, a tu odbiór w takiej formie - naprawdę miło...
To fotki z naszej rezydencji na pierwszym i jedynym piętrze, bo tak dbają o zabudowę
hoteli by nie stawiać budynków wyższych niż palmy.
Łazienka...
Garderoba...
Pokój dzienny...
Pierwsza kolacja a'la carte w restauracji tajskiej - moc była z nami...
Przystawka...
Ciekawostką tej restauracji, było to, że przygotowywanie potraw, można było obserwować
za szyby oddzielającej kuchnię od sali, przy muzyce na żywo w azjatyckim klimacie - mega!!!
Basenowe inspiracje w trzecim dniu pobytu...
Zimny browar to podstawa...
Do tego małe co nie co...
Plażowe klimaty...
I kolejna wizyta naszego przyjaciela...
Ostatni dzień w tym miejscu a jutro wycieczka i Le Morne...
Pan sprzedaje przepyszne ananasy...
Kilka fotek "palmowych"...
Ostatnia kolacja tym razem w tajskiej restauracji...
No i na koniec romantyczny zachód słońca....
Chcę więcej i więcej
Ja tez chce wiecej
Marabut super,ze piszesz !!! Co prawda wybywam na troche,ale jak skonczysz to akurat wroce i przeczytam w jednym kawalku
Antenko i Grzesiu -jutro ciąg dalszy.
Katerina - opuszczasz Halladę?
Marabut z przyczyn wyzszych urlop bliziutko na Chalkidiki,ale ja malo netowa na wakacjach,wiec doczytam po powrocie Wasze Mau
Marabut ależ piękna relacja , już zacieram rączki na Le Morne a Asia jak zwykle brak słów , można na nia patrzeć godzinami
Beachcomber Troux Aux Biches widzę że jest bardzo podobny do Dinarobin
Hotel fajny i palemki i lazurki i jedzonko...ech - jak mi się zatęskniło za urlopem
A podróż mieliście taką samą jak ja kiedyś - 28 godzin na nogach...sama nie wiem jak to przeżyłam
Kolka - "fajny"
to dopiero był ten drugi, ale to w dalszej części relacji, a co do latania to
szczerze współczuję..
Ostatnio edytowany przez Marabut21 (2015-08-25 20:11:03)
Puk, puk Marabut jutro już dawno minęło
Czekam na cd.
Przeczytałam jednym tchem-REWELACJA...dawaj wiecej
Po opuszczeniu hotelu Trou Aux Biches, na objazd po wyspie, a zarazem transfer do Paradisa, udaliśmy się
wraz z Ajmalem (polecony przez Panią Alinkę - taksówkarz, okazał się świetnym przewodnikiem a zarazem
kompanem w podróży). Pierwszym naszym celem była mini - fabryczka modeli okrętów i statków.
Czegoś takiego w życiu nie widziałem. Na małej przestrzeni, w dość prymitywnych warunkach powstają
mini dzieła sztuki, bo jak nazwać to, że model takiego żaglowca powstaje średnio - dwa do trzech miesięcy,
a wszystko wykonywane jest ręcznie. Każdy model powstaje według orginalnych planów, z zegarmistrzowską
precyzją jeśli chodzi o każdy detal.Wszystko z drewna tekowego, malowanego i lakierowanego w końcowym
etapie.
Po krótkiej wizycie w modelarni, główny punkt programu - czyli sklep i zakupy.Czuliśmy się w środku, jak
w wielkim sklepie z zabawkami, lecz niektóre modele osiągały ceny powyżej 1.000 Euro, plus dość kosztowny
transport do kraju.Pokusa była jednak silniejsza i tak za 550 euro, stałem się posiadaczem unikatowego
modelu (jedyny egzemplarz) "Czarnej Perły" - toczka w toczkę jak z filmu..
Można też było zakupić spreparowane "miecze" marlina, muszle i wiele wiele innych, morskich pamiątek...
