Oferty dnia

Polska - Na Bieszczady nie ma rady - relacja z wakacji

Zdjecie - Polska - Na Bieszczady nie ma rady
Ostatni (i jednocześnie pierwszy) raz w Bieszczadach gościłam, gdy miałam 16 lat, w głębokim PRL-u. Był to obóz wędrowny z nocowaniem na dziko, nielegalnie, na połoninach albo śródleśnych polanach. Namioty rozbijało się dopiero po zmroku i składało o świcie, żeby się nie narazić Gajowemu Marusze – a i tak dwa razy zapłaciliśmy słony mandat. Dziewczyny „rusałczyły się” na golasa w potokach, chłopaki nie myli się wcale (ale chodzili nad potok, żeby podglądać dziewczyny). Jedliśmy makaron z zebranymi w górach jagodami, a kiedy nie było jagód, to z dżemem, a potem śniliśmy o chlebie z jajecznicą. Nocami śpiewaliśmy przy ogniu wiersze Harasymowicza i nasłuchiwaliśmy wycia wilków. Było nas kilkanaścioro – trójka studentów polibudy i trochę dzieciaków z liceum, fantastyczna ekipa. Samych gór nie pamiętam, chociaż były naszym domem przez dwa tygodnie. Pamiętam za to widok na Zalew Soliński niebieski jak Morze Śródziemne, migocący w słońcu jak klejnot. I zdumienie po powrocie do domu, że można myć się w ciepłej wodzie, spać na wygodnym łóżku pod cieplutką kołdrą i zrobić sobie herbaty w dowolnym momencie, a nie tylko wtedy, kiedy jest rozpalone ognisko.

Mąż Bieszczadów też nie pamięta, bo miał 4 lata, kiedy był tu z rodzicami na wczasach. A syn słyszał o nich tylko na lekcjach geografii w gimnazjum. Nadeszła więc pora, by poznać ten region Polski. Wybraliśmy się na 3 sierpniowe tygodnie: tydzień rejsu żaglówką po Solinie, tydzień zwiedzania okolicy i tydzień chodzenia po górach. Miały być w to wszystko wplecione grzybobrania, ale z powodu piekielnych upałów, trwających tu przez większość lata, zapanowało totalne bezgrzybie i chcąc-nie-chcąc musieliśmy sobie odpuścić.

Zamieszkaliśmy w prawie nieistniejącej dziś wsi Chrewt nad Zalewem Solińskim. Większość zabudowań tej wsi wraz z drewnianą cerkwią została rozebrana przed napełnieniem solińskiego zbiornika – teren dawnej wsi znajduje się obecnie pod wodą. Dzisiejszy Chrewt składa się z dwóch ośrodków wypoczynkowych, knajpy, małego kąpieliska i wypożyczalni sprzętu wodnego. To właśnie z niej wynajęliśmy jacht, czasem wypożyczaliśmy też kajaki. Chrewt nie należy do letnisk popularnych, ponieważ odnoga Zalewu, nad którą stoją domki do wynajęcia jest zamulona, brzegi zawalone czarnym błotem po kolana utrudniają wejście do wody, nawet z wsiadaniem do kajaka jest problem. No, ale za to wynajęcie domku kempingowego z łazienką i aneksem kuchennym dla 3 osób kosztowało nas tylko 90 zł za dobę.

Ośrodek, w którym mieszkaliśmy mocno pachniał czasami komuny. Ciemno w nim było jak… wszyscy wiemy, gdzie. Parkowanie tyłem po nocy mogło się skończyć – i niestety w naszym wypadku się skończyło – małym „bum”. Domki stały na skarpie, zaś do nich prowadziły spękane i rozchwierutane schodki z rozmieszczonych co pół metra płyt chodnikowych. Spaliśmy na wersalkach, siedzieliśmy na krzesełkach z lat 70-tych, a terma w łazience, lodówka i odkurzacz pamiętały Edzia Gierka. W ośrodku był też bar o wystroju mordowni, charakterystycznym dla tamtych czasów. Na szczęście jedzenie było dobre, a o wędzonym i smażonym pstrągu można by pisać poematy.

