Oferty dnia

Niemcy - Bawaria, kraina zamków i golonki - relacja z wakacji

Zdjecie - Niemcy - Bawaria, kraina zamków i golonki
Okazuje się, że kompletny opis wyjazdu do Bawarii już miałam, więc zamieszczam rumieniąc się, że nie zrobiłam tego wcześniej...

Hurra, lato! Wreszcie nadeszła pora na moje ukochane rodzinne wakacje z samochodem, namiotem, no i z nieuniknionymi przygodami. Dawno nie byliśmy w górach, dlatego nasz wybór padł na kraje (a w tych krajach na regiony) alpejskie. Całość trwała miesiąc i była podzielona na dwie części: dwa tygodnie w Bawarii, gdzie myślą przewodnią było zwiedzanie pałaców i zamków, i dwa tygodnie w Tyrolu, gdzie mieliśmy zadbać o kondycję wędrując po górach. Wszystko wypaliło, a pogoda zrobiła nam miłą niespodziankę i zaczęła regularnie podlewać Alpy dopiero w ostatnim tygodniu.

W tej relacji opiszę jedynie część bawarską. Bawaria to największy kraj związkowy w Niemczech, nie będę więc oszukiwać, że zwiedziliśmy ją całą. Skupiliśmy się na Monachium i Alpach Ammergalskich, w których znajdują się dwie najbardziej znane i najbardziej tłumnie nawiedzane rezydencje Ludwika II Bawarskiego zwanego Szalonym, czyli bajkowy zamek Neuschwanstein oraz malutki pałac-klejnocik Linderhof.

W fazie przygotowań przed wyjazdem zrobiliśmy searching w serwisie booking.com, żeby znaleźć jakieś sympatyczne locum w stolicy Bawarii, ale ceny hoteli (i nawet hosteli) szły w setkach od osoby za noc, bo co poniżej setki, jeśli w ogóle było, to było już od dawna zajęte. W mniejszych miejscowościach w okolicy Monachium to samo. Pensjonaty i hotele w Niemczech są dla nas po prostu za drogie. W ten sposób, chcąc nie chcąc, musieliśmy zamieszkać na kempingu. Kempingi bardzo lubimy – ale nie w miastach! Kemping w mieście oznacza namiot na namiocie, kolejkę do prysznica, wrzaski (albo, co gorsza dyskoteki) po nocach, a i aktom złodziejstwa nie należy się dziwić. W końcu wybraliśmy dogodnie położony kemping „The TENT” – blisko linii tramwajowej do centrum i tuż przy pałacu Nymphenburg oraz przy ogrodzie botanicznym, cieszącym się sławą na skalę Europy, a nawet świata. A jakby co, to i do szpitala były dwa kroki.

Atmosfera na kempingu była bardzo międzynarodowa i bardzo młodzieżowa, trochę jak w akademiku, włącznie z syfem we wspólnej kuchni i piwnymi balangami – ale uwaga, tylko do dozwolonej godziny! O 23:00 ognisko na głównym placu zaczynało dogasać, a o północy śpiewy i śmichy-chichy kończyły się jak nożem uciął, tak więc można było się wreszcie… napić w spokoju piwa, a nawet wyspać. Nota bene, wnoszenie na teren kempingu piwa było surowo zakazane i bynajmniej nie z powodu prohibicji: dowolne ilości piwa można było nabywać na miejscu, w czynnym do 23:00 „bawarskim ogródku”. Cena jednak była rozbójnicza (3-4 EUR za pół litra), więc z oszczędności uprawialiśmy szmugiel. I to jak! Ponieważ na kemping nie wjeżdżało się samochodem (musiał zostać na ulicy), nosiliśmy piwo wraz z innymi wiktuałami w plecakach. Żeby podczas przejścia obok recepcji (czynnej 7/7 i 24/24) nie podzwaniać butelkami, owijaliśmy je polarami albo umieszczaliśmy w pokrowcach od aparatów. Codziennie wieczorem zastanawiałam się, ile ja mam właściwie lat… A mina naszego niespełna 18-letniego syna na widok tatusia i mamusi szmuglujących piwo była bezcenna!

Innego typu atrakcją była pobudka w środku pewnej nocy. Zbudził nas donośny łomot świdra budowlanego – a przynajmniej tak nam się w pierwszej chwili wydawało. Pomyśleliśmy nawet, że doszło do jakiejś awarii rur czy elektryki, a Niemcy to Niemcy, ordnung muss zein, problem muszą usunąć natychmiast, żeby na rano wszystko było gotowe. W rzeczywistości był to jednak helikopter, który wylądował w parku tuż za płotem naszego kempingu. Ludzie wylegli z namiotów, zgromadzili się przy płocie i obserwowali w zdumieniu garstkę ludzi w kombinezonach, chodzących po trawie z latarkami i czegoś szukających. Na ulicy, tuż obok naszego zaparkowanego samochodu, pojawił się też wóz strażacki i karetka pogotowia. Kempingowicze zaczęli sypać jak z rękawa coraz śmielszymi hipotezami. Helikopter zgubił śrubkę? Kobra uciekła z zoo? Na Monachium spuszczono szarańczę? Trupa w parku szukają? Policja została zawiadomiona o podłożeniu bomby? Putin na Unię napadł? Wojsko walczy ze skażeniem chemicznym? Zaraz będzie ewakuacja? Co tu gadać, zrobiło się troszkę straszno… A ci w kombinezonach chodzą w tę i z powrotem, latarkami tną ciemność, karetka nie wyje, ale przewraca oczami, strażacy też przyświecają kogutami – jednym słowem nic się nie wyjaśnia i napięcie rośnie. Aż tu nagle szast-prast, faceci w kombinezonach gdzieś się rozproszyli, helikopter raz-dwa-trzy i odleciał, karetka i straż odjechały, zapadła cisza. Ludzie zgłupieli, ale cóż było robić, stopniowo pochowali się w swoich namiotach. W naszym przypadku nie było jednak mowy o dalszym śnie. Mąż wygrzebał się z betów i poszedł do recepcji, jak wspomniałam – czynnej o każdej porze dnia i nocy, żeby zapytać, co to była za akcja. I dowiedział się, że w pobliskim szpitalu ktoś umarł, a że był to dawca narządów, od razu je ze szpitala odebrano i helikopterem zawieziono gdzie trzeba. Niemcy to Niemcy!

