Oferty dnia

Albania - cz. 2: Porto Palermo, Ksamil i Butrint - relacja z wakacji

Zdjecie - Albania - cz. 2: Porto Palermo, Ksamil i Butrint

Od rana słońce prażyło, wypalało z powierzchni ziemi żywe stworzenia, a my jechaliśmy do albańskiego kurortu Ksamil. Wyczytałam o nim w przewodniku, a właściciele naszej kwatery w Ochrydzie potwierdzili, że trzeba tam koniecznie zajrzeć, bo Ksamil to piękne miejsce i panuje tam radosna, kurortowa atmosfera. Wyruszyliśmy z Beratu w kierunku Fier, żeby pojechać na południe dobrą, nadmorską drogą - nową i nader porządną. Ledwie ujechaliśmy 20 km, a już pojawiły się trudności - rzecz jasna drogowe. W jakimś miasteczku (nazwy nie pomnę) na przelotówce urządzono targowisko. Na obu pasach ruchu stały bezpośrednio na drodze kartonowe pudła z zabawkami i tanią biżuterią, a na poboczu przykryte plandekami (a niekiedy prześcieradłami i kołdrami) stelaże, tworzące zadaszone stoiska z towarem made in China, głównie ciuchami. Ludzie przechadzali się po jezdni, raczyli się lodami, oglądali towar, targowali się, a my siedzieliśmy zbaranieli w samochodzie, który utknął w tym bałaganie. O przejechaniu po asfalcie nie było mowy. Musieliśmy zawrócić i skręcić w coś, co u nas uchodziłoby za polną drogę najgorszej jakości, a co było po prostu odnogą dużej szosy przez miasteczko. Z opresji udało się nam wyjść zwycięsko...

Potem było już dobrze - od Fier droga jest super, zarówno pod względem jakości, jak i - w niektórych miejscach - widoków. Jedynym jej mankamentem jest to, że straszliwie kręci, ale cóż - prowadzi przez nadmorskie góry. Jechać można by szybciej, bo nawierzchnia bez zarzutu, ale trzeba uważać, bo za każdym zakrętem czeka jakaś niespodzianka, najczęściej stado rozproszonych po jezdni kóz. Przy większych zakrętach stoją nakryte sianem (dla cienia) kramiki z miodem i ziołami, kojarzące się z Afryką.

Upał dał się nam we znaki, więc przy pierwszej sposobności - a dokładnie w miejscowości Porto Palermo - zatrzymaliśmy się na kąpiel w morzu i obiad w jedynej, ale na oko przyzwoitej restauracji. Miejscowość ta jest dziwna - wygląda wypisz-wymaluj jak z Southwestu: nagie, pustynne góry porośnięte agawami, przez które przebija się samotna, nadtopiona w słońcu szosa. Zabudowa składa się z małego portu z maleńką skalistą plażą, z dekoracji filmowych (nie wiem, co tam kręcili, ale wygląda jak biedna meksykańska wioska), z ośrodka wypoczynkowego w postaci kolorowych domków na zboczu góry i z rzeczonej restauracji. No nie - jest jeszcze malownicza twierdza na półwyspie, dla której warto się tu zatrzymać. Podobno najlepiej zachowana i najładniejsza w okolicy.

Kąpiel w morzu była istną rozkoszą. Woda czysta, rajsko niebieska i ciepła, a dookoła góry. Za to obiad w restauracji był częściową porażką. Południowe wybrzeże Albanii to wakacyjna domena Włochów, stąd wszędzie można zetknąć się z kuchnią włoską. Wybór męża i syna padł zatem na włoski hit, czyli spaghetti - dostali garstkę makaronu z łyżką stołową sosu, za co zapłacili w przeliczeniu po 30 zł za porcję. Czy ktoś mówił, że w Albanii jest tanio?! Ja postąpiłam roztropniej, założyłam bowiem, że skoro jestem nad morzem, to będę jeść owoce morza. Dostałam spory talerz smażonych kalmarów i krewetek, nie było tego może baaaardzo dużo, ale najadłam się, a pyszne były te morskie stwory, świeżutkie, fajnie doprawione. Za swoje danie zapłaciłam około 40 zł. Też niemało! Byliśmy rozczarowani, bo nastawialiśmy się na tańsze wyżywienie...