Jakie są Bieszczady, które udało nam się poznać? (Nie mam tu na myśli gór, tylko cały region). Zielone, zarośnięte jeżynami i pokrzywami, niedofinansowane, ciemne, prawie wyludnione, jakby dotknięte zaniedbaniem oraz ubóstwem, chociaż z pewnością są tu miejsca na poziomie ogólnopolskim, jak na przykład Cisna, Polańczyk, Lesko, Sanok. Całość robi wrażenie kraju innego niż Polska. Kraju karpackiego zamieszkanego przez wilki i niedźwiedzie, kraju lasów bujnych i wilgotnych jak dżungla, poprzecinanych błotnistymi ścieżkami, w których łatwiej o koleiny i odciski zwierzęcych łap niż o miejsce do postawienia stopy. Kraju pomników na przemian wystawianych i rozbieranych, poświęconych Polakom, Rusinom i czerwonoarmistom, kraju tablic oskarżających różne ludy i grupy społeczne o bandytyzm, kraju steranego i niemal zburzonego przez nawałnice historii. Kraju, w którym więcej jest wsi nieistniejących niż istniejących, a zarośla skrywają resztki pochylonych nagrobków łemkowskich, bojkowskich i żydowskich. Kraju żywiącego się kaszą gryczaną, serem i mąką, modlącego się w drewnianych cerkiewkach przerobionych na kościoły rzymskokatolickie o to, by po burzy nie padł prąd… Och, dziwna to kraina i – nie da się ukryć – ciekawa. A jeżeli dodamy do tego dziką urodę połonin, kryształową zieleń wody w Solinie, kolory kwiatów na łąkach i przydrożach, smak dojrzałych w słońcu jeżyn i potargane wiatrem buki, to wyjdzie na to, że wakacje w Bieszczadach są absolutnie obowiązkowe. My w każdym razie jesteśmy ze swoich zadowoleni.

Nasze wakacje można opisać w trzech odrębnych rozdziałach.

Rozdział I – GÓRY

Chodzenie po bieszczadzkich szlakach to nie kaszka z mleczkiem. Wbrew opinii, iż Bieszczady to „kapuściane góry” nie brakuje tu stromych podejść i śliskich zejść z barierkami, których lepiej się nie przytrzymywać, bo zatknięte w błocie kołki chwieją się jakby miały ze trzy promile. Nie brakuje też długich, wielokilometrowych przejść. Brakuje za to łączników między szlakami, dlatego większość wycieczek wymaga wytrwałości i dobrej kondycji. Czasami trzeba piłować szosą, a my akurat za tym nie przepadamy. Zaopatrzenie w pobliżu szlaków jest mizerne, trzeba zawczasu zadbać o wodę i jakieś skondensowane kalorie. Oczywiście bez przesady, przy parkingach, na terenie parku narodowego płatnych słono - nawet 25 zł, są sezonowe bufety z prostym jadłem i napojem. Gdzieniegdzie trafia się też schron z krakersami i wrzątkiem (jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma) albo schronisko z ciepłą zupą i schabowym. Trzeba po prostu dobrze zaplanować trasę, żeby obyło się bez wpadki.
W sezonie po szlakach – zwłaszcza tych najsłynniejszych – krąży sporo ludzi, więc jeżeli ktoś nie przepada za towarzystwem albo chce pobyć sam na sam z niedźwiedziem, powinien zaniechać wędrówki na Połoninę Caryńską, Połoninę Wetlińską, Bukowe Berdo czy Tarnicę. Inna sprawa, że są to miejsca z powalającymi wprost widokami i warto się tam znaleźć. Poza tym przy odpowiednio dobranym punkcie startu mogą to być wycieczki nie za długie i bez ogromnych deniwelacji, czyli dobre dla mniej wytrzymałych piechurów.
W Bieszczadach prawie wcale nie ma tego, co w Tatrach określa się „stonką”. Po szlakach chodzą ludzie niezwykle sympatyczni, życzliwi, bratersko-siostrzani. Nie gadają przez komórki, nie wrzeszczą, nie śmiecą, tylko cieszą się górami, uśmiechają i pozdrawiają. Czasem trafi się oryginał w dziwacznym kapeluszu, zaczytany podczas marszu w tomiku poezji albo grający na ukulele. Ale nikt się z niego nie śmieje - to są Bieszczady, tu wszystko mieści się w głowie.
Nie chcę nikomu wmawiać na siłę, że Bieszczady to magiczne czy kultowe miejsce, które natychmiast wprowadza wędrowca w odmienne stany świadomości. Ale COŚ tu wisi w powietrzu. Mnie na przykład przypominały się piękne, stare piosenki śpiewane w harcerstwie („Lato z ptakami odchodzi”, „Rzeki to idące drogi”, „Deszczowe lato”) i nie w harcerstwie, jak na przykład „W listopadowym lesie” Wolnej Grupy Bukowina, „Opadły mgły” Starego Dobrego Małżeństwa czy „Rzeczywiście tak jak księżyc” Elżbiety Adamiak. Zaczęłam też, proszę państwa, czytać wiersze – co już od lat nie miało miejsca. Poezja bieszczadzkiego wieszcza, Jerzego Harasymowicza, spłynęła na mnie jak olśnienie. Te Bieszczady, to zielono-niebieskie, nieskończone morze gór, falujące trawy na połoninach, zwichrowane buki, zwierzęce ścieżki wygniecione w zaroślach, łany rudbekii na styku lasów i łąk, samotne cerkiewki, kapliczki z Chrystusem Frasobliwym, połamane macewy w gąszczu dzikich bzów… to wszystko mnie „zawiało”, odurzyło jak alkohol, zakręciło i wprawiło w wyjątkowy nastrój. A przed wyjazdem niczego nie czytałam i nie przygotowywałam się – ani duchowo, ani intelektualnie. Żadnych przewodników, żadnej literatury. Po prostu wróciłam z Danii, przeprałam ciuchy, wsiadłam w samochód i pojechałam w Bieszczady „na żywca”.
No cóż… polecam wszystkim zanurzenie się w tej nieco tajemniczej, poetyckiej atmosferze bieszczadzkich szlaków!