Co do samego Monachium, to poświęciliśmy mu trzy dni: jeden na pałac Nymphenburg, jeden na stare miasto i Rezydencję Monachijską, i jeden na ogród botaniczny. Starówka wraz z kolorowym targiem spożywczym i Rezydencją to było zdecydowanie za dużo jak na jeden Boży dzionek, ale że nie wszystkie zabytki nas przykuwały w miejscu, jakoś udało się nam ukończyć bieg przez stolicę Bawarii. Co tam jest do oglądania, napiszę krótko w rozdziale „Co warto zwiedzić”. Tu powiem tylko, że absolutnie powalił nas tzw. Kościół Asamów (Asamkirche) z mega-rokokowym wnętrzem, no i wspomniana już rezydencja królów Bawarii, do której weszliśmy na dwie godziny przed zamknięciem, co okazało się błędem, gdyż spokojne obejrzenie całości (a warto!) zajmuje co najmniej trzy godziny. Kolejną perełką jest naszym zdaniem neogotycki Nowy Ratusz, do którego – co należy do rzadkości – można wejść i sobie do woli łazikować samopas po krużgankach, czując się jak w średniowiecznym zamku. Dłuższą chwilę spędziliśmy też w kościele św. Michała o pięknej renesansowej fasadzie i niezwykłym, renesansowo-barokowym wnętrzu z drugim pod względem wielkości niepodpartym sklepieniem kolebkowym na świecie. Tam właśnie udałam się do krypty, by wejść w nastrój refleksji nad niesprawiedliwością życia i sprawiedliwością śmierci, oraz by zobaczyć sarkofag Ludwika II Bawarskiego, duchowego przewodnika tej części naszych wakacji. Za bilet do krypty zapłaciłam niewiele i to mnie ucieszyło, lecz niestety zostałam poproszona przez pana w kasie o to, by nie robić żadnych, ale to absolutnie żadnych zdjęć, nieważne - z fleszem, czy bez. Gdy jednak zobaczyłam przy sarkofagu rzeczonego króla świeże kwiaty i płonące znicze, a także metalowe ogrodzenie dookoła, by żaden śmiertelnik nie zbliżył się zanadto do szacownych szczątków, postanowiłam, że jednak strzelę jedną nielegalną fotkę. Zaczaiłam się za kolumną, poczekałam, aż inni zwiedzający się rozejdą, zdjęłam pokrywkę z obiektywu i… pan z kasy już był w krypcie, wołając głośno „PLEASE!” Miał, skubany, monitoring. W ten sposób ja, Agata K. z Warszawy, naraziłam się Wittelsbachom, czyli jednej z najstarszych dynastii niemieckich - a dokładniej Fundacji Wittelsbachów sprawującej opiekę nad kryptą. A zdjęcia oczywiście już nie śmiałam zrobić…

Pięknych widoków na oba ratusze, katedrę i całą zabudowę Monachium dostarczyło nam wdrapanie się na tzw. Starego Piotra, czyli na wieżę kościoła św. Piotra. Wnętrze tej świątyni nie zamienia człowieka w słup soli, ale warto zapłacić parę euro i popatrzeć na miasto z wieży. Niestety, w sezonie trzeba liczyć się z tłumami turystów (jak zresztą w całym Monachium). Ludzie idą „ciurkiem” na wieżę i „ciurkiem” schodzą z wieży, a wszystko to dzieje się na jednych schodach miejscami tak wąskich, że o wyminięciu się dwóch osób, nawet smukłych, nie ma mowy. W wędrówki ludów wkradają się więc nerwy (zdążę, nie zdążę?) i kurtuazja, trzeba też kombinować, czy lepiej czekać na podeście, czy iść dalej. Na samej galeryjce wieży ślimacze tempo przesuwania się ludzi jest irytujące, tym bardziej, że niektórzy w ogóle nie patrzą na widoki, tylko oddają się konwersacjom, np. z przypadkowo spotkanymi rodakami. Ale za to jest czas na duuuużo zdjęć…

Natomiast słynna monachijska katedra nie rzuciła nas na kolana. Ani jej sylwetka, ani wnętrze nie dorównują innym kościołom bawarskiej stolicy – choć to gotyk i zdaję sobie sprawę, że dla wielu wygrywa on z barokiem i wszystkimi innymi stylami.

Przez nadmiar punktów na monachijskiej trasie nie mieliśmy czasu na golonkę z piwem, trzewia uciszyliśmy jakimś marnym batonem musli i dopiero wieczorem, wyczerpani i słaniający się, zasiedliśmy w knajpce (nota bene pierwszej, jaka się nam nawinęła, a był to przybytek z kuchnią… turecką).

