Oferty dnia

Kanada - Zatoka Georgian Bay i wyspa Philip Edward Island - relacja z wakacji

Zdjecie - Kanada - Zatoka Georgian Bay i wyspa Philip Edward Island

Siedem dni w kanu na zatoce Georgian Bay w okolicach wyspy Philip Edward Island i wysp Fox Islands, Ontario, Kanada - 18-24 Sierpnia 2012 roku - Druga część wyprawy.

Zakończywszy naszą sześciodniową wycieczkę na kanu po rzece Key River, na zatoce Georgian Bay i w parku French River (o której pisałem w poprzedniej relacji, SZEŚĆ DNI NA KANU NA RZECE KEY RIVER I W PARKU FRENCH RIVER, ONTARIO, KANADA - 13-28 SIERPNIA 2012 ROKU), udaliśmy się do niedalekiego parkingu przy potoku Chikanishing River. Pogoda nie była dobra, zanosiło się na deszcz, a do tego było wietrznie. Ponieważ jednak była już 16:00, nie mieliśmy za dużo czasu, aby czekać na jej poprawę. Przed nami wypłynęło kilku kajakarzy, ale zamierzali powrócić po paru godzinach. Porozmawialiśmy też z przyjemnym jegomościem, który zrobił nam parę zdjęć (już wtedy zaczęło padać i nałożyliśmy ubrania przeciwdeszczowe). O godzinie 16:30 zaczęliśmy płynąć rzeką Chikanishing River do zatoki Georgian Bay, rozpoczynając następny etap naszej wyprawy.

Cały czas obserwowaliśmy pogodę, ale wiosłując na Chikanishing River nie czuliśmy ani wiatru, ani fal. Dopiero po wypłynięciu z rzeki na coraz bardziej otwarte wody zatoki Georgian Bay zaczęły nachodzić nas wątpliwości, czy podjęliśmy słuszną decyzję: było wietrznie, fale dość wysokie, a wygląd nieba nie wróżył rychłej poprawy pogody. Przede wszystkim musieliśmy przepłynąć przez odsłonięty kanał pomiędzy ujściem Chikanishing River a zachodnim krańcem wyspy Philip Edward Island (około 700 m). Przepłynąwszy jakieś 140 metrów, zdaliśmy sobie sprawę, że fale stają się coraz wyższe, co zmuszało nas nie tylko do maksymalnego wysiłku przy wiosłowaniu, ale też do stałego utrzymywania kanu pod kątem 45-90 stopni do fal (mniej więcej prostopadle). W pewnym momencie zacząłem żałować, że w ogóle wypłynęliśmy, ale przekroczyliśmy już punkt, zza którego nie ma odwrotu, i nie pozostawało nam nic innego, jak wiosłować naprzód i mieć nadzieję, że sobie poradzimy. Za każdym razem, gdy kanu wznosiło się i opadało na falach, oddychaliśmy z ulgą, że nie dostała się do niego woda. W końcu dopłynęliśmy do cypelka South Point, wpłynęliśmy w wąski kanał (koło którego w zeszłym roku nocowaliśmy) i wreszcie płynęliśmy po znacznie spokojniejszym i osłoniętym akwenie. Trzymaliśmy się bardzo blisko brzegu, ale często nie wiedzieliśmy, czy przytulne kanały nie okażą się ślepymi zatoczkami lub czy w nich nie ugrzęźniemy z powodu podwodnych skał albo mielizn, tym bardziej że poziom wody był niższy niż w poprzednich latach. Przynajmniej jednak po raz pierwszy mieliśmy okazję płynąć blisko brzegu, bo zwykle lubimy trzymać się bardziej otwartych wód. Nie oznaczało to jednak końca naszych problemów - za każdym razem, gdy byliśmy zmuszeni przepłynąć nawet krótki odcinek otwartych wód, momentalnie fale stawały się burzliwe i wysokie, a co gorsza - liczne podwodne skały i ostre skaliste rafy powodowały, że pokryte pianą fale i grzywacze non stop uderzały o skały i dosięgały naszego kanu, które znajdowało się kilka metrów od nich. Przepłynęliśmy na północ od Jaws Island (Wyspa Szczęki) - w poprzednich latach płynęliśmy na południe od tej wyspy, aby odwiedzić wyjątkowo wyglądającą skałę w kształcie trójkąta, którą ochrzciliśmy The Kissing Rock, jako że Catherine raz ją pocałowała (skała z wyglądu przypominała czekoladkę firmy Hershey, ale, według Catherine, tylko z wyglądu!). Tym razem, pochłonięci wiosłowaniem, kompletnie zapomnieliśmy o niej. Wkrótce dotarliśmy do zatoki Winakaching Bay.

Sądziliśmy, że uda się nam znaleźć w tej zatoczce przytulne i osłonięte miejsce biwakowe, ale z daleka nie wyglądało, aby można się było zatrzymać na jej skalistych brzegach. U ujścia zatoki było bardzo dużo skalistych wysepek i górzystych brzegów - w strugach padającego deszczu powoli wiosłowaliśmy między nimi, ale nie dostrzegliśmy żadnych znaków pola biwakowego. Popłynęliśmy w okolice wschodniej części Crab Island (Wyspy Kraba/Raka) - rzeczywiście, jej kształt przypominał raka czy też kraba, z drugiej strony większość tutejszych wysp, z ich skalistymi półwyspami i przylądkami wygląda jak fantastyczne potwory mające wiele macek. Spoglądając na mój GPS i mapę, miałem nadzieję znaleźć miejsce kempingowe po drugiej stronie wyspy Crab Island, ale gdy tylko dopłynęliśmy do jej południowego wybrzeża, nieubłagany wiatr i wzburzone fale szybko kazały się nam wycofać. Byliśmy szczęśliwi, że udało się nam uchronić kanu od kolizji z wystającymi ostrymi skałami.