ROZDZIAŁ II – ŻEGLOWANIE

Od kiedy nasz dorosły już syn zrobił patent, staramy się, żeby mógł co roku jak najwięcej ćwiczyć swe żeglarskie i kapitańskie umiejętności. Z kolegami może sobie wyjechać na rejs swoja drogą, ale tydzień pod żaglami ze starymi jest obowiązkowy – rodziny nie wolno zaniedbywać. Gdyby ktoś miał wątpliwości, czy syn jest z tego zadowolony, powiem tylko, że wcale go do tego nie trzeba namawiać. Mamy umowę, że to on jest szefem, a my wypełniamy jego polecenia. Cały rejs jest sfinansowany z naszej kieszeni, no i oczywiście na zamówienie kapitana załoga robi sałatkę grecką i jajeczniczkę na boczku, myje pokład, suszy kapitańskie gacie, znajduje brakujący klapek, ładuje laptopa z akumulatora oraz przeprowadza prelekcje o gwiazdach, zaporach wodnych, bitwach morskich lub lisich obyczajach. Dodam jeszcze, że piwa nikomu nie brakuje i nasze rodzinne rejsy pod względem towarzyskim są zwykle udane. Niestety, do wiatrów mamy pecha. Może dlatego, że wybieramy mniej popularne jeziora, nie ogarnięte inwazją jachtów właśnie dlatego, że słabo na nich wieje. W Bieszczadach jedynym akwenem nadającym się do żeglugi jest, rzecz jasna, Solina. Uchodzi za akwen duży, o bardzo zmiennych wiatrach, z pięknymi widokami i mnóstwem miejsc do „parkowania” na dziko. Nie ma natomiast rozwiniętej infrastruktury, więc takie rzeczy jak zakupy spożywcze czy podładowanie elektroniki mogą być problemem. Sprawdziliśmy i potwierdzamy wszystkie powyższe informacje oprócz tej, że to duże jezioro. W ciągu sześciu dni opływaliśmy wszystko (niektóre odcinki po dwa razy) przy flaucie. Było to nawet opływanie trochę na siłę, po prostu po to, żeby zmienić miejsce noclegu i sprawdzić, czy woda w innej zatoczce jest równie ciepła i czysta. Pod żaglami spędzaliśmy mniej więcej cztery godziny dziennie. Tak więc przy średnio nasilonych wiatrach trzy dni powinny wystarczyć, żeby poznać cały akwen.
Rejs był doskonałym sposobem na przetrwanie niemiłosiernych upałów (codziennie 32-36 stopni). Kąpieli sobie nie odmawialiśmy ani rano, ani wieczorem – wskakiwaliśmy do wody po kilka razy dziennie. Woda w Solinie jest wspaniała, przede wszystkim czysta i bardzo spokojna, a w tym roku dzięki upałom była tak ciepła, że wchodziło się do niej bez żadnych ceregieli z przyzwyczajaniem. Ma też bardzo ładny szmaragdowy kolor. Przez ten kolor, czystość i ciepłotę nadaliśmy Solinie ksywkę „Morze Jońskie”. Problemem mogą być natomiast spadziste i błotniste brzegi. W niektórych miejscach błoto jest rdzawe i śliskie jak g…, ohyda! Czasem od razu robi się głęboko, a stopy dosłownie ześlizgują się w dół po zamulonym zboczu góry (pamiętajmy, że Solina to jezioro zaporowe w górach). Tak więc trzeba starannie wybierać miejsce na cumowanie i kąpiel. A częstego mycia pokładu z błota po prostu nie da się na Solinie uniknąć.