Po udanych zakupach ( statek spakowany w specjalny karton, wzmacniany sklejką - pełna profeska),
pojechaliśmy zobaczyć wygasły krater wulkanu, już nieco porośnięty, na dnie którego było niewielkie
jeziorko...
A z wzgórza rozciągał się taki oto widok...
Szybka przekąska i w dalszą drogę...
Po drodze mijamy większe jezioro...
Następnym celem naszej wycieczki był Grand Bassin. To również wygasły krater wulkanu w którym
utworzyło się jezioro, ale największą atrakcją tego miejsca jest największa na Mauritiusie - świątynia
hinduska.Już zbliżając się do tego miejsca, na wzgórzu wyłania się monstrualny posąg Boga Siwy...
Na terenie świątyni znajdują się liczne posągi hinduskich bóstw, oraz rytualne miejsce do składania
ofiar w postaci owoców, kwiatów i wszechobecny zapach palonych kadzidełek.Wszystko to w ciszy i
spokoju obecnego w tym mistycznym i jakże egzotycznym dla nas miejscu...
Tym razem Ajmal zabrał nas do jednej z najstarszych fabryk herbaty na Mauritiusie.Po zakupie biletów
zostaliśmy oprowadzeni po niewielkim muzeum, gdzie zgromadzono pamiątki związane z uprawą i
przetwórstwem herbaty.Duże wrażenie robił ogromny piec z XIX wieku...
Przerwa na reklamę...
Następnie samochodem udaliśmy się na pobliskie wzgórze, gdzie znajdowała się mała restauracja i
sklepik z produkowaną herbatą oraz oczywiście degustacja trunku...
Teren wyjątkowo malowniczy, w dolinie jezioro a dookoła plantacje herbaty...
Roślinność na Mauritiusie powala na każdym kroku...
Kolejny przystanek na trasie i dziki wodospad w oddali...
Na koniec wycieczki, super trasik widokowy, tuż przy drodze do naszego hotelu.Pożegnanie z Ajmalem i
zakwaterowanie w pokoju hotelu Paradis Hotel&Golf Club...
Następnego dnia rankiem, po porannej toalecie przygotowanie do wyjścia na plażę a zarazem śniadanie, bo
jak się okazało nasza ulubiona knajpka śniadaniowa była właściwie na plaży.Taras naszego pokoju na drugim
piętrze był ogromny, jak połowa pokoju...
Nasza Junior Suita...
Asia gotowa na plażing...
Jeśli chodzi o sam hotel, to jest to "górna półka" hoteli na Mauritiusie. W pełni zasłużone 5 gwiazdek, absolutnie
nr 1 na wyspie, i jeśli w przyszłości powstanie gdzieś hotel bardziej ekskluzywny, to nie będzie miał na pewno
togo jednego - jedynego co ma Paradis - tak przecudownej LOKALIZACJI..
To według mnie zasługuje na jeszcze jedną szóstą gwiazdkę.Ten widok po prostu powala, tu czuje się
człowiek jak w prawdziwym raju, i można tylko pomarudzić, że nie wprowadzili tu jeszcze Alla, ale
ten niesamowity krajobraz z górą Le Morne w tle rekompensuje wszystko....
Plaż to z kolei "crem de la crem" wszystkich plaż na wyspie.Bieluśki piaseczek, kryształowa woda.
Po prostu bajka...
Widok, którego nie zapomnę do końca życia...
To się nazywa bar na plaży...
Wszystko zadbane, "wyczesane", sam spacer po rozległym terenie tego kompleksu to czysta przyjemność..
Nie ma raju - bez owoców, no to proszę...
Nasza ulubiona "śniadaniowa restauracja" - Blue Marlin...
Będzie dziś na kolację...
Na razie tyle "rajskich" widoczków - wkrótce ciąg dalszy...
Ostatnio edytowany przez Marabut21 (2015-09-07 20:20:40)
Super a widok rewelacja
no i nieustające pozdrowienia dla Aśki
Dzięki - przekazano.
O żesz...ale zielono!!! Te drzewa fikuśne, wodospady...ach..a na koniec boski lazur.....ale szczęściarze!