Oferty dnia

Tajlandia - Phuket - Rawai - relacja z wakacji

Zdjecie - Tajlandia - Phuket - Rawai

Rawai - niewielkie miasteczko na wyspie Phuket miała być naszą pierwszą „wypoczynkową” miejscowością, zaraz po Bangkoku, w trakcie naszej wycieczki do Tajlandii. I tu niestety okazało się, że nasze plany plażowania, wycieczki na Phi Phi oraz inne wyspy poszły się ... no ten, tego ... no nie wyszły. Czemu? To w dalszej części relacji.

Zacznijmy jednak od początku. Nasz lot z Bangkoku na lotnisko na Phuket trwał godzinę i dwadzieścia minut. Praktycznie nie zdążyliśmy dobrze umieścić się w fotelach, a samolot już przystępował do lądowania. Na lotnisku na Phuket, jako że był to lot krajowy, wszystko odbyło się szybko, sprawnie i po niedługiej chwili wraz z bagażami trafiliśmy do wyjścia.

Większość turystów przylatujących na Phuket udaje się do takich miejscowości jak Kamala, Patong, Karon czy Kata (na zachodnim wybrzeżu wyspy), zdecydowana mniejszość do Phuket Town (największego miasta na wyspie), a już prawie nikt do Rawai, czyli naszego pierwszego tajskiego raju.

Ponieważ z góry założyłem, że nie będziemy korzystali z taksówek (na Phuket jest niezła mafia taksówkarzy i ceny są jak z kosmosu, ale o tym także później) tylko pojedziemy Airport Busem, który jedzie do Phuket Town. Dalej do Rawai mieliśmy 17 kilometrów i nie miałem pojęcia jak tam dojedziemy. Los jednak okazał się szczęśliwy, o czym znowu będzie później - zaraz znienawidzicie mnie za to „później”.

Ale wracając do tematu. Po wyjściu z terminala na wszystkich rzucili się taksówkarze i naganiacze, krzycząc „Taxi, taxi”. Na nic zdawały się słowa „No, tkank you” i tak w kółko. Tak sobie myslę, no qrde drugi Egipt (choć w Egipcie nigdy nie byłem i jakoś nie wybieram się, m.in. ze względu na natręctwo, bakszysz itp.). Wreszcie, gdy praktycznie wszyscy pasażerowie naszego lotu już odjechali, lub pakowali się do samochodów, jeden z taksówkarzy pechowców, któremu nie udało się złapać nikogo zaczyna ze mną negocjować.

Wyglądało to mniej więcej tak:

- Taxi, Taxi. - mówi taksówkarz
- No, thank you. - to ja (dalej na pewno nas rozpoznacie :)).
- Why?
- We don’t want taxi.
- Why?
- We want go to Phuket Town by Airport Bus.
- Why? - No tego pytania to nie spodziewałem się :D, ale po chwili z głupiej ciekawości zapytałem:
- How much to Phuket Town?
- eight hundred baht.
- You are joking i think!
- How much you can pay?
- two hundred baht.
- yyyy (taksówkarz skrzywił się oburzony, podając swoją cenę - 700 bahtów - około 77 złotych).
- No, thanks, we don’t need taxi.
- Why? (no i tu stwierdziłem, że albo go trzepnę - pewnie bym tego żałował, albo coś wymyślę - najlepiej coś, co sprawi, że odczepi się ode mnie i dodatkowo powie mi skąd i kiedy odjeżdża „lotniskowy autobus”, bo nie miałem pojęcia).

Tutaj może przerwę nasz dialog, żeby było szybciej. Przyjąłem strategię biednych studentów, informując taksówkarza, że nie stać nas na wydatek 700-800 bahtów. Taksówkarz wysłuchał i ku mojemu pozytywnemu zdziwieniu informacja ta tym razem dotarła do niego. Szybko więc wykorzystałem moment, pytając o autobus - okazało się, że zaraz przyjedzie - odjeżdża praktycznie spod terminala. Co mnie zaskoczyło - nikt na autobus nie czekał! A warto dodać, że przejazd autobusem z lotniska do Phuket Town, to koszt jedynie 90 bahtów (ok. 10 złotych) za osobę!

Droga z lotniska do Phuket Town trwała nieco ponad godzinę. Autobus nie był pierwszej młodości - przypominał mi nasze stare ikarusy, które kiedyś jeździły w Warszawie, a to za sprawą skrzyni biegów i „mielenia” wajchą ze trzy razy dookoła, zanim kierowca znalazł i włączył kolejny bieg. Dodam, że cały przejazd odbywał się z zawrotną prędkością 30-40 km/h. Nam to jednak nie przeszkadzało, gdyż mogliśmy podziwiać „dziką” Tajlandię, poza tym nigdzie nam się nie spieszyło.