Co do zaopatrzenia w żywność, zdarzyło się raz, że się zagapiliśmy i zabrakło nam chleba. Na noc zatrzymaliśmy się zatem w sensownej odległości od wsi Wołkowyja, w której mają sklep (a powtarzam raz jeszcze, że w Bieszczadach ze sklepami na wsi nie jest tak, jak w wielu innych regionach Polski, czyli że nie ma problemu). Mój mężuś zapragnął zostać bohaterem rejsu i podjął się porannej wyprawy po chleb (oraz drożdżówki, na które nasz drogi kapitan miał wielki smak). Nastawił budzik na 7:11 i wyruszył w bieszczadzki las. Ponieważ cumowaliśmy w dzikiej zatoczce, żadnej drogi w pobliżu nie było. Mężuś miał dojść na skuśkę do leśnej drogi pokazywanej przez GPS-a, a dopiero ową drogą do szosy wołkowyjskiej i nią prosto do sklepu. Tyle, że „na skuśkę” mu nie wyszło. Szedł, a właściwie przedzierał się przez prawdziwą dzicz. Walczył z jeżynami, które ze wszystkich sił chciały go zatrzymać, drąc na kawałki skórę na łydkach – gołych, bo w upale mężuś dostał gęsiej skórki na samą myśl o długich spodniach. Szukał więc jodeł, bowiem z jakichś powodów pod nimi nie osiedlały się jeżyny, po czym posuwał się slalomem. Kluczył między niedźwiedzimi gawrami i żmijowiskami, smagany przez pokrzywy, a nawet z lekka obsrywany przez leśne ptaszęta. Spocony, zdyszany, zakrwawiony i obrzucony kapkami guana parł jednak naprzód i pod górę, myśląc o świętym chlebie powszednim. Żeby nie unurzać się w męce, wyobrażał sobie marmoladę i mak na kapitańskich drożdżówkach. Dzięki temu nie czuł, że siwieje. Gdy wreszcie dobrnął do przecinki z GPS-a, okazała się ona pieśnią przeszłości. Stał przed kłębowiskiem jeżyn i zabójczych dla alergika traw, w którym można było dostrzec jedynie nikły ślad po drodze. Zrozumiał, że do wołkowyjskiej szosy musi przedzierać się dalej przez dzikie ostępy, co też z determinacją godną podziwu uczynił. W pewnym momencie spod jego stóp zerwała się olbrzymia sowa, która w jednej chwili zniknęła. Zniknęła bezszelestnie pomimo, iż jej szeroko rozłożone skrzydła dotykały w locie zarośli. Mężusia przebiegł dreszcz grozy. To nie mogła być zwyczajna sowa – sowy nie latają w dzień. I nagle… ziemia skończyła mu się pod nogami. Dotarł do jakiejś tajemniczej rozpadliny, przecinającej całe zbocze od samiuśkiej góry do samiuśkiego dołu. Nie było mowy o tym, by ją obejść ani przeskoczyć, mógł ją tylko pokonać jakimś innym sposobem lub zawrócić. Odważnie spojrzał w czeluść – okazała się być głębokim jarem, po dnie którego toczył się niewielki, mętnawy potok. Ściany jaru zbudowane były z mazistej gleby przetykanej ruchomymi kamieniami i były niemal pionowe. Och, to mógł być tylko ukryty przed ludzkim okiem Jar Horpyny, zaś sowa musiała być jego panią w zwierzęcej postaci! Mój mężuś naruszył jej terytorium, a za to mogła go spotkać surowa kara. Powinien był się wycofać, lecz czuł już nieomal słodką woń wołkowyjskich drożdżówek, słyszał błogi chlupot maślanki w litrowych kartonikach. Dlatego spiął się, ruszył naprzód i pokonał Jar. Ostrożnie ześliznął się po kamienistej ścianie do potoku i szedł nim (suchego brzegu nie było), aż natrafił na zwalone drzewo. Wspinając się po tym właśnie drzewie, wydostał się na drugi brzeg. A dalej już poszło jak z płatka… Do sklepu dotarł późno, ale udało mu się jeszcze załapać na ostatnie drożdżówki. Chleba na szczęście nie zabrakło, bez trudu znalazł się bochenek, mężuś kupił też maślankę. Tyle, że nie miał zamiaru wracać z zakupami tą samą drogą. Bał się Horpyny. Poszedł więc brzegiem jeziora, lecz i tu pojawiła się przed nim przeszkoda – bardzo długa, wcięta w ląd zatoczka, której obejście zabrałoby wiele czasu i sił (dodam, że mocno już nadwątlonych). Postanowił ją pokonać wpław, wszak nasz jacht był już na wyciągnięcie ręki. Ale nie miał jak przetransportować plecaka. Zadzwonił