Oferty dnia

Kuba - Guardalavaca - relacja z wakacji

Zdjecie - Kuba - Guardalavaca
TYDZIEŃ W HOTELU CLUB AMIGO W GUARDALAVACA, KUBA—STYCZEŃ 2015 ROKU.

Dokładnie dwa lata temu po raz pierwszy spędziliśmy tydzień w hotelu Club Amigo i obecnie udawaliśmy się do niego powtórnie (i po raz dziewiąty na Kubę). Czwartego stycznia 2015 r. wylecieliśmy z Toronto lotem Can Jet; pewnie z powodu pomocy pracownicy lotniska, która okazała się być też moją klientką, otrzymaliśmy siedzenia na samym froncie samolotu, co pozwoliło nam rozmawiać ze stewardessami oraz rozprostować nogi! Nota bene, lecąc z powrotem do Toronto otrzymaliśmy te same miejsca, jak też spotkaliśmy tą samą stewardessę! Lot zajął mniej niż 4 godziny i wylądowaliśmy na Kubie po godzinie 21:00. Gdy tylko przeszliśmy przez kontrolę celną, szybko udałem się do budynku odlotów, aby wymienić pieniądze (nie było tam kolejki!), a Catherine zajęła się odbiorem bagaży. Po parkingu przechadzał się Kubańczyk i sprzedawał zimne piwo, 2 puszki za 5 peso—to samo piwo można było kupić w barze lotniskowym lub kiosku przy lotnisku za 1 peso, ale niestety, skończyło się (a może ów sprytny Kubańczyk przekupił ich i piwo schowali, aby nie miał kompetycji!). Nasz autobus miał wbudowaną lodówkę zawierającą puszki piwa „Cristal” i przedstawiciel hotelu je sprzedawał, ale nie było za dużo kupujących, zresztą ja bardziej preferuję piwo marki „Bucanero”.

Do hotelu dotarliśmy przed północą. Kilka tygodni wcześniej skontaktowałem się e-mailem z hotelem, specyficznie prosząc o otrzymanie lepszych pokoi w sekcji „Villa”. I rzeczywiście, otrzymaliśmy pokój numer 8213, ten sam, co 2 lata temu!

OŚRODEK

Ośrodek specjalnie nie zmienił się od naszej poprzedniej wizyty. Było czysto i spotkaliśmy pracowników, których pamiętaliśmy. Jakkolwiek od razu spostrzegliśmy, że znacznie wzrosła liczba turystów. Każdego dnia lobby hotelowe roiło się od urlopowiczów (i ich liczebnych bagaży), czekających na autobus do lotniska i często nie było łatwo przedostać się przez lobby, trzeba było uważnie manewrować pośród tego zbiorowiska ludzi oraz ich walizek i plecaków. Hotelowy sklepik posiadał wodę mineralną, piwo, rum, napoje alkoholowe i inne pamiątki, ale z powodu przeciekającej rury, został zamknięty w końcu naszego pobytu—akurat wtedy, gdy najbardziej go potrzebowałem!

Plaża pomiędzy hotelami Amigo i Brisas znajdowała się zaledwie 2 minuty spacerkiem od naszej „Villa” i codziennie się na niej opalaliśmy. Nie było łatwo znaleźć wolne leżaki plażowe, bo było na nie wiele chętnych. Za to zawsze udawało się nam wślizgnąć do restauracji w ośrodku Brisas na zimne piwo! Wszędzie byli rozmieszczeni strażnicy, niektórzy z nich mówili trochę po angielsku i chętnie go praktykowali, rozmawiając z turystami—jakby nie było, musi to być jedna z najbardziej nudnych prac! Catherine udawała, że mieszka na terenie hotelu Brisas i niezaczepiana przez nikogo przechadzała się po jego terenach podczas gdy ja wybrałem się do przyległego do hotelu marketu.

Dookoła hotelu stały konne dorożki i ich właściciele bez ustanku zachęcali nas do przejażdżek w celu zwiedzania okolic lub do prywatnych domów, na obiad z homarów. Jeden z dorożkarzy powiedział, że również posiada casa particular (prywatną kwaterę dla turystów), jak też sprzedawał wiele pamiątek.

— Usted es un capitalista, powiedziałem

Roześmiawszy się, odpowiedział łamanym angielskim

— Si senor, ludzie na Kubie teraz kapitaliści.