Następnego dnia wypoczywaliśmy po trudach zwiedzania starówki w ogrodzie botanicznym koło Nyphenburga (to ważne, gdzie, bo w Monachium są dwa ogrody botaniczne, ale naprawdę wielki jest tylko ten). A właściwie to wcale nie wypoczywaliśmy… znowu lataliśmy jak kot z pęcherzem od alejki do alejki, od działu do działu, od szklarni do szklarni (a jest ich kilkanaście i jedna piękniejsza od drugiej). Ogród zajmuje powierzchnię ponad 20 hektarów i chcąc obejrzeć wszystkie kolekcje roślin trzeba się nastawić na kilometry (tak, tak) marszu. Nam zwiedzanie zajęło około 6 godzin, przy czym przerwę na ławeczce zrobiliśmy sobie tylko jedną, półgodzinną. Wyszliśmy stamtąd zmęczeni, ale szczęśliwi. Ten ogród ma światową renomę i nie można się temu dziwić. Najwspanialsze były chyba szklarnie – nareszcie spełniło się moje marzenie od czasów dzieciństwa: zobaczyć prawdziwą wiktorię, tropikalną roślinę wodną o liściach jak olbrzymie, zielone talerze. Mój mąż, miłośnik gór, też spełnił swoje wielkie marzenie: zobaczył prawdziwą szarotkę. W ogrodzie nawet mój syn, nie dość, że nastolatek, to jeszcze umysł ścisły, był pod wrażeniem i właśnie tego dnia zrobił najwięcej zdjęć swoim aparatem.

Sam Nymphenburg, czyli letni pałac Wittelsbachów, warto odwiedzić pod warunkiem, że się wcześniej nie widziało Rezydencji Monachijskiej. My oglądaliśmy te dwie budowle we właściwej kolejności, więc Nymphenburg się nam podobał, choć tak naprawdę jego wnętrza – mimo iż pełne złota i wszelakich ozdób - nie dorównują Rezydencji. Największych przeżyć estetycznych dostarczyła nam pałacowa powozownia i muzeum porcelany. W powozowni mieliśmy okazję ujrzeć królewską karetę paradną, ociekającą złotem – czymś takim nie jeździł nawet najbogatszy król w żadnej ze znanych mi bajek - i kilka par wspaniałych sań. Po prostu oniemieliśmy z wrażenia. W muzeum porcelany też czekał nas niejeden zachwyt, a na widok porcelanowych bukietów zdobiących zastawę stołową aż się spociliśmy. Zwiedzanie pałacu, powozowni i muzeum razem z potężnym parkiem i ukrytymi w nim budowlami o różnym przeznaczeniu zajęło nam prawie cały dzień (a odpoczynku było w tym niewiele).

Z Monachium zrobiliśmy sobie też jednodniową wycieczkę do leżącego przy granicy z Austrią Burghausen, w którym nad zabudowaniami staromiejskimi góruje najdłuższy – bo ponad kilometrowy – zamek w Europie. Po zaparkowaniu samochodu na rynku zaczęliśmy nerwowo poszukiwać parkomatu albo strażnika z bloczkiem, cali w strachu, że zwiedzanie takiego długiego zamku będzie trwało kilka godzin i zabulimy za parking jak za… piwo na kempingu „The TENT”. W końcu mąż poszedł do kiosku zasięgnąć języka. Pani w kiosku skrzywiła się na jego pytanie o opłatę za parkowanie i powiedziała, że Burghausen jest miastem wystarczająco bogatym, by można było w nim parkować za darmo. Uradowani, ale i zszokowani, ruszyliśmy na zwiedzanie starówki i zamku.

Swego czasu zamek był rezydencją wspominanych już kilkakrotnie Wittelsbachów, a w XV wieku także polskiej księżniczki Jadwigi Jagiellonki, która została żoną bawarskiego księcia. Widok na zamek z punktów widokowych jest co najmniej wspaniały, jeśli nie olśniewający. A spacer przez kolejne dziedzińce zamkowe – darmowy i tak długi jak sam zamek! Swoje trzeba przejść, w tę i z powrotem są to 2 kilometry. Z zamkowych murów co krok łapie się kolorowe, pocztówkowe widoczki na rzekę Salzach, stare miasto i zieloną okolicę. Za opłatą część zamku, a właściwie muzeum zamkowe, można zwiedzić, aczkolwiek po wyjściu stamtąd uznaliśmy, że moglibyśmy bez tego spokojnie dalej żyć. Najciekawszymi eksponatami były średniowieczne obrazy, zresztą nieliczne. Mój syn był za to niepocieszony, bo zabrakło jakichkolwiek militariów.