więc do nas z prośbą o koło ratunkowe, linę i gatki kąpielowe. Do akcji włączył się syn, który przywiązawszy liną gacie do koła wskoczył do wody i popłynął z odsieczą. Plecak z chlebem przybył na jacht na kole ratunkowym, całkiem suchy. Po tym wszystkim – a było już południe – zjedliśmy śniadanie Waligóry i Wyrwidęba. Jadło nam się gładko, kanapka schodziła za kanapką, aż w końcu… o, cholera… pochłonęliśmy CAŁY CHLEB! A gdy się to okazało, mój mężuś osiwiał do końca i tak się ostatecznie zakończyła wyprawa po chleb do Wołkowyi.
Z obiadami też nie byłoby różowo, gdybyśmy w Warszawie nie wpadli na pomysł zabrania słoików. Dzięki nim nie musieliśmy walczyć o ciepły posiłek z niegościnną, solińska rzeczywistością. Niewiele jest bowiem miejsc nad Soliną, gdzie głodny żeglarz może sobie „zaparkować” jacht i pójść do knajpy. Teoretycznie jest to możliwe na przykład w Polańczyku, jednak w lecie wszystkie miejscówki przy kei są zajęte i nie ma gdzie przycumować. Nawet próbowaliśmy, ale gdy nas trzeci raz odgoniono z krzykiem „to je moje”, zrezygnowaliśmy. W miejscowości Solina (to tam jest zapora), gdzie zbudowano coś w rodzaju gastronomicznego miasteczka dla turystów, czyli lokali jest do wyboru do koloru, przy kei z miejscami w sezonie też krucho. Ostatecznie rozwiązaliśmy ten problem tak: przybiliśmy dwa kilometry od zapory i miasteczka, po czym panowie poszli się najeść, a dla mnie – jednostki mniej podatnej w upały na głód – mieli przynieść obiad w styropianie. W czasie gdy oni byli w knajpie, ja sobie popływałam, a potem wygodnie zasiadłam na pokładzie z aparatem, żeby przejrzeć nacykane wcześniej fotki. I wtedy na brzegu tuż obok jachtu pojawił się lis. Wybiegł szelma z lasu gdy tylko zaczął zapadać zmrok i najspokojniej w świecie, nie zwracając uwagi na jacht i na moją obecność, przystąpił do przeszukiwania plaży. Wyglądało na to, że w sezonie urlopowym robi to regularnie i z powodzeniem, bo plażowicze zawsze coś zostawią, a to niedojedzoną bułkę z szynką, a to jakieś smacznie pachnące chrupki. I coś tam nawet wyjadał spomiędzy kamieni, a węszył na ziemi skrupulatnie, centymetr po centymetrze, niczego nie omijając. Obserwowałam go w emocjach, bo w końcu nie co dzień oglądam z bliska lisy. Niestety, spłoszyli go moi panowie powracający z miasteczka z kotletem solińskim w styropianie.
Innym problemem było ładowanie komputera, GPS-a i komórek. Zakładaliśmy, że trochę będziemy korzystali z jachtowego akumulatora, ale tak czujnie, żeby nie zostać bez światła i pompy wodnej. Niestety, kable elektryczne żyją własnym życiem i nie chciały należycie współpracować z naszą elektroniką. Potrzebowaliśmy pilnie noclegu z podłączeniem do prądu. Kiedy syn zapytał o to w przypadkowej przystani, gdzieś pod Wołkowyją, usłyszał: „Panie, a widziałeś pan prąd na Solinie?” Cóż… tak na własne oczy to prądu na Solinie nie widzieliśmy. Ale zapora solińska, do jasnej cholery, prąd chyba robi, no nie?
I tak nam się żyło na Solinie, cieplutko i bez większych skoków na skali Beauforta, mniej pod żaglami niż planowaliśmy, z małymi przygodami, ale miło. Nie wiem jednak, czy polecam ten akwen. To zależy, co kto lubi. Jeżeli ktoś musi się codziennie golić, brać regularnie ciepły prysznic, jeść obiad o 14:00 i potem spacerować po promenadzie, to raczej nie.