Po jedzeniu znowu zachciało się nam do morza i w końcu podjęliśmy decyzję, że nocujemy na skałach pod gołym niebem. Uwiliśmy sobie gniazdo (karimatki, śpiworki, maszynka gazowa - te sprawy) na jakimś płaskim, wybetonowanym kawałku plaży wśród skał. Parę metrów dalej było troszkę śmietnikowato, ale nie było wyboru, zresztą uznaliśmy, że będziemy patrzeć tylko w morze i w niebo, ostatecznie romantyzm jest przede wszystkim W NAS. Syn spał jak zabity zmęczony harcami w wodzie, a my z mężem piliśmy sobie tokaj (nabyty po drodze przez Węgry) przy niesamowitych gwiazdach - mój mąż jest pasjonatem, więc miałam długą lekcję astronomii. Wszystko byłoby dobrze, gdyby męża nie pogryzły w nocy jakieś wredne mrówki. Całe nogi miał w bąbelkach, czerwone i swędzące.

Wstaliśmy o świcie. Kawka gotowana na maszynce, popijana podczas kontemplowania różowawego nieba i niebieskich fal, smakowała jak nigdy. Potem oczywiście kąpiel w morzu i śniadanko: arbuzy, miejscowy żółty ser, chleb i dojrzałe pomidory, wszystko zakupione poprzedniego dnia wieczorem w pobliskim miasteczku. Potem spakowaliśmy rzeczy do samochodu i poszliśmy zdobywać twierdzę zwaną „twierdzą Alego Paszy”. Przewodniki podają, że powstała ona w początkach XIX wieku na mocy decyzji osmańskiego możnowładcy imieniem Ali Pasza, ale wiele wskazuje na to, że zbudowano ją wcześniej - a każdym razie przedtem w tym miejscu już istniała twierdza, stopniowo rujnowana i przebudowywana. Ciekawe jest, że Enver Hodża urządził w niej „internat” dla więźniów politycznych. Ale jakakolwiek by nie była historia tej potężnej budowli, jest ona w dobrej kondycji i warto ją zwiedzić. W środku panuje miły cień i chłód. Pięknie też widać z niej morze i fragmenty brzegu.

Przejazd przez sławną nadmorską Sarandę, miejscowość wypoczynkową z ogromnym zapleczem turystycznym, upewnił nas, że nie jest to miejsce dla nas. Hotel na hotelu (z czego połowa w budowie), promenada z palmami i co z tego, że plaża nienajgorsza, skoro ciągną się wzdłuż niej szpalery stłoczonych parasoli... Upał, hałas, tłok. Ale gdy dotarliśmy do kameralnego Ksamil na namierzony wcześniej kemping, również doznaliśmy szoku. To ma być ten cudowny kurort?! Powitały nas wychudzone krowy obalające kontenery ze śmieciami i wyjadające co się da z rozsypanej, smrodliwej masy. A kawałek dalej mieszanka ugoru z betonem, parasole i motorówki, a nade wszystko mnóstwo zrujnowanych domów, dosłownie gruzowisko. Co tu się stało? Musiało być jakieś lokalne trzęsienie ziemi... A może wojna? (Potem okazało się, że w kurorcie dochodzi często do samowoli budowlanej, bo każdy chce mieć pensjonat i zarabiać na nim, zaś władza rozprawia się z tym procederem, podkładając pod budujące się obiekty ładunki wybuchowe - stąd tyle ruin w opłakanym stanie).