— W takim razie, donde estan los communistas?” spytałem się go.

Na to wybuchnął śmiechem.

Koło głównego budynku hotelowego znajdował się targ, gdzie Kubańczycy sprzedawali różne wyroby ręczne, rzeźby, kapelusze, wyroby ze skóry i inne pamiątki. Kupiłem kilka pasków ze skóry; pewnie możliwe byłoby wybrać jakieś ciekawe pamiątki kubańskie.

KAWIARNIA ‘ASHLEY’

We wtorek wieczorem, będąc w lobby hotelowym, usłyszałem dźwięki niezmiernie uroczej muzyki fortepianowej; szukając jej źródła, niebawem znalazłem się na drugim piętrze w kawiarni „Ashley Cafe”. Była ona nazwana na pamiątkę kanadyjskiej dziewczynki, Ashely Anna Schlag (13 marca 1995-28 sierpnia 2012, www.ashleyscholarship.org). Według pamiątkowego napisu na ścianie kawiarni, „Ashley była pełna życie, witała każdego swoim niepowtarzalnym uśmiechem i gdziekolwiek poszła, nawiązywała nowe przyjaźnie. Uwielbiała spędzać czas z rodziną i licznymi przyjaciółmi w hotelu Club Amigo—w miejscu, które nazywała swoim ‘domem.’” Ashley zginęła w wypadku drogowym w Kanadzie ponad 2 lata temu. Co za straszna tragedia! Gdy pisałem te słowa, nagle uświadomiłem sobie, że dokładnie dzisiaj obchodziłaby swoje 20-te urodziny…

W kawiarni było stare pianino i kubańska pianistka wykonywała różne znane kawałki muzyczne, niektóre pochodzące ze słynnych musicali lub filmów. W kawiarni spędziliśmy ponad godzinę, delektując się tą muzyką. Ponieważ ponownie pianistka miała grać w piątek, pojawiliśmy się w barze od razu po kolacji i siedzieliśmy w niej do godziny 21:00, słuchając muzyki. Z Kanady przywieźliśmy pudełko wybornych belgijskich czekoladek firmy „Godiva” i z przyjemnością wręczyłem je artystce w podziękowaniu za jej przepiękną muzykę! W pozostałe dni grał inny pianista i Catherine również lubiła słuchać jego wykonania.

JEDZENIE

Przez kilka pierwszych dni na śniadanie chodziliśmy do a ’la carte restauracji „Benny More Restaurant.” Jak zwykle, zamawiałem jogurt (chyba że się skończył, co się dość często zdarzało), owoce i smażone jajka. Byliśmy jednak rozczarowani tegoroczną obsługą: nie tylko musieliśmy długo czekać na zamówione potrawy, ale też były kolejki, aby się dostać do restauracji. Jedyną pozytywną rzeczą było to, że podczas takiego ‘kolejkowania’ zaczęliśmy rozmawiać z bardzo przyjemną parą z Toronto i potem kilkakrotnie z nimi chodziliśmy na śniadania i kolacji i rozmawialiśmy na wiele ciekawych tematów. Trzeciego dnia poszliśmy do całodobowego baru naprzeciwko restauracji „Benny More Restaurant” (gdzie rano serwowano śniadania), ale byliśmy też rozczarowani poziomem obsługi. Jednego dnia czekaliśmy 30 minut, zanim pojawiła się kelnerka; rodzina kubańska, która przyszła do restauracji przed nami, była traktowana w podobny sposób i w końcu facet wstał, powiedział ‘vamos’ i wszyscy wyszli z restauracji. Spróbowaliśmy tez iść na śniadanie do restauracji w głównym budynku hotelowym (o ile się nie mylę, o nazwie „Las Acadas”)—ale przed jej drzwiami była tak długa kolejka, że momentalnie odechciało się nam jeść i postanowiliśmy darować sobie tego dnia śniadanie.

Na kolację niezmiennie chodziliśmy do restauracji „1720” (w sekcji ‘bungalow’). I tam też musieliśmy czekać w kolejce, aby do niej wejść, bo zazwyczaj była pełna—potem staraliśmy się przychodzić jak najwcześniej, aby unikać kolejek. Jedzenie było bardzo dobre, zawsze zamawialiśmy parę kieliszków jako-takiego czerwonego wina, a jedna z pracownic przygotowywała sałatki które uwielbiałem! Byliśmy też raz na kolacji a ‘la carte w pomieszczeniu przyległym do tej restauracji. Była smaczna, ale po sałatkę poszliśmy do głównej restauracji.