ROZDZIAŁ III – ZWIEDZANIE

Gdziekolwiek by się nie pojechało, do zwiedzania zawsze coś się znajdzie. W Bieszczadach również, chociaż przy dłuższym pobycie może zabraknąć tematów. Najbardziej charakterystycznymi dla Bieszczadów obiektami są drewniane cerkwie (obecnie służące rzymskim katolikom), zapomniane cmentarze oraz… nieistniejące dziś wsie. Jedna z cerkwi, w Smolniku, znajduje się nawet na liście UNESCO, ale widzieliśmy ją i chociaż nie kwestionujemy, że jest cennym obiektem, to wcale nas nie urzekła. W środku nie ma cerkiewnego wystroju, bo dziś jest to kościół rzym.-kat. w cerkiewnej „skorupce”. Z zewnątrz natomiast znacznie bardziej podobała nam się cerkiew w Równi z XVIII wieku, dawniej świątynia Bojków, ludu Rusińskiego. Jej trójdzielna bryła z poczerniałych ze starości desek jest po prostu śliczna. Niestety, w środku nie ma na czym oka zawiesić – a już na pewno jeżeli się widziało cerkiewki w Beskidzie Sądeckim.
Z zapomnianych cmentarzy mogę polecić tylko te, o których… jeszcze ktoś pamięta. Bo jeśli nikt nie pamięta, to są zarośnięte dzikim gąszczem i nie da się po nich chodzić, a nagrobki są właściwie pożarte przez zielsko. Raz się wybraliśmy do Baligrodu na stary kirkut – w przewodniku wyczytałam, że znajdują się tam niezwykłe macewy np. z wypukłymi inskrypcjami albo nagrobki w nietypowej dla kultury żydowskiej formie sarkofagu. Tabliczka wskazywała, że cmentarz ten znajduje się na górce we wsi, więc z werwą daliśmy z buta. Niestety, ścieżka na zarośniętą chaszczami górkę znikła po pięciu krokach, rzuciły się na nas pokrzywy, kolczaste róże i żółte mrówki czyhające na liściach, macewy zobaczyliśmy trzy na krzyż (w tym na szczęście takie z wypukłym pismem) i ostatecznie uciekaliśmy stamtąd ile sił w nogach.
Natomiast inaczej zupełnie przedstawia się sprawa w niejakich Lutowiskach – tamtejszy kirkut liczy sobie około 1000 macew i jest strzyżony kosiarką, żeby można było cokolwiek zobaczyć. Skąd taka różnica? Kirkut w Lutowiskach jest częścią tzw. ekomuzeum (ekomuzea to XX-wieczny pomysł powstały we Francji i w XXI wieku podchwycony przez Unię, a polega to na tym, że zwiedza się obiekty rozproszone w terenie, zaś w nich można spróbować jedzenia, kupić wyroby rzemieślników, popatrzeć jak dawniej pracował np. kowal, piekarz czy drukarz, albo nawet obejrzeć przedstawienie – krótko mówiąc, zwiedzanie ma być interaktywne i absorbować wiele zmysłów, a przy okazji ludzie z danego regionu mają okazję podtrzymywać i prezentować swoje tradycje, nie mówiąc już o tym, że zarabiają hajs, no i turysta sobie wędruje przez pola, łąki czy lasy, więc ma atrakcję „eko”). Ekomuzeum w Lutowiskach występuje w postaci około 10-kilometrowej Ścieżki Historyczno-Przyrodniczej „Trzy Kultury”. Przeszliśmy ją całą i chociaż dzień ten zaliczamy do udanych, ścieżka niekoniecznie jest warta zachodu, jakim jest brnięcie po kolana w błocie, skądinąd typowym dla Bieszczadów. Przyrodniczo (idzie się przez łąki-pola-góry-lasy dookoła wsi) jest słaba, chociaż kilka ładnych widoczków można zaliczyć, a najlepsza jest panorama Wielkich Bieszczadów, do której trzeba nieco nadłożyć drogi. Trzy kultury objawiają się wyłącznie w samej wsi w postaci cmentarza żydowskiego (polecam), smętnych resztek synagogi (nie polecam), miejsca po cerkwi (gdyby nie makieta owej cerkwi wysokości człowieka, to nie byłoby warto), neogotyckiego i nieciekawego w środku kościoła rzym.-kat. oraz chaty bojkowskiej (której nie znaleźliśmy, bo nie jest oznakowana i ginie wśród innych chat). Podsumowując, do Lutowisk można się udać na regionalne jadło w którejś z tamtejszych knajp i na spacerek na opisany kirkut. A poza tym lepiej sobie poczytać, nawet w Internecie, o historii tej wsi niż iść na ekościeżkę. A historia, owszem, ciekawa, powiedziałabym nawet, że z lekka przerażająca…

