Oferty dnia

Kanada - cz.4 - Vancouver - relacja z wakacji

Zdjecie - Kanada - cz.4 - Vancouver

Na trasie przejazdu do Vancouver czekały nas dwie ciekawostki:

  1. Czaso-przestrzenna, związana z naszym przemieszczaniem się na zachód i cofnięciem zegarków o kolejną godzinę do tyłu - tym sposobem mamy już 9 godzin różnicy w stosunku do czasu polskiego;
  2. Postój w miejscowości Hope. To maleńkie miasteczko ma (dosłownie!) dwie ulice na krzyż. A skrzyżowanie tych ulic - to centralny punkt miasta, z pięknym zegarem, w otoczeniu niewielkiego skweru. I właściwie nie byłoby tu nic takiego szczególnego, gdyby nie zamiłowanie lokalnej społeczności do rzeźby w drewnie. Co krok, przy jednej i drugiej z tych ulic, napotykamy jakiegoś niedźwiedzia, bądź całą rodzinkę miśków, a to Indianina, czy wilka lub orła, spoglądającego drewnianymi oczami...

I tak dojechaliśmy do Vancouver, największego miasta prowincji British Columbia. Jego liczbę mieszkańców określa się na 650 tys., choć uwzględniając całą aglomerację z rozległymi przedmieściami, liczba ta przekracza nawet 2 miliony. Jakkolwiek by nie liczyć, jest to trzecie co do wielkości miasto Kanady. Niektórzy dodają do tego, że jest to najpiękniejsze miasto świata (z racji położenia). Jednak tu będę polemizować. Być może już jestem trochę rozpuszczona odwiedzaniem przepięknych miejsc i bajecznie położonych miast i taką listę „najpiękniejszych” mogłabym podać długą, ale na pewno (!) nic nie przebije Rio. Ze względu na położenie jest to absolutny Nr 1, a dopiero po nim cała reszta „pięknych”, do których bez wątpienia Vancouver też powinno być zaliczone.

Zwiedzanie miasta mieliśmy rozłożone na 2 dni. Zaczęliśmy od centralnego punktu miasta, nad samą wodą, po środku downtown, zwanego Canada Place. To okazały, przestronny, nowoczesny obiekt, w którym mieści się m.in.:

  • centrum wystawowo-konferencyjne,
  • pasaż z wystawą eksponującą sztukę plemion indiańskich zachodniej Ameryki,
  • kącik olimpijski - upamiętniający oryginalne podium zimowej olimpiady, rozgrywanej tutaj w 2010 r., podium stoi dokładnie w tym samym miejscu, w którym były wręczane medale (wzory tych medali również znajdują się w oszklonej gablocie w pobliżu podium),
  • makieta kuli ziemskiej, zawieszona pod sufitem przestronnego hallu, makieta, która - podobnie jak oryginał - obraca się wokół własnej osi, a przy tym ilustruje aktualny stan zachmurzenia nad poszczególnymi rejonami mórz i lądów.

Kolejne punkty naszego zwiedzania obejmowały:

  • Chinatown - stare i rozległe;
  • Gastown - najstarszą dzielnicę miasta (starówka sprzed 100 lat - na warunki amerykańskie to kawał historii! - upamiętnia ona kolorową przeszłość Vancouver z czasów kliperów i handlu z Orientem), z przykładami tej starej, wiktoriańskiej architektury, z pomnikiem Johna „Gassy Jack’a” Deighton’a (ważnej i barwnej postaci z końca XIX w.), ze stojącym przy ulicy zabytkowym zegarem parowym, z licznymi sklepami z pamiątkami i obecnością ulicznych artystów;
  • Park Stanley’a - trzeci co do wielkości park na świecie - zajmuje on najdalej na zachód wysuniętą część półwyspu, na którym leży Vancouver. Rozległy teren parku stanowi ulubiony cel spacerów, zarówno dla mieszkańców, jak i przybywających tu gości, obejmuje obszary dziko rosnącej zieleni, a także części pieczołowicie pielęgnowane przez ogrodników, gdzie pośród alejek rosną najrozmaitsze kwiaty, krzewy i drzewa, m.in. endemiczne gatunki, typowe dla tego regionu świata, jak np. świerk Douglasa (od nazwiska Davida Douglasa - szkockiego botanika), czy czerwony cedr północnoamerykański. Odwiedziliśmy też specjalne miejsce w parku, gdzie - na wolnym powietrzu - zgromadzono bogatą kolekcję totemów indiańskich - ilustrujących dużo starszą tradycję i historię tych ziem, niż tylko ostatnie 100-lecie. Wizytę w parku zakończyliśmy w punkcie widokowy Prospect Point.
  • Dzielnica Richmond z kolejnym obiektem olimpijskim - halą Richmond Olympic Oval, w której odbywały się zawody łyżwiarstwa szybkiego w trakcie zimowych igrzysk olimpijskich 2010.