Choć pogoda tego akurat dnia dokuczała ludziom i zwierzynie deszczem, odbyliśmy też miły spacer po starówce Burghausen, mogącej poszczycić się oryginalnym układem urbanistycznym i pięknymi kamieniczkami. To właśnie tu, w kościele św. Jakuba przy rynku, po raz pierwszy spotkaliśmy się z kontrowersyjnym obyczajem wystawiania na widok publiczny szczątków ważnych osobistości związanych z kościołem. Gdzie? Pod ołtarzami, zwykle bocznymi. W jaki sposób? W szklanych sarkofagach ze złotymi okuciami. Jakiego rodzaju szczątków? Szkieletów. Ale – żeby dodać sprawie pikanterii – szkielety te są owinięte w gazę lub przejrzystą tkaninę i ozdobione koronkowymi, złotymi taśmami krawieckimi skrzącymi się od kolorowych klejnotów i pereł. Na palce ich dłoni, a czasem stóp, wsunięto pierścienie. Wygląda to makabrycznie. Do sarkofagów każdy może się zbliżyć, jeśli ma ochotę. I kto chce, może policzyć klejnoty migoczące na żebrach, a kto woli – zęby, które się ostały w czaszce. Mieliśmy mocno mieszane uczucia, przyglądając się zawartości tych sarkofagów. Może byłoby lepiej założyć na takie szczątki nieprzezroczysty pokrowiec? Słowo daję że mniej strasznie wyglądały mumie faraonów w Muzeum Kairskim niż te udekorowane szkielety… W internecie znalazłam niewiele informacji o tym obyczaju – głównie zdjęcia. Najwięcej tego typu „relikwi” znajduje się właśnie w Bawarii (aczkolwiek w Szwajcarii i Austrii też są). Rekordowym skupiskiem tych szkieletów, po angielsku zwanych „jewelled skeletons”, może się pochwalić bazylika w Waldsassen w północnej Bawarii – ale tam jeszcze nie byłam. Podobno szkielety te odkryto w rzymskich katakumbach w XVI wieku. Uważano je za szczątki świętych i rozesłano do niemieckojęzycznych krajów Europy, by zastąpiły relikwie zniszczone przez ruch reformacyjny. Szkielety „naprawiono” (połączono kości) i udekorowano najpiękniej jak można było, upozowano, po czym wystawiono w kościołach – jak to relikwie. A co z tego wyszło… zobaczcie w mojej galerii zdjęć, a jeszcze lepiej w internecie. Moim zdaniem – horror!

W końcu przyszła pora na wyjazd z Monachium i przenieśliśmy się do małej miejscowości Bad Kohlgrub w Alpach Ammergalskich, niedaleko od słynnego Garmisch-Partenkirchen (G-P). Namiot postawiliśmy na maleńkim, prywatnym kempingu u bauera, właściciela łąk i hoteliku z restauracyjką. Mieliśmy tam spokój (prawie nie było innych ludzi), ale nie ciszę, bo bauer właśnie kosił sąsiadujące z polem namiotowym łąki. Co gorsza, po zebraniu siana zasilał słabą glebę krowim nawozem, więc mieliśmy, że tak powiem, wrażenia multimedialne, angażujące nie tylko słuch i wzrok, ale również węch. Codziennie w porze śniadania bauer robił obchód swoich włości, nie zapominając o polu namiotowym i zawsze pilnie obserwując, co jemy. Ponieważ nie znał ni w ząb angielskiego, my zaś niemieckiego, nasze wymiany porannych uprzejmości wyglądały tak, że bauer nawijał coś po niemiecku z szerokim uśmiechem, a my kiwaliśmy głowami nie mając pojęcia o co chodzi. W końcu bauer pytał: „Gut?” Odpowiadaliśmy jednym słowem „gut” i zadowolony bauer odchodził.

A co widzieliśmy w okolicy G-P? Po pierwsze – miejscowość Oberammergau, słynącą z barwnych malowideł ściennych na domach mieszkalnych oraz z wystawianych co 10 lat przedstawień pasyjnych. Malowidła te, z niemiecka zwane luftlmalerei, mają korzenie w ludowych tradycjach Górnej Bawarii. Ich tematyka kręci się wokół baśni i religii, czasem też gospodarskiego życia codziennego, flory i fauny. Oprócz różnych postaci i scen, pomalowane są dookoła niemal wszystkie okna. Z daleka wyglądają tak, jakby były ozdobione trójwymiarowymi dekoracjami, np. sztukateriami albo drewnianymi płaskorzeźbami. W innych miejscowościach tego regionu również spotyka się malowane domy, ale to właśnie do Oberammergau przyjeżdżają dwupoziomowe autokary pełne turystów z Europy, Ameryki i nawet Azji. Co do przedstawień pasyjnych, to pierwsze w historii wystawiono w 1634 r., przy czym mieszkańcy zapowiedzieli, że jeżeli Bóg ochroni ich przed epidemią dżumy, takie przedstawienia będą dawać regularnie co 10 lat. Bóg pomógł, a oni słowa dotrzymali i od 400 lat dwa tysiące mieszkańców odgrywa Pasję dla międzynarodowej publiczności. Najbliższa taka Pasja ma być w 2020 roku. Trzecim skarbem Oberammergau są wytwarzane tam drewniane rzeźby, które można obejrzeć w co drugiej witrynie w centrum, no i oczywiście zakupić. Podejrzewam jednak, że główną klientelą tych sklepów są kościelni, gdyż 80% rzeźb to figury świętych naturalnej wielkości, często pokryte złotą farbą, a poza tym szopki i miniaturowe ołtarze. Podsumowując, Oberammergau to intersująca i ładna miejscowość – nam się podobała. Lubiliśmy ją też za to, że Pasjo-nauci mają tam Lidla, który, jak powszechnie wiadomo, jest tani (nawet w Niemczech).

W pobliżu G-P znajduje się też jeden z zabytków z listy UNESCO – kościół pielgrzymkowy w Wies. Określa się go jako „jeden z najznamienitszych przykładów sztuki rokoko w Niemczech” i faktycznie, jest co pooglądać, ze szkieletami ubranymi w klejnoty włącznie. Dla nas była to świetna opcja na pochmurno-deszczowy dzień. Aczkolwiek turystów przybywa tam mrowie, a parking pęka w szwach, więc kto ma agorafobię, niech się tam lepiej nie pokazuje bez soli trzeźwiących.

