Oferty dnia

Japonia - cz.2 Atami - Kyoto - Nara - relacja z wakacji

Zdjecie - Japonia - cz.2 Atami - Kyoto - Nara

Wczoraj było tak pięknie, na dziś znowu zapowiadał się wspaniały dzień - pod względem programu - Park Narodowy Góry Fuji. To nie tylko najwyższy szczyt Japonii (3776 m npm), ale jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli tego kraju i jednocześnie święta góra Japończyków. Co nam życie przyniosło? Ulewny, zimny poranek. Pozostawało trochę nadziei, że zanim dojedziemy z Tokyo pod Mt Fuji przestanie padać i rozjaśni się, jednak były to tylko tzw. marzenia ściętej głowy. Im bliżej Fuji tym zimniej i bardziej intensywnie lało. Rozczarowanie - to za słabo powiedziane. Przecież my zawsze widzimy nawet to, co rzadko bywa widoczne: choćby kapryśny Ararat, lodowce Patagonii, Mt Robson w Kanadzie czy Mt McKinley na Alasce - wszystkie odsłoniły przed nami pełnię swej okazałości, a tu Fuji wywija taki numer? Co za afront! Nie mogę pojąć, ani odnaleźć się w tej rzeczywistości. Zamiast planowanego wjazdu na piątą stację - na wys. ok.2300 m npm - jedziemy do położonego u stóp góry Visitor Center. I zamiast góry - możemy zobaczyć ... film o Mt Fuji, wystawę zdjęć i drzeworytów... nie tego oczekiwałam, totalna porażka. Pozostaje marna nadzieja: „może następnym razem”, lecz jakoś mało mnie w tej chwili pociesza. Potem jeszcze pojechaliśmy - w tych strugach deszczu - kolejką linową do wysoko położonej doliny wulkanicznej Owakudani, z gorącymi źródłami, bulgoczącymi, stawami z oparami siarkowymi, co przy tej pogodzie zupełnie nie miało uroku. No trudno. Na otarcie łez możemy się pocieszyć, że znamy już takie zjawiska z Islandii czy Nowej Zelandii, a jednak poczucie zawodu pozostaje.

Ten zapłakany dzień kończy nam się w nadmorskim kurorcie Atami (słynącym z japońskich łaźni), w tradycyjnym „japońskim” hotelu, z pokojami urządzonymi pół na pół: w stylu „zachodnim” i tradycyjnie japońskim - czyli na matach tatami. W wyposażeniu każdego pokoju był też dla każdej osoby tradycyjny strój a la kimono i klapki - japonki, fajny klimacik. I kolacja też była tradycyjna. Pięknie to wszystko przygotowane, pięknie podane, tylko że dla nas ... niejadalne. No cóż, dziś nie był nasz najlepszy dzień tej podróży. Za to jutro może być już tylko lepiej!

I nie tylko „jutro”, ale już każdy następny dzień był zdecydowanie pomyślniejszy. Choć deszcze zdarzały się jeszcze, czasem lało też intensywnie, jednak podczas zwiedzania miast aż tak strasznie to nie przeszkadzało.

Ale po kolei, bo na razie pozostajemy cały następny dzień w „deszczowej strefie”, choć pokonujemy sporo kilometrów. Z hotelu w Atami busiki dowiozły nas na dworzec kolejowy. Tego dnia jechaliśmy dwoma (szybkimi) pociągami Shinkansen: pierwszym - 7 minut (jeden przystanek), a drugim - 2 godziny (ok.500 km) do Kyoto. Parasolki rzeczywiście w Japonii stanowią podstawowe, bardzo pomocne wyposażenie osobiste. Jak nie leje, mogą osłonić przed słońcem. Póki co, jednak nam lało. Nie brałam z domu parasolki, ale już w Tokyo ją kupiłam (taką zupełnie przeźroczystą, jakich tu bardzo dużo - są praktyczne, więcej przez nie widać).