Po dojechaniu do Phuket Town od razu „zaatakował” nas tuk-tukowiec, oferujący swoje usługi. Za transport do Rawai krzyknął 450 bahtów (około 50 zł.), odmówiłem. Agata w tym czasie poszła kupić coś do jedzenia, bo mijała 16:00, a od śniadania w Bangkoku, nic nie jedliśmy.

W międzyczasie zacząłem zastanawiać się co dalej. Wiedziałem, że gdzieś są songtaewy (lokalne autobusiki), które dowiozą nas na miejsce, nie miałem jednak pojęcia skąd odjeżdżają. I tu z pomocą przyszedł kierowca, który przywiózł nas z lotniska. W trakcie gdy tłumaczył nam gdzie mamy iść do autobusu (już w głowie miałem trasę, którą w pocie czoła, ciągnąc dwie walicy, przetuptałem w Bangkoku) - byliśmy na „bus station” i mieliśmy przejść na „local bus station” - przypadkiem podjechał ten właściwy. Po rozmowie z kierowcą i podaniu nazwy hotelu, za 100 bahtów (ok. 11 zł.) za dwie osoby trafiliśmy na miejsce. Reasumując przejazd z lotniska do hotelu kosztował nas 190 bahtów (ok. 22 zł.), zamiast ponad tysiąca, gdybyśmy wzięli taksówkę i tuk-tuka. I stanęło na moim, nie ma to jak lokalny transport, a wrażenia (i adrenalinka) - bezcenne :D.

Naszym hotelem był nowiutki (oddany do użytku pod koniec 2011 roku) hotel Rawai Palm Beach Resort. Resztę dnia spędziliśmy na rekonesansie okolicy i szukaniu miejsca, gdzie będę mógł obejrzeć mecz otwarcia Euro 2012 Polski z Grecją.

I tu wrócę do jednego z wcześniejszych „później”, mianowicie w knajpie „Coconut”, gdzie oglądaliśmy mecz, a raczej ja oglądałem, a Agata czytała książkę (była to godz. 23:00 czasu tajskiego - później już mecze „oglądałem” w samotności, bo 20:45 w Polsce, to była 1:45 w Tajlandii), w momencie gdy cieszyłem się jak głupi do sera (kiedy Lewandowski strzelił pierwszą bramkę dla Polski), podszedł chłopak - Polak, pytając czy może się dosiąść. Jak się później okazało mieszka w Tajlandii od 3 lat i był dla nas źródłem wielu cennych informacji. Od niego m.in. dowiedzieliśmy się, że ceny taksówek i tuk-tuków na Phuket są tak wysokie, ze względu na „mafię taksówkową”. Ceny te są wielokrotnie wyższe niż w Bangkoku (i Warszawie) - szok! Co ciekawe w trakcie naszego wyjazdu był to jedyny Polak z którym rozmawialiśmy.

Drugi dzień w Rawai był tym na co bardzo czekaliśmy - słodkie lenistwo na plaży. Z naszego hotelu Rawai Palm Beach Resort kursował bezpłatny transport na dwie plaże - Yanui Beach oraz Nai Harn Beach - wybraliśmy tą drugą. Po dotarciu na miejsce pogoda zepsuła się, zaczął padać deszcz, lecz po 20 minutach nie było już po nim śladu. Sama plaża Nai Harn jest bardzo fajna z łagodnym zejściem do morza, jedynie do czego można się przyczepić to sporo śmieci. Przez kolejne trzy godziny szaleliśmy w towarzystwie 2-metrowych fal. Agata wcześniej posmarowała się sun blockerem, ja już na miejscu także, ale dość skromnie, jak się szybko okazało - za skromnie i tu zaczyna się moja osobista tragedia :D. Po powrocie do hotelu okazało się (czego nie widziałem w słońcu), że jestem spalony bardziej niż kurczaki na ulicznych grillach w Bangkoku - no ładnie mówię, ale najgorsze było przede mną.

Następny dzień to koszmar - ból (pleców, nóg, klatki piersiowej ... - w sumie łatwiej by wymienić co mnie nie bolało), a stopy - to już nie stopy - nazwaliśmy je „baleroniki” :D (zaprezentowane w galerii). Kupiliśmy więc żel po opalaniu z aloesem, a w pobliskiej aptece maść która miała pomóc opuchniętym stopom (jak się szybko okazało, nie pomogła). Gdy pod wieczór nie było lepiej, a ponadto zauważyłem że jest coś nie tak z moimi węzłami chłonnymi, zapadła decyzja - nie jest wesoło - czas na wizytę u lekarza, tylko gdzie, do jakiego i jak to wygląda w praktyce?