Dla nas najważniejsze były jednak dwie (a w porywach trzy) inne budowle, związane z królem Bawarii Ludwikiem II pseudo „Szalony”. Pierwsza z nich to disneyowski (bo wykorzystany przez Wytwórnię Disney’a w logo) zamek Neuschwanstein, jedna z najsłynniejszych budowli na świecie i po wieży Eiifla najczęściej odwiedzany zabytek Europy. Tę popularność daje się, niestety, odczuć… W okresie wakacyjnym walą tam dzikie tłumy, na parkingach nie ma miejsc, a bilety w kasach kończą się przed południem. My pojechaliśmy z rana, żeby mieć jeszcze szansę i udało się: zaparkowaliśmy, a potem po odstaniu mniej więcej półtorej godziny w pozwijanej, gadającej wszystkimi językami Babel kolejce, dostaliśmy bilety na 16:15. Z wchodzenia do sąsiedniego zamku Hohenschwangau od razu zrezygnowaliśmy (to ta sama kasa i można kupić bilet łączony), bo mając do 16:15 pięć godzin wolnego postanowiliśmy spędzić ten czas nad malowniczym jeziorem Alpsee w pobliżu obu zamków. Przeszliśmy szlak pieszy wokół jeziora, co dało nam możliwość zrobienia zdjęć obu zamków na tle jeziora i gór. Wody jeziora mienią się odcieniami szmaragdu i turkusu, i można się w nim kąpać – żałowaliśmy, że nie pomyśleliśmy o strojach do pływania. Wprawdzie o romantycznej kąpieli w górskim jeziorze można zapomnieć, bowiem ludu jest tam sporo i co chwila ktoś wskakuje komuś z wrzaskiem i piskiem na kark, ale zawsze można się w gorący dzień przyjemnie schłodzić.

Gdy nadeszła pora, udaliśmy się w kierunku zamku Neuschwanstein, który wznosi się wysoko, na górze – i trzeba się na nią jakoś dostać. Opcje są trzy: autobus za 1,5 EUR + dojście 15 minut, dorożka za 6 EUR + dojście 5 minut, albo 40 minut na piechotę, dość ostro pod górę. Pomyśleliśmy o autobusie, lecz na widok kolejki na przystanku, przypominającej tę do kas, wystraszyliśmy się i uciekliśmy. Zachodziła zresztą obawa, że będziemy musieli poczekać na następny albo jeszcze kolejny autobus, przez co nie zdążymy. O pchaniu się poza kolejnością w takim kraju jak Niemcy nie ma mowy. Wszyscy znamy żelazną zasadę: Ordnung muss sein! No i poszliśmy z buta. Sapaliśmy, łydki rzęziły (naprawdę, stromo jest!), ale krok po kroku zdobywaliśmy górę, wymijając hordy turystów, którzy sobie lekkim kroczkiem zbiegali na dół. W okolicy bramy do zamku znajduje się poczekalnia open-air, gdzie trzeba trzymać rękę na pulsie i śledzić na elektronicznej tablicy, jaka godzina wejścia i numer grupy się wyświetla, bo kto się zagapi, to traci prawo wstępu do zamku bezpowrotnie i jedynym wyjściem jest dla niego zaczęcie całej zabawy od nowa – oczywiście dopiero następnego dnia.

W końcu się doczekaliśmy swej tury i otrzymaliśmy zamówione wcześniej audio-guide’y z polskim komentarzem. Zamek zwiedza się krótko (jakieś 30 minut) i niedokładnie – tylko po odwiecznej trasie, najpierw długo po schodach w wieży, a potem krótko wzdłuż sznurkowych barierek przez kilka komnat. Może wynikać to częściowo z faktu, że budowa i aranżacja wnętrz nigdy nie została ukończona, stąd kontrast pomiędzy rozmiarami zamkowej bryły a tym, co się zwiedza w środku. Ale na pewno liczą się też względy czasowe. Przy takim młynie, jaki tam panuje, personel musi dbać, by każda tura kończyła w zaplanowanym czasie, nie należy więc sądzić, że komukolwiek uda się skryć w jakimś zaciszu i oddać refleksjom na temat historii bądź sztuki. Podejrzewam też, że właśnie ze względów czasowo-organizacyjnych nie pozwala się ludziom robić we wnętrzach żadnych zdjęć. Przewodnik steruje audio-guide’ami swojej grupy, włączając je w odpowiednich miejscach trzymanym w dłoni nadajnikiem, nie należy się więc zanadto od niego oddalać, bo przepadnie cenny komentarz. No a co do samych wnętrz… rewelacja! Są mroczne i bardzo zamkowe, a choć o skromności wystroju mowy być nie może, nie ociekają złotem aż tak jak co poniektóre pałace. Wielkie wrażenie robi sala tronowa Ludwika II, do złudzenia przypominająca bizantyjski kościół i jego sypialnia z drewnianym, gotyckim łożem oraz jednym z pięciu na świecie egzemplarzy jakiegoś dziwnego instrumentu klawiszowo-strunowego. To samo ogromna Sala Śpiewaków – tutaj miałabym chęć pobawić się na jakimś hucznym, sylwestrowym balu… o ile ktoś by mi zasponsorował odpowiednią kreację… Trzeba przyznać, że król miał swoje wizje, miał fantazje, miał rozmach i nie wahał się zadłużać skarbca na potrzeby realizowania owych wizji i fantazji. Zamiast myśleć o dobru królestwa, budował swój własny świat, w którym się potem zamykał… Cóż, jak wnoszę z informacji zasłyszanych podczas zwiedzania i wyczytanych w necie, w pełni władz umysłowych to on chyba nie był, ale przy tym wszystkim, co można niepochlebnego o nim powiedzieć, jest najbardziej znanym królem niemieckim, a to, co stworzył, służy milionom ludzi do dziś… więc jednak się jakoś król przysłużył swojej ojczyźnie… a w każdym razie tak mi się wydaje.