Całodobowy bar serwował całkiem dobre jedzenie i napoje. Był jednak często wypełniony turystami i trzeba było długo czekać, aby otrzymać drinka. Ponieważ nie lubię tego rodzaju drinków—są za słodkie—jedynie zamawiałem zimne piwo, a przywieziony przez mnie ogromny kufel typu ‘bubba mug’ niezmiernie się przydał! Catherine od czasu do czasu piła czerwone wino.

WYCIECZKI AUTOBUSOWE I ROWEROWE

Przed hotelem stało wiele rowerów, bezpłatnych dla turystów, i chętnie z nich korzystaliśmy. Wielokrotnie jechaliśmy nimi do bloków mieszkalnych naprzeciw hotelu. Za budynkami pięła się stroma droga, pożłobiona koleinami, prowadząca do farmy. Zostaliśmy do niej zaproszeni przez tamtejszą rodzinę, trochę z nią porozmawialiśmy i pstryknęliśmy im kilka fotografii. Później na miejscu zrobiliśmy odbitki i im je daliśmy. Również pojechaliśmy do innego domu i rozmawialiśmy z farmerem, który oprowadził nas po ogrodzie, gdzie rosły różnorakie drzewa i rośliny. Pojechaliśmy też w kierunku hotelu „Brisas”, przejechaliśmy przez most, aż dotarliśmy do rozwalającego się pomnika. Powiedziano nam, że był to pomnik poświęcony Rewolucji Kubańskiej…. co za ironia losu!

Oczywiście, pojechaliśmy też na przejażdżkę kursującym autobusem turystycznym. Najpierw zawiózł nas do muzeum „Museo Chorro de Maita” i piętnastowiecznej wioski Indian Arawaków. Od razu udaliśmy się wiejską drogą w kierunku wsi i wkrótce zaczęliśmy rozmawiać z bardzo miłą Kubanką, która zaprosiła nas do swojego domu. Jej dzieci były w szkole i pewnie nie bardzo miała co robić. Widok z jej farmy były oszałamiający-widzieliśmy ocean i kilka sporych statków. Obcięła dla nas trzcinę cukrową i powoli ją żuliśmy, była niezmiernie smaczna! Następnie poszliśmy do domu faceta, którego poznaliśmy 2 lata temu. Niestety, nie otrzymał żadnych zdjęć, które mu wysłałem pocztą. Jego matka poczęstowała nas czarną i bardzo słodką kawą. Dałem mu parę prezentów—tym razem przywiozłem sporo nowych, jeszcze w oryginalnych opakowaniach koszulek, z dołączonymi metkami cenowymi $29.99—był to świetny pomysł i Kubańczycy bardzo je lubili-udało mi się jej kupić niezmiernie tanio i były one bardzo dobrej jakości. Catherine nie miała żadnych podarunków, tak więc dała jego mamie hojną dotacji pieniężną oraz torbę dla jej zamężnej córki. Trochę była zaskoczona, gdy córka również poprosiła o wsparcie monetarne, ale potem pomyślała, że będąc na jej miejscu, też poprosiłaby o pieniądze. Następnie autobus zabrał nas do innych ośrodków i z powrotem do hotelu—przynajmniej zobaczyliśmy, jak wyglądają pozostałe hotele.

NASZA ‘VILLA’ (SEKCJA NR 8000)

Jak wspominałem, otrzymaliśmy ten sam pokój, co w roku 2013 (nr 8213) i nic się w nim nie zmieniło. Mieliśmy gorącą wodę, mała lodówka chłodziła napoje, telewizor posiadał sporo kanałów i mogliśmy oglądać kanadyjskie i międzynarodowe wiadomości: podczas naszego pobytu miały miejsce ataki terrorystyczne we Francji ('Je suis Charlie') i spędziliśmy trochę czasu oglądając telewizję-bo normalnie nie posiadamy w domu telewizji’ Pokój posiadał też spory balkon, wychodzący na ocean i na nim spędzaliśmy dużo czasu. Ani razu nie widzieliśmy w pokoju żadnych insektów. Pokojówki regularnie i dokładnie sprzątały wszystkie pomieszczenia.