W drugim dniu pobytu w Vancouver wyjechaliśmy kolejką linową na górę Grouse Mountain (1250 m npm - prawie tyle samo, co nasze Skrzyczne, 1257 m - najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego - górujący nad Szczyrkiem, z tą tylko drobną różnicą, że Grouse nie jest wcale najwyższą górą w okolicy). Ze szczytu można podziwiać panoramę całego miasta, zatoki i okolicy. Zimą jest to popularny ośrodek narciarski, ale i latem na Grouse Mountain można przyjemnie spędzić czas...

Gdy już nacieszymy wzrok piękną panoramą, udaliśmy się na wędrówkę po okolicy. Od górnej stacji kolejki, między drzewami, prowadzi łagodna, wyasfaltowana ścieżka... Po obu jej stronach widzimy szpaler potężnych, drewnianych rzeźb, przedstawiających drwali, zwierzęta i ptactwo, typowe dla tych stron. Idziemy rozglądając się i podziwiając tę plenerową ekspozycję rzeźbiarską. Patrząc też pod nogi widzimy, że na asfalcie wymalowane są ślady niedźwiedzich łap... Idąc po tych śladach dochodzimy do „Grizzly Bear Habitat” - takiej „placówki opiekuńczej” dla osieroconych niedźwiadków grizzly. Jest to dość rozległy, ogrodzony teren, z jeziorkiem, lasem, polaną i kawałkiem skalistego zbocza, na którym żyją obecnie 2 miśki: Grinder i Coola, które nie są ze sobą spokrewnione. Oba zostały znalezione w 2001 roku, jako zupełne maluchy, w różnych miejscach i okolicznościach. Grinder chodził samotnie po lesie, był odwodniony, skrajnie osłabiony, ważył zaledwie 4,5 kg, natomiast Coola - okazał się jedynym ze swojej rodziny, który ocalał przy autostradzie, gdzie na skutek kolizji z ciężarówką stracił matkę i 2 rodzeństwa. Teraz mieszkają na wydzielonym kawałku Grouse Mountain, mają zapewnione dożywianie i opiekę medyczną, no i stanowią nie lada atrakcję dla dzieci i dorosłych. Osobiście - nie mogłam się od nich oderwać... Choć zza ogrodzenia, podążałam za nimi krok w krok... Pozostałe atrakcje „mało mnie ruszały”, za to do miśków wracałam i przy nich zostawałam, obserwując jak się poruszają, bawią, czy po prostu wylegują w słońcu. W końcu niezbyt często można tak bezpiecznie i blisko pobyć przy niedźwiedziach grizzly!

Te „inne atrakcje” - które prawie odpuściłam - przynajmniej wymienię. A są to:

  • pokazy drwali (specjalnie przygotowany show, prezentowany o godz. 12.00 i bodaj 14-tej; pokazy bez dodatkowych opłat) i ...
  • jeszcze jedna ciekawostka - na samym wierzchołku góry, gdzie można dojechać wyciągiem kanapowym (lub wspiąć się na własnych nogach) - ciekawy wiatrak, „Eye of the Wind”, z przeszkloną kapsułą na szczycie, tuż pod miejscem zamocowania śmigieł, do której można (za 15 dolarów) dostać się windą.

Dla mnie jednak hitem góry Grouse pozostały miśki :).

Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Autor: AniaMW / 2014.07
Komentarze:
Brak komentarzy.