Nieistniejących wsi jest w Bieszczadach znacznie więcej niż istniejących, co też robi wrażenie. Wsie, dawniej zamieszkiwane przez setki osób, dziś nie istnieją, bo ludność wymordowano i przesiedlono, albo też rozebrano je z uwagi na plan stworzenia Zalewu Solińskiego, który miał je pochłonąć. Kiedyś Bieszczady dosłownie tętniły życiem i pieśnią, a dziś – są ostoją niedźwiedzi, ziemią służącą bukom, jeżynom i pokrzywom. A w jaki sposób zwiedza się takie wsie? Prawdę mówiąc, nie ma to większego sensu. A już na pewno w lecie. Bujna zieleń zakrywa nikłe ślady po podmurówkach dawnych domów, studniach, cmentarzach itp. Najczęściej jest to po prostu odlesiony, trawiasty teren, na którym nie ma nic, czasem jakieś pole albo kośna łąka – jeśli ktoś tę ziemię kupił i wykorzystuje.

Obiektem godnym uwagi jest skansen w Sanoku – warto się tam wybrać na wycieczkę i spędzić tam parę godzin, a można nawet cały dzień. Jest to jeden z największych i najlepszych skansenów nie tylko w Polsce, ale w całej Europie. I powiedziałabym, że to perełka, gdyby nie to, że trzeba wynająć przewodnika (50 zł/godzina), by się czegoś dowiedzieć i mieć możliwość wejścia do wnętrz. Zwykły bilet uprawnia tylko do obejrzenia budynków z zewnątrz i przeczytania skąpych opisów, nie zawsze zresztą zamieszczonych. A ja np. nie lubię biec za przewodnikiem i denerwować się, że nie nadążam z jednoczesnym słuchaniem i robieniem zdjęć. Zawsze wolę zwiedzać samodzielnie, we własnym tempie. Taką też opcję wybraliśmy. Odczuwaliśmy niedosyt informacji, a wnętrza cerkwi oglądaliśmy tylko przez kratę, ale i tak nam się podobało. Latem chatom dodają uroku kolorowe ogródki, a w weekendy są dodatkowo folkowe imprezy muzyczne i targi staroci na Galicyjskim Rynku, który sam w sobie też jest ciekawostką, chociaż to tylko rekonstrukcja.

Coś jeszcze? No… obejrzeliśmy zagrodę pokazową żubrów w Mucznem (można odwiedzić) i rezerwat Torfowisko Tarnawa (można, ale nie trzeba), i rezerwat Gołoborze (jeśli ktoś widział gołoborza świętokrzyskie to nie ma po co tam iść). Po tym wszystkim rezerwat Sine Wiry uznaliśmy arbitralnie za nieciekawy i wcale tam nie byliśmy, chociaż to popularne miejsce. Byliśmy też w Cisnej w kultowym i szeroko reklamowanym barze „Siekierezada”, który zrobił na nas wrażenie byle jakiej, ciemnej budy z niepotrzebnym zadęciem, czyli pretensjonalnej, z wbitymi w stoły siekierami, z megafonami drącymi się „siekiera szesnaście” (co oznacza numer stolika) i kiepskim jedzeniem. Miałam się tam napić wina (wieść niesie, że dobre), ale jakoś nie miałam ochoty… Poszliśmy za to do konkurencji na hreczanyki – kotlety z mięsa mielonego i kaszy gryczanej podawane z sosem pieczarkowym i ewentualnie surówką, i to był strzał w dziesiątkę, chociaż uczciwie powiem, że lokal na tych hreczanykach zbija niezłą kasę, bo cena dania jest nieproporcjonalna do ceny składników, ale co tam, nasze podniebienia i żołądki były zadowolone, więc my też.