Pewnej nocy, około północy, gdy już byliśmy w łóżkach, usłyszeliśmy krzyki i zamieszanie na zewnątrz pokoju, a nawet wzywanie o pomoc (w języku angielskim). Ciągnęło się to wszystko przez 5 minut i wreszcie zadzwoniliśmy do recepcji hotelowej. Podobno ktoś się przewrócił, a do tego miał jeszcze poważne problemy z sercem… ale sądziliśmy, że to jedynie była mała część tych wydarzeń. Następnego dnia Catherine rozmawiała na temat tego incydentu z kilkoma osobami, należącymi do 20-osobowej wielopokoleniowej grupy kanadyjskiej rodziny, ale niebawem nastąpiło następne wydarzenie, gdy jeden z nietrzeźwych wujków przewrócił się w wannie i nie mógł z niej wyjść. Na szczęście całe to towarzystwo się wkrótce wyniosło. Najprawdopodobniej alkohol znacznie przyczynił się do obu zajść.

Ostatniego dnia zapłaciliśmy dodatkowo 20 peso w celu pozostania w naszym pokoju po godzinie dwunastej, gdy normalnie powinniśmy wymeldować się już w południe (a autobus na lotnisko dopiero odjeżdżał wieczorem). Magnetyczna karta (tzn. klucz do pokoju i do sejfu) była jakoby zaktualizowana na te kilka dodatkowych godzin. Gdy się pakowaliśmy, nagle natrafiliśmy na poważny problem: karta magnetyczna nie działała i nie było możliwe otworzenie sejfu (w którym trzymaliśmy nasze paszporty, pieniądze i aparaty fotograficzne), pomimo zapewnień, że będzie działała. Zadzwoniliśmy do recepcji i kazano nam przynieść karty. Catherine poszła do lobby (dobre paręset metrów) i z trudem udało się jej porozmawiać z pracownikiem hotelu—cały lobby było zawalone turystami i były długie kolejki. Karta została zaktualizowana… ale nie tylko nadal nie mogliśmy otworzyć sejfu—obecnie też nie mogliśmy nią tworzyć drzwi! Zadzwoniliśmy do lobby i powiedziano nam, że ktoś przyjdzie nam pomóc. Czekaliśmy i czekaliśmy, zadzwoniliśmy jeszcze dwukrotnie i wreszcie pojawił się facet ze specjalnym urządzeniem i otworzył sejf. Mało brakowało, abyśmy nie zdążyli na autobus!

Dwa lata temu, gdy już opuszczaliśmy pokój i mieliśmy udać się do hotelu na autobus na lotnisko, powiedziano nam, że przyjdzie pracownik i zawiezie nas i bagaż do hotelowego lobby; pomimo dwóch telefonów, nikt się nie pojawił i musieliśmy sami bagaże zanieść. Tak więc tym razem nawet nie próbowaliśmy dzwonić w tej sprawie i powoli sami zanieśliśmy nasze bagaże.

WYCIECZKA DO MIASTA BANES

Pomimo że według wypowiedzi na forach na TripAdvisor miasto Banes nie było zbytnio interesujące, chcieliśmy się do niego wybrać. Z hotelu wzięliśmy taksówkę i gdy kierowca wysadził nas na w centrum miasta, podszedł do nas starszy, czarnoskóry Kubańczyk, dobrze mówiący po angielsku. Zaczęliśmy z nimi rozmawiać i stał się naszym przewodnikiem. Powiedział, że kiedyś był bokserem, nawet wyjeżdżał do USA na zawody i był w dobrej kondycji fizycznej na swoje 60+ lat. Mówił dobrze po angielsku i byliśmy zadowoleni, że go mieliśmy koło siebie—daliśmy mu 10 peso, o które uprzejmie poprosił, aby kupić sobie parę butów, na które oszczędzał przez kilka miesięcy. Do tego dodaliśmy mu też koszulkę i był z niej niezmiernie zadowolony.