Postaram się skrócić, bo relacja robi się długa... Pojechaliśmy songtaewem do Phuket Town do najbliższego szpitala (taki dla lokalesów), tam okazało się, że na przyjęcie poczekamy co najmniej 3 godziny, ale kilometr dalej jest Bangkok Hospital na Phuket, gdzie zajmą się mną od ręki. No więc z kilometr z buta, baleronikami przy palącym słońcu - uff, udało się.

Sam Bangkok Hospital na Phuket i opieka medyczna - rewelacja! Agata porównała to miejsce do nowoczesnego centrum handlowego, więc sobie wyobraźcie. Po powiedzeniu/pokazaniu co mi jest i pokazaniu paszportu zaczęło się - pielęgniarki, pielęgniarze, lekarz, totalne zamieszanie - chyba zestresowałem ich :). Reasumując werdykt był miażdżący - 80% ciała - poparzenia pierwszego i drugiego stopnia (efekt dosłownie 3 godzin na plaży i zbyt późnego posmarowania się sun blockerem - mieliśmy 30-tkę) oraz infekcja. Leczenie, to antybiotyk, leki przeciwbólowe i elektrolity. Dodatkowo miałem trzymać się z daleka od słońca. Wizyta kosztowała nieco ponad 300 zł, ale wrażenia bezcenne!!! :D. Przy tej okazji warto wspomnieć, że mieliśmy ubezpieczenie w firmie CHARTIS (nie chcę reklamowac, ale spisali się więc polecę), z którą kontaktowałem się telefonicznie ze szpitala. Już po powrocie do Polski wystarczyło 5 dni od momentu wysłania dokumentów potwierdzających moją wizytę w szpitalu, abym na swoim koncie odnotował zwrot kosztów - byłem w szoku!

No więc przez głupotę szlag trafił plany - miała być wycieczka na Phi Phi i wyspę Jamesa Bonda, ale nie z baleronikami :). Trzeba było zmienić plany, a wyspy zostawiliśmy na później (będzie o nich w jednej z następnych relacji).

Postanowiliśmy wypożyczyć skuter. Agata już miała plan co zobaczyć, ja - czując się dobrze samochodem czy motorem na europejskich drogach, tu trochę powątpiewałem czy uda się go zrealizować - biorąc pod uwagę ruch lewostronny - no ale nie było wyjścia - wszystko przez baleroniki :D. I tak udało nam się zwiedzić Wielkiego Buddę (robi wrażenie, jako że naprawdę jest wielki :D), kompleks świątyń Wat Chalong, punkt widokowy Promthep Cape oraz loklany targ. W międzyczasie powiem nieskromnie, że z nieśmiałego kierowcy stałem się Robertem Kubicą, gdyż spokojna do tej pory Agata coraz częściej krzyczała - „wolniej, nie wyprzedzaj lokalnych” :D.

Kuchnia tajska w Rawai
Kończąc relację, muszę jeszcze poruszyć kwestie kulinarne, jako, że to jedna z rzeczy, która ciągnęła mnie do Azji. A więc z całego pobytu w Tajlandii właśnie tutaj (w tej jeszcze mało turystycznej miejscowości) jadłem najlepsze tajskie przysmaki. Szczególnie przypadła mi do gustu zupa na bazie mleka kokosowego z owocami morza - po prostu bajka! i omlet z kurczakiem... mniam...! Nie mieliśmy tu także problemu z jedzeniem wegetariańskim (Agata jest wegetarianką). Co więcej potrawy te były (szczególnie te oparte na owocach morza) tańsze niż Kata, Karon czy Patong.

Reasumując (i wyprzedzając kolejne relacje), Rawai jako mała miejscowość, można powiedzieć „zadupie” ,najbardziej nam się podobała. Nie było tłumów turystów („białych” prawie nie było), naganiaczy, masy sklepów z ciuchami i gadżetami na co trafiliśmy szczególnie w Patong (o tym będzie w kolejnych relacjach). Jest to po prostu świetne miejsce na spokojne wakacje. Jedynym minusem jest plaża która nie zachęca do kąpieli, ale kawałek dalej mamy i Yanui Beach i Nai Harn (do niej można za grosze dojechać songtaewem).

Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Tajlandii:
Autor: Fresh / 2012.06
Komentarze:
Brak komentarzy.