Zaopatrzeni w parasole wyruszamy na zwiedzanie. Dziś tylko część Kyoto: kilka świątyń, położonych na zboczu zalesionej góry (reszta będzie innego dnia) i jedziemy do pobliskiej Nary.
Nara dziś nie należy do krajowych gigantów, choć było pierwszą stolicą Japonii i siedzibą dworu cesarskiego w latach 710-784. Z tamtego okresu nie zachowały się co prawda oryginalne zabytki, lecz i tak miasto ma wiele do zaoferowania zwiedzającym. Koncentrują się one w Parku Nara - zostały wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wśród zieleni, na znacznym obszarze licznie porozrzucane są zabytkowe pawilony i świątynie. Najważniejszym obiektem jest tu świątynia Todaiji (największy drewniany budowla sakralna na świecie), wewnątrz której znajduje się największy w Japonii posąg Wielkiego Buddy. W parku spotkać można nie tylko wielu turystów (mimo ulewnego deszczu!), ale i liczne jelonki - daniele, które na dobre się tu zadomowiły.

Pod koniec podróży znów pojechaliśmy do Kyoto i cały dzień spędziliśmy na zwiedzaniu. To miasto uważane jest za kolebkę kultury Japonii, określane jest też często ostoją ciszy i spokoju. My moglibyśmy dodać jeszcze jeden, opisowy epitet: tam zawsze leje rzęsisty deszcz... Bo po kilku dniach pięknej, słonecznej pogody, przy drugim podejściu Kyoto znów powitało nas strugami ulewnego deszczu.

Zwiedzanie rozpoczynamy od świątyni zenistycznej Ryoanji, przy której znajduje się kamienny ogród (z 1503 r.) suchego krajobrazu. Interpretację dzieła każdy może ułożyć sam. Zgodnie z filozofią zen chodzi o związek przemijalności życia z niezmienną, wieczną naturą. Zamysłem twórcy było takie rozmieszczenie 15 kamieni na sporej powierzchni ziemi, obsypanej białym żwirkiem, że z każdego miejsca podestu świątyni, z którego można obserwować ten suchy krajobraz widać jedynie 14 z nich. Idąc wzdłuż, odsłaniają się w innej konfiguracji tak, że zawsze jeden jest niewidoczny. Ciekawe doświadczenie. Jest ich rzeczywiście 15, ale wciąż jakiś jeden ukryty.

W późniejszych godzinach dnia intensywność opadu zaczęła maleć, aż nawet zupełnie przestało padać, co znacznie uprzyjemniło atmosferę odbioru poznawanych miejsc. Dalsze punkty naszego zwiedzania Kyoto obejmowały:

  • kolejny ogród, z całą plejadą pawilonów i świątyń, wśród nich słynny złoty pawilon - jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli miasta;
  • pałac szoguna Ieyasu Tokugawy (z XVII w.), zwany też zamkiem Nijo-jo; oczywiście i ten pałac otoczony jest wspaniałymi ogrodami, a dopiero potem fosą obronną;
  • chram shintoistyczny Heian;
  • muzeum rzemiosła artystycznego;
  • dzielnica gejsz: Gion - gdzie dowiedzieliśmy się, że współcześnie nie używa się już określenia „gejsze”. Dziewczęta kształcone w dwóch elitarnych szkołach, gdzie uczą się języków obcych, szeroko rozumianych sztuk (śpiewu, tańca, gry na instrumentach muzycznych, plastyki, ikebany), a także elegancji, prowadzenia rozmowy, itd. - nazywa się teraz: „Geiko”, a zanim uzyskają pełnię kwalifikacji, takie jakby stażystki, nazywane są „Maiko”. A więc, w dzielnicy Gion mieszkają geiko i maiko, co nie oznacza, że paradują po uliczkach, ku uciesze turystów. Wręcz przeciwnie, bardzo trudno je tak zwyczajnie spotkać. A jednak udało nam się jedną wypatrzyć, co nawet udokumentowałam na zdjęciu.

W ciągu tego dnia mieliśmy również okazję uczestniczenia w ceremonii herbacianej. Jako zjawisko - to całkiem ciekawe doświadczenie, jednak smakowo - ta „supernajlepsza” herbata zielona o gęsto-tłustej konsystencji i trudnym do sprecyzowania smaku - dla mnie nie do przyjęcia, kompletnie nie do przełknięcia, niestety :( Na szczęście przynajmniej okolicznościowe ciasteczko, które również należy do ceremonialnego parzenia i picia herbaty, a podawane i konsumowane jest przed herbatą (taka zagrycha przed wypiciem!) było dla mnie w miarę przyswajalne, choć i tak zdecydowanie ładniej wyglądało, niż smakowało.

Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Japonii:
Autor: AniaMW / 2015.04
Komentarze:
Brak komentarzy.