Na początku zaprowadził nas do pobliskiego kościoła Nuestra Señora de la Caridad i nawet poprosił dozorcę, aby otworzył dla nas kościół. To właśnie w tym kościele, w dniu 11 października 1948 roku Fidel Castro poślubił swoją pierwszą żonę, Birta Diaz Balart (i rozwiódł się z nią w 1955 roku). Jej ojciec był znanym kubańskim politykiem i burmistrzem miasta Banes. Catherine i ja zrobiliśmy sobie zdjęcie przy ołtarzu, dokładnie w miejscu, gdzie przyszły przywódca Kuby zawarł małżeństwo 66 lat temu. Co ciekawe, prezydent Kuby Fulgencio Batista urodził się w Banes w 1901 r i podarował nowo poślubionej parze (tzn. Fidelowi Castro i jego nowej żonie) 500 dolarów na ich podróż poślubną. Pierwsza żona Fidela Castro nadal żyje; jest ona ciotką nastawionego przeciwko rządowi Castro Członka Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych z ramienia Partii Republikańskiej, Mario Diaz-Balart, a jego brat, Lincoln Diaz-Balart, był również był Kongresmenem w USA.

Nasz przewodnik pokazał nam dom, w którym dawniej mieszkała żona Castro oraz zabrał nas do kilku parków; ogólnie była to ciekawa wycieczka. Powiedział też, że dom, w którym urodził się Fulgencio Batista nadal stoi (wbrew temu, co czytałem), ale nigdy go nie zobaczyliśmy. Ponieważ posiadaliśmy kubańskie peso (tzn. Moneda National), mogliśmy za nie kupić wyborne świeżo wyciśnięte soki owocowe oraz sok z trzciny cukrowej, szklanka kosztowała 1 peso (5 centów) i po podobnej cenie wyroby cukiernicze.

Udaliśmy się tez do muzeum archeologicznego, w którym znajdowały się eksponaty mające 7000 lat, oraz związane z Indianami Siboney (lub Ciboney) i Indianami Taino. Zobaczyliśmy też przedkolumbijską słynną rzeźbę bożka, wykonaną ze złota.

Trzeba się zgodzić, że trudno byłoby porównać architekturę i atmosferę w Banes z tą w Holguin, Camaguey lub Trinidad, ale byliśmy z wycieczki bardzo zadowoleni i nawet żałowaliśmy, że nie mogliśmy pozostać dłużej niż 3 godziny.

Na lotnisku w Holguin, już po kontroli celnej, można było kupić rum, wódki, likiery, papierosy, cygara, książki i sporo pamiątek. Małe lotnisko nagle stało się bardzo ruchliwe: właśnie odlatywał ogromny samolot do Włoch, następnie przyleciały trzy samoloty—jeden z Quebec City, drugi z Montrealu i trzeci-nasz-z Toronto—a do tego odlot naszego samolotu był trochę opóźniony, ponieważ czwarty samolot linii Air Canada z Toronto właśnie lądował—razem ma lotnisku czekały 4 samoloty!

Generalnie był to udany wyjazd, ale z powodu tak ogromnej ilości turystów mieliśmy pewien niesmak. Kompleks hotelowy składał się z wielu budynków hotelowych i główne lobby było absolutnie za małe do obsługi wszystkich turystów. Biorąc pod uwagę liczbę gości, powinno być otwarte więcej restauracji i powiększona ich obsługa—w restauracji „Benny More” połowa stolików była w ogóle wyłączona i rano pracowały jedynie 2 kelnerki, które nie dawały sobie rady z tak dużą ilością gości. Uważam, że absolutnie nie powinniśmy codziennie stać w długich kolejkach w restauracjach albo też być zmuszani opuszczać posiłki z powodu tłumów czekających wczasowiczów. Problemy z kartami magnetycznymi też były irytujące. Na publicznej plaży koło hotelu „Brisas” praktycznie wszystkie plażowe krzesła czy leżaki były już od rana zajęte—dwa lata temu nie mieliśmy takich problemów. Co ciekawe, mój znajomy pojechał do tego samego hotelu dokładnie tydzień po naszym przyjeździe (nawet leciał tym samym lotem) i również narzekał na zatłoczenie, tłok i liczne kolejki do restauracji. Dlatego też nie sądzę, abyśmy w przyszłości zawitali do hotelu Club Amigo. Ale z pewnością jeszcze nie raz wybierzemy się na Kubę!
Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji na Kubie:
Co warto zwiedzić?
Banes
Autor: Jack / 2015.01
Komentarze:
Brak komentarzy.