Niestety, w tym roku zamknięto z powodu remontu most Marienbrucke, z którego jest najlepszy, pocztówkowy i bajkowy widok na zamek Neuschwanstein. Musieliśmy się zadowolić szlakiem widokowym, z którego pięknie prezentują się góry, jezioro Alpsee oraz drugi zamek, Hohenschwangau. Ale chyba to przeżyjemy. Najważniejsze, że byliśmy w środku, a jakieś zdjęcia całej budowli przecież mamy.

Z wycieczek górskich po Alpach Ammergalskich warto polecić górę Laber (1686 m npm). My, przy okazji tej wycieczki, zabawiliśmy się w agentów, którzy mają za zadanie samotnie dotrzeć na szczyt, by spotkać się tam i omówić tajne i ważne sprawy. Tak więc każde z naszej trójki obrało sobie inny sposób pokonania 850 metrów deniwelacji. Ja – z powodu, nazwijmy to, kondycyjnej nieśmiałości – wjechałam tam po prostu kolejką linową Laberbergbahn. Syn wetknął na uszy słuchawki ze swoją ulubioną muzyką i wspiął się szlakiem który roboczo określić można jako długi i łatwy. Mąż natomiast poczuł w sobie iskrę alpinizmu, wdział kask i wybrał szlak krótszy, ale za to z trudnościami – z ekspozycją na grani. Ważną i tajną rzeczą do omówienia po spotkaniu na szczycie było „co dziś na obiad”. Zdaję sobie sprawę, że prawdziwi agenci po wyjaśnieniu tej kluczowej kwestii musieliby się rozejść i wracać na dół każdy inną drogą, ale my zeszliśmy we trójkę tym samym długim i łatwym szlakiem, którym wchodził syn. Jest to szlak przepiękny, zwłaszcza w części bliżej szczytu, kolorowy od górskich kwiatów, po prostu sama przyjemność. No, prawie. Jeżeli kto myśli, że w dół idzie się zupełnie bez wysiłku, niech nim przejdzie i wtedy pogadamy…

Pora wspomnieć jeszcze o innym locum Szalonego Ludwika – pałacu Linderhof. Chociaż „pieszczoszkiem” króla był zamek Neuschwanstein, to właśnie w Linderhofie mieszkał przez 8 lat. Ta prywatna rezydencja króla jest nie mniej warta odwiedzin niż sławniejszy od niej Neuschwanstein. Kolejka do kasy jest tylko troszkę mniejsza niż w Neuschwanstein, bilety są również ostemplowane godziną i tak samo jak tam trzeba się pilnować. Zwiedzanie wnętrz trwa także około pół godziny i nie wolno fotografować. A w tych wnętrzach – gęsto od złota, kryształu, sztukaterii, gobelinów, porcelanowych majstersztyków, arrasów-zakrętasów, kafelków-duperelków i wszystkiego, co chcecie. Zwykły człowiek XXI wieku czuje się tam oszołomiony, przytłoczony ilością detali, maleńki i biedny jak mysz kościelna. Dopiero po chwili przebywania w każdej z komnat zaczyna rozróżniać kształty, materiały, faktury. Zaczyna wyławiać z masy sprzętów i ozdób konkretne elementy, jak na przykład kinkiety z kolorowej porcelany, żyrandol z kości słoniowej, złoty zegar czy lustro w barokowej oprawie. Do tego wszystkiego dochodzi kolorowy ogród ze sztucznym gejzerem, w którym od obcowania ze złotymi rzeźbami nie da się uciec, a w ogrodzie kilka małych budyneczków o zadziwiających (i niestety do podziwiania tylko przez szybę) wnętrzach. Szczególnie zadziwiła nas sztuczna grota z ukrytym wejściem, w której król kazał zrobić jezioro i wodospad, a także powiesić obraz i wielkie lustro, że nie wspomnę już o baśniowej łodzi kołyszącej się na tafli jeziora, i o sztucznej, wielokolorowej iluminacji, która w dzisiejszych czasach nie jest niczym nadzwyczajnym, ale w XIX wieku była prawie jak czary. Na zwiedzanie całości należy sobie zarezerwować pół dnia, a kto lubi wsmakowywać się w klimat odwiedzanych miejsc – niech spędzi tam cały dzień, myszkując po zakamarkach ogrodu. Nie wyobrażam sobie, że ktokolwiek mógłby wyjechać stamtąd rozczarowany. Dla nas było to prześwietne zakończenie pierwszej części wakacji i miejsce, w którym ślubowaliśmy, że do Bawarii na mur-beton jeszcze wrócimy. Bawaria jest inna niż północne Niemcy, cieplejsza, gościnniejsza, mniej sztywna – a przynajmniej my ją tak odbieraliśmy. Do tego dochodzi ta słynna, pieczona golonka w sosie piwnym… Prawdę mówiąc, ja bym jej już po raz drugi nie zamówiła, ale moim panom owszem, smakowała. Sos piwny był wporzo, z tym się zgodzę. Ale piwo w szklance lepsze.

Zapraszam na przegląd fotek, który już wkrótce!
Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Niemczech:
Co warto zwiedzić?
Rezydencja Monachijska – nooo! Moim zdaniem monchijski gwóźdź programu. Czas zwiedzania – 3 godziny, licząc razem ze skarbcem (oj, warto – cuda, cudeńka, panie!) i teatrem (wspaniałości-miodzik). Wnętrza powalają, od złota, ozdób, kominków, finezyjnych mebelków aż kręci się w głowie. Żaden opis tego nie odda.