Trzeba jednak przyznać, że opisana sytuacja dotyczyła przede wszystkim tej właśnie peryferyjnej części kurortu, w której znajdował się nasz kemping. (Od razu wyjaśniam zainteresowanym, że drugi i ostatni kemping w Ksamil znajdował się kilkaset metrów dalej, pomiędzy budującymi się domami, można rzec - po środku placu budowy, więc zostaliśmy już przy tym, przynajmniej był nad morzem). Centrum Ksamil wyglądało lepiej, chociaż stłoczone parasole i pozlepiani ze sobą plażowicze również nas odstraszali - ale to już kwestia indywidualna, nie obiektywna. Nasz kemping był szczytem dziadostwa, bo chociaż położony na brzegu morza, to był rozpalonym ugorem nadającym się co najwyżej dla karawanów. Rosła na nim jednak samotna, rozłożysta sosna i jakimś cudem udało się nam rozbić pod nią namiot. Z drugiej strony pnia ustawiliśmy sobie stolik i krzesełka i zrobiło się całkiem fajnie. Prysznic był jeden na cały obiekt, syfiasty i w męskiej toalecie (gdy ktoś się zamknął, panowie nie mieli gdzie załatwiać potrzeb fizjologicznych), ale za to mieliśmy widok na grecką wyspę Korfu i morze o krok. W każdej chwili, gdy dokuczył nam upał, mogliśmy zanurzyć się w cudownych, kryształowo-turkusowych falach Morza Jońskiego, a potem wygrzewać na skałach. Korzystaliśmy z tego przez kilka dni od rana do nocy i była to niezła opcja na panujące ponad czterdziestostopniowe upały. Do sklepu nie musieliśmy chodzić, bo na kemping co rusz zachodziły dzieciaki z pełnymi tacami zawieszonymi na szyjach - mali, wakacyjni handlarze wypiekami i deserami. Była zresztą na kempingu przyzwoita restauracja, ale tylko we wnętrzu i z aktywną już od 18:00 dyskoteką - woleliśmy więc chodzić na gotowane kolacje nadmorską promenadą do centrum. Tam mieliśmy „swoją” knajpę na świeżym powietrzu, serwującą wspaniałe jedzenie w cenach umiarkowanych. Najedliśmy się znakomitych owoców morza i greckiej musaki za wszystkie czasy.

Raz zrobiliśmy sobie wycieczkę autobusem do starożytnego Butrintu, w 1992 r. objętego patronatem UNESCO i uczynionego w r. 2000 parkiem narodowym Albanii. Chyba nie jestem fanem starożytnych ruin (wszystkie są takie same, rzadko zdarza się coś wyjątkowego), ale rozległość i położenie Butrintu obudziły we mnie ducha odkrywcy. Na niedużym, otoczonym wodami morskimi półwyspie starożytne mury w części były wyeksponowane, a w części ukryte w zielonej „dżungli”. Przypominało to tajemnicze, zarośnięte miasto Majów - a w każdym razie z tym się kojarzyło. Same ruiny nie podobały mi się tak, jak turecki Efez (prawie nie ma elementów ozdobnych, które można nazwać sztuką), lecz i tak uważam, że miejsce to warto odwiedzić. Natomiast spotkani na kempingu Polacy, sympatyczna para globtroterów, byli Butrintem zdecydowanie rozczarowani.

W końcu nadszedł czas na pożegnanie z Morzem Jońskim. Chociaż na początku byliśmy w takim negatywnym szoku, to jednak trudno nam się było rozstać z naszym kempingiem... Magia tego pobytu tkwiła w boskich kąpielach morskich i smakowitym jedzeniu. Myślę, że gdyby sobie znaleźć jakiś fajny hotelik, można spędzić w Ksamil parę miłych, wakacyjnych dni - i być może kiedyś to uczynimy.

Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Co warto zwiedzić?

Twierdzę w Porto Palermo. Najlepiej wcześnie rano! Wtedy jest chłodniej i słońce nie kłóci się z widokami.

Butrint. Nie są to najpiękniejsze ruiny starożytne na świecie, ale jednak położenie dawnego miasta w zielonym gąszczu na półwyspie oblanym przez błękitne wody morskie robi wrażenie.

Ksamil. Głównie ze względu na dobre knajpki z lokalnymi specjałami (ryby, owoce morza) oraz dobrą kuchnią włoską (Włosi masowo nawiedzają ten kurort) i grecką (sąsiedztwo Korfu). Atrakcją mogą też być rejsy na pobliskie maleńkie wysepki - albo na dużą Korfu.

Porady i ważne informacje
  1. Należy nastawić się na to, że Albania to taki europejski „trzeci świat” i wtedy będzie łatwiej znieść różne szokujące (lub po prostu niemiłe dla oka) obrazki.
  2. W sklepach spożywczych tej części wybrzeża dominują towary importowane z Włoch - można kupić niezły makaron i niezłe sosy w słoikach.
  3. Ceny w Ksamil i Sarandzie są kalkulowane w odniesieniu do portfela zagranicznych gości, więc nie ma co się spodziewać, że będzie tanio. Powiedzmy, że dla Polaka jest OK.
Autor: texarkana / 2013.08
Komentarze:

kawusia6
2019-07-18

Albania pomału staje się popularna... Macedonia w tym roku odwiedzona, Bałkany kuszą- dzięki za opis... pewnie skuszę się za jakiś czas zwłaszcza na Ksamil bo na zdjęciach często wygląda bajkowo.