Na zakończenie moje relacji powiem tak: jeśli jechać w Bieszczady, to przede wszystkim w góry i ewentualnie na kajaczki czy rowerki wodne na Solinie. Zwiedzanie zabytków i wszelakich obiektów turystycznych na pewno nie będzie tam główną atrakcją, a wytrawnym globtroterom może nawet przynieść rozczarowanie. Na Bieszczady nie ma rady – jest jak jest. Nie oznacza to jednak, że w Bieszczadach nie można się zakochać… Przewiane wiatrem połoniny dodają człowiekowi skrzydeł. A tym, co lubią kurorty zawsze pozostaje Polańczyk i Solina.
Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Co warto zwiedzić?
Góry, góry i jeszcze raz góry. Są przepiękne - zwłaszcza gdy zaczyna powoli nadciągać jesień. Z zabytków - cerkiew w Równi, skansen w Sanoku, cmentarz żydowski w Lutowiskach. A kto się nie boi tłumów, niech się wybierze do miasteczka turystycznego w Solinie. Warto też spróbować tradycyjnej kuchni karpackiej, przede wszystkim hreczanyków i gołąbków bieszczadzkich, ale również pierogów z mąki gryczanej i proziaków.
Porady i ważne informacje
Bieszczadzki Park Narodowy ma najdroższe w Polsce bilety wstępu. Ceny za parkingi w górach osiągają 25 zł.
Szlaki w Bieszczadach są długie i mają zadziwiająco strome odcinki. Polecam kijki.
Drogi (jezdne) są wąskie, kręte i z górki albo pod górkę - jak to w górach. To powoduje jednak, że nie można wyprzedzać. Jeżeli jedzie przed nami jakiś wakacyjny kierowca albo ostrożny senior, musimy się za nim wlec, a to bywa denerwujące.
O komunikacji autobusowej można zapomnieć.
Nie w każdej wsi jest sklep i nie z każdej wsi jest blisko do supermarketu.
We wsiach i - co gorsza - na szosach jest ciemno jak...
Zalew Soliński jest w kilku miejscach straszliwie zamulony i nie nadaje się do kąpieli. Żeglarze mogą się na nim głównie wkurzyć, bo nie chce wiać.


Autor: texarkana / 2017.08
Komentarze:

texarkana
2017-09-24

Ala, już się biorę za nadrabianie - daję foty!

piea
2017-09-20

Agata, jak zwykle u Ciebie - uśmiałam się do łez i dowiedziałam mnóstwa ciekawych rzeczy; a Twój humor, kwiecisty język i dar do opowieści z cyklu "z mchu i paproci" to dla mnie jest zawsze UCZTA! czytelnicza, rzecz jasna:)
Bardzo się ucieszyłam z tej relacji, bo właśnie niedawno rozważaliśmy sobie z mężowskim, czy by w przyszłym roku nie zmienić kierunku z poł-zachodniego na poł- wschodni ? i.... wyszły nam Bieszczady! :))
Ja wprawdzie lubię góry, lasy i przyrodę, ale już "od zaplecza" jestem bardziej z tych, co to lubią nieco cywilizacji, promenady ( nie za tłoczne) i obiady o 14.00 :), no może tylko nie muszę się golić:)
(PS. podobny obóz, jak ten twój pierwszy w Bieszczadach- przeżyłam i to 2-krotnie w czasach licealnych, więc mniej więcej w tym samym czasie, - na obozach k/ Ostródy; też było mycie się w jez.Drwęckim, te ogniska, te kiełbasy, komary, gitary i chłopaki-podglądacze w szuwarach:)), ech...se powspominałam przy okazji... :)
Raz jeszcze wielkie dzięki Agatko za tą relację no i teraz czekam na te bieszczadzkie foty, więc bierz się do roboty! :), że już nie wspomne o tej Danii, no i chyba masz jeszcze kilka innych zaległych relacji, których Ci nie popuszczę :))

roman_gor
2017-09-10

W Bieszczadach byliśmy kilka razy i zawsze miło wspominamy te pobyty. Polecamy :-)