Kościół św. Jana Nepomucena (in. Kościół Asamów) w Monachium – kładzie na łopatki. Kolorowe, z lekka mroczne rokoko. Ma ciekawą historię – bracia Asamowie, architekt i artysta, zbudowali go jako swoją prywatną kaplicę z zamiarem zrobienia z niej miejsca ich pochówku. Z sypialni wybudowanej po sąsiedzku kamienicy mieszkalnej Asamów można było przez specjalne okienko patrzeć na ołtarz.

Kościół św. Michała w Monachium – perła renesansu z elementami baroku, wzorzec architektoniczny dla ponad setki kościołów europejskich. Urocza fasada, niezwykłe wnętrze – niby białe, a jednak wielce ozdobne. W podziemiach krypta grobowa z 40 sarkofagami o cennej zawartości (Ludwik II Bawarski i inni zacni Wittelsbachowie).

Kościół Teatynów w Monachium – jedna z najwspanialszych świątyń stolicy Bawarii, położona blisko Rezydencji. Białe wnętrze pełne stiuków jest niesamowite. Tu również jest krypta z grobowcami Wittelsbachów.

Wieża kościoła św. Piotra w Monachium – ważniejsza niż sam kościół, bo jest z niej śliczna panorama miasta, 360 stopni. Warto się spocić i na wieżę wleźć!

Ogród botaniczny w Monachium - ogród ten nie tylko uczy, ale też, w pewnym sensie, bawi – bo jest przepiękny. Nawet osoby nie zainteresowane detalami botaniki spędzą tam fajny dzień. Alejki pomiędzy trawnikami, łączkami i klombami można potraktować jak szlaki turystyczne i sobie nimi chodzić. Jest tam zagłębie różaneczników (opcja wiosenna) i kanion paproci, alpinarium i zakątek z roślinami uprawnymi, ogród różany i arboretum. A jeśli ktoś musi się streszczać, niech sobie tylko obejrzy centralne klomby blisko wejścia i - koniecznie! – niech idzie do kompleksu szklarni. To jedne z najwspanialszych szklarni na świecie. Jest ich kilkanaście, a w każdej inna kolekcja (i inny klimat). Polecam!

Pałac Nymphenburg w Monachium - Bryła pałacu jest naprawdę imponująca, gdyż ma 600 m długości. Wnętrza warto obejrzeć, a największe wrażenie robi królewska powozownia, gdzie gwoździem programu jest absolutni niesamowita kareta paradna. Nie omijałbym też muzeum pocelany - nie jet duże, a można w nim doznać zachwytu. Przed frontem znajduje się ogród z fantastycznie skompowanymi rabatami – brawa dla ogrodnika! Na tyłach półtorakilometrowy park, przechodzący w resztkę naturalnego lasu, w którym można zwiedzić kilka małych budowli. Czy są one ciekawe, to kwestia indywidualna. Mogą być, mogą nie być – zależy co się już w życiu widziało. Na pewno oryginalna jest Pustelnia św. Marii Magdaleny (Magdalenaklause) z zewnątrz ucharakteryzowana na ruinę, wewnątrz wyłożona milionem muszelek. Wrażenie robi też Sala Lustrzana w pałacyku Amalienburg. Kto jednak nie ma zbyt wiele czasu, może sobie w ogóle darować park i jego ukryte wśród zieleni budyneczki. Uwaga: pałac należy zwiedzaźć PRZED Rezydencją Monachijską, a nie PO.

Nowy Ratusz w Monachium – aby wznieść ten niesamowity, neogotycki budynek, rozebrano 24 kamienice w pobliżu monachijskiego Placu Mariackiego. Z 24 kamienic zrobiono jedno wielkie „zamczysko” mające aż 6 dziedzińców. Kto ma fart, zobaczy na wieży ratusza przedstawienie w wykonaniu figurek z ruchomego mechanizmu zegarowego, czwartego co do wielkości na świecie. Bez opłaty można wejść do środka i obejrzeć „zamkowe” krużganki.

Katedra pw NMP w Monachium – najsłynniejsza, obok Nowego Ratusza, sylwetka zabudowań staromiejskich, w środku niebosiężny (przerażająco wręcz strzelisty) gotyk. Dwie charakterystyczne wieże tego kościoła mają po 99 m wysokości! We wnętrzu ta wysokość kościoła robi wprost niesłychane wrażenie. Kto lubi krypty grobowe, ma tu jedną do obejrzenia.

Viktualienmarket w Monachium – targ spożywczy blisko Placu Mariackiego. Zwiedzać nie ma co, ale zjeść – i owszem. Roi się tam od knajpek, zapachy smakowite, dania i przekąski na gorąco, owoce morza, kawa, piwo, ciasta. W sezonie może być problem tylko ze znalezieniem… miejsca.

Zamek Ludwika Bawarskiego Neuschwanstein – myślę, że nie trzeba polecać.

Zamek Hohenschwangau – po sąsiedzku z Neuschwanstein, bardzo ładny, aczkolwiek przy swoim słynnym sąsiedzie wypada blado. Jeśli zwiedzać, to tylko w kolejności Hohenschwangau – Neuschwanstein.

Pałac Linderhof – prywatna rezydencja Ludwika Bawarskiego, wzniesiona w urokliwym górskim krajobrazie. Cudo! Must see. Opis w relacji.

Pałac Herrenchiemsee – nie byłam, bo zabrakło czasu, leży spory kawałek na wschód od miejsc, które zwiedzałam. Jest to pałac z dużym ogrodem zbudowany na wyspie na jeziorze Chiemsee. Aby się do niego dostać, trzeba zostawić samochód na brzegu i wsiąść na prom. Jego pierwowzorem był Wersal, lecz król Ludwik postanowił prześcignąć Francuzów i tak ozdobił wnętrza, że Wersal klęka. Oglądałam foldery – na pewno warto. Ja w każdym razie nie spocznę, póki nie zobaczę.

Zamek Burghausen – największy średniowieczny kompleks zamkowy na świecie, ponad kilometr długości. Bardzo malowniczy – najlepszy widok na zamek jako całość jest z austriackiego brzegu rzeki Salzach. Z murów, a także z platformy widokowej na dachu wspaniałe widoki na miasteczko i okolicę.

Starówka Burghausen – niewielka, kolorowa i śliczna. Krótki spacer pożądany.

Kościół pielgrzymkowy w Wies – co tu gadać: UNESCO. Freski, sztukaterie, złudzenia wzrokowe, no i szkielety w klejnotach. Arcydzieło.

Malowana wioska Oberammergau – na ścianach domów są tu do podziwiania tzw. ”Lüftlmalerei” – tradycyjne, bawarskie malowidła o tematyce baśniowej lub religijnej. Ciekawe! Spacer po małym centrum warto odbyć.
Porady i ważne informacje
1 – Panuje pogląd, że w Niemczech jest bardzo drogo. Owszem, zgodzę się z tym, jeśli idzie o zakwaterowanie dla turystów. Bilety wstępu do najbardziej znanych zabytków też nie należą do najtańszych, jeden dla osoby dorosłej to kilkanaście euro (ale za to młodzież wchodzi czasem za darmo). Natomiast jedzenie nie jest wcale dużo droższe niż w Polsce. W knajpie za danie obiadowe z piwem zapłacimy również kilkanaście euro (oczywiście nie mam na myśli knajpy w centrum monachijskiej starówki, tam będzie drożej). Kawa, taka zwykła, bez wypasu, 2-3 euro. A w supermarkecie prawie jak u nas (polecam Lidla, chociaż piwo akurat ma tu swoją cenę).

2 – Większość ludzi to wie, ale co szkodzi przypomnieć: Niemcy dobrze mówią po angielsku i z załatwianiem żadnych spraw nie ma problemu.

3 – Na drogach Niemcy są bardzo grzeczni i cierpliwi. A nawet pomocni – wpuszczają na pas, bez żadnych oznak zniecierpliwienia czekają aż się wygrzebiesz z parkingu. Nie trąbią i nie pokazują „fuckersów”, jeśli jedziesz za wolno, albo się pomylisz.

4 – Autostrady w Niemczech są na razie bezpłatne, ale to się niestety zmieni…

5 – Niemcy przeżywają właśnie prawdziwy najazd turystów z Azji, głównie chyba z Chin. Wszędzie, gdzie jest coś słynnego do zwiedzania, roi się od spowitych w poliester i dziwaczne kapelusze Chinek, no i od „żółtych” autokarów. Nie przesadzę, jeśli powiem, że w takim np. Neuschwanstein Azjaci stanowili połowę turystów. Ponieważ w Czechach widzieliśmy to samo, mniemam, że to najazd na całą Europę.

6 – Niemcy to PIĘKNY kraj!
Autor: texarkana / 2015.07
Komentarze:

texarkana
2017-05-23

Hej, kochani, witam Was, dzięki za miłe słowa! Problem w tym, że zamieszczenie takiej relacji to 2 dni wyjęte z życiorysu. Te zdjęcia! Może powinien zostać zmodyfikowany system ich wklejania? Okrutnie wolno to działa, w pierwszej chwili postanowiłam, że uzupełnię wszystkie braki na Travelmaniakach, ale po wklejeniu setki fotek już nie jestem taka harda.

papuas
2017-05-23

oj, brakowało tu Ciebie, brakowało ...
Zapowiedziałaś zamki Ludwika i na prawie 2 lata znikłaś, a pisane relacje (tak jak i Piei) czyta się jednym ciągiem bez tchu.
Do Bawarii jak foto nie można robić to nie pojadę :), a co; ale Twoje zaraz obejrzę.
Jeśli chodzi o marzenia to szarotki w górach rosną - Tatry, słowackie Fatry :) Wiktorię widziałem lata temu w gliwickiej palmiarni, ale teraz już nie ma, więc może jednak Monachium?

piea
2017-05-23

jeszcze jedno: Oskar, moje "jedno z najpiękniejszych" - to Szwajcaria!!! i sama nie wiem czy Norwegia jest za nią czy przed nią ???:) - dam im więc ex aequo:)

piea
2017-05-23

fajnie?
Cuuuuudownie!!!
No Agata, tego mi właśnie brakowało - Twojego kwiecistego, fantastycznego języka i dużej dozy humoru. Umiesz pięknie wpleść jedno w drugie; Twoje Relacje czyta się z wypiekami jak dobrą książkę, bo nie pozwalasz czytelnikowi nudzić się komunałami. Brawo i dzięki serdeczne.

Zawarłaś całe mnóstwo praktycznych wskazówek i ciekawych obserwacji; można się sporo dowiedzieć i uśmiać po pachy:) To musiały być kapitalne wakacje;
Jezusie! Miesiąc urlopu ciurkiem!... w życiu nie miałam tyle urlopu - jak pracuję ponad ćwierć wieku!:)
Tylko pozazdrościć.
No to teraz biorę się za zdjęcia...

oscar
2017-05-23

Fajnie to opisałaś :)
Bawaria to jedno z najpiekniejszych miejsc w Europie. Na mojej liście Bawaria z Tyrolem sa na drugim miejscu za Norwegią