Naprzeciwko Crab Island leży wyspa Le Hayes Island i obok niej wyspa Solomon Island, na której rozbiliśmy biwak na pierwszych kilka nocy w czasie naszej wycieczki na wyspy Fox Islands. Doskonale orientowaliśmy się, że w tamtej okolicy można znaleźć wiele miejsc biwakowych, jednak aby dopłynąć do wyspy Le Hayes Island, musielibyśmy przepłynąć następny kanał szeroki na 600 metrów i całkowicie wystawiony na wiejące z zachodu wiatry. Z miejsca, gdzie się znajdowaliśmy (tzn. koło wysp Crab Island i Severance Island), fale w przesmyku nie wyglądały specjalnie burzliwie, więc zdecydowaliśmy się na przeprawę. Początkowo nie było żadnych problemów z wiosłowaniem, ale po niedługiej chwili wszystko się zmieniło i musieliśmy walczyć z falami jeszcze większymi od tych, które napotkaliśmy niecałą godzinę wcześniej, po opuszczeniu rzeki Chikanishing River. Z powodu kierunku fal nie byliśmy w stanie wiosłować w linii prostej na drugi brzeg wyspy Le Hayes Island, ponieważ ustawione równolegle do fal kanu szybko zostałoby przez nie wywrócone.

Tak więc znowu musieliśmy wiosłować praktycznie w odwrotnym kierunku, aby kanu było ustawione do fal pod właściwym kątem. Zamiast kierować się do wyspy Le Hayes Island, podążaliśmy ku otwartym i wzburzonym wodom zatoki Georgian Bay i grupie wysepek Heron Islands, nieustannie chłostanych przez spienione fale, które przetaczały się przez na wpół zatopione skały. Wcześniej czy później musieliśmy wykonać szybki zakręt kanu pod kątem 180 stopni i zacząć wiosłować, tym razem z falami, w kierunku wyspy Le Hayes Island. Nie było to proste zadanie - fale były tak wysokie, że obawiałem się, iż w momencie skrętu kanu, gdy nawet przez kilka sekund będzie ono ustawione równolegle do fal, może się przetoczyć wysoka fala i zalać nas lub nawet wywrócić. Dwa lata temu, podczas wycieczki dookoła wyspy Philip Edward Island wykonaliśmy właśnie taki manewr i nagle wielka fala dopadła z boku kanu i znacznie je przechyliła, wlewając do środka sporo wody. Tym razem jednak nie mieliśmy innego wyjścia; obserwowałem przez jakiś czas fale i na mój sygnał oboje zaczęliśmy z całych sił wiosłować z prawej strony i pomyślnie wykonaliśmy zakręt. Tak więc wreszcie wiosłowaliśmy na wschód, w kierunku wyspy, a kanu było pchane przez wiatr i fale do przodu: gdy nadchodząca z tyłu fala je popychała, wznosiło się na niej i gwałtownie opadało, zjeżdżając po fali niczym napędzane niewidzialnym silnikiem.

Później Catherine powiedziała mi, że za każdym razem, gdy kanu było gwałtownie popychane przez fale, miała wrażenie, iż jego dziób zanurzy się i nabierze wody. Na szczęście tak się nie stało, ale oboje mieliśmy dość tych przygód. Wiosłowaliśmy naprzód tak mocno, jak tylko się dało i wkrótce zaczęliśmy mknąć wzdłuż wybrzeży Le Hayes Island. Zobaczywszy na brzegu malutką ingresję, Catherine chciała się w niej zatrzymać, ale ja postanowiłem wiosłować naprzód jakieś 200 metrów i wreszcie dotarliśmy do zatoki po wschodniej stronie Le Hayes Island. Muszę szczerze powiedzieć, że nigdy przedtem nie doświadczyłem tak dramatycznych chwil na kanu i mało brakowało, abyśmy się wywrócili.

Na wyspie Le Hayes Island znajduje się miejsce biwakowe, do którego można dojść z tej zatoczki. W zeszłym roku rozbiliśmy się na pobliskiej wyspie Solomon Island, a na tym właśnie miejscu biwakowała grupa młodzieży. Catherine wyszła z kanu i przespacerowała się po skalnej wysepce. Powiedziała, że musielibyśmy taszczyć nasze rzeczy kilkadziesiąt metrów od kanu. Ponieważ znowu zaczęło padać, szybko odpłynęliśmy, szukając dogodnego miejsca. Byliśmy gotowi nawet zatrzymać się na tym samym miejscu co rok temu, na wyspie Solomon Island (było to świetne miejsce, z przepięknym widokiem na całą okolicę!), lecz okazało się, że już było zajęte przez grupę dziewczyn. Catherine trochę z nimi porozmawiała i odpłynęliśmy, żeby kontynuować nasze poszukiwania.

Wiosłowaliśmy wśród licznych wysepek i skał o typowym różowawym kolorze i niebawem dopłynęliśmy do sporej pagórkowatej wyspy o płaskim skalistym brzegu, wymarzonym na biwak. Według mojej mapy była to Jill Island, chociaż nie przypuszczam, aby była całkowicie otoczona wodą - przesmyk oddzielający ją od wyspy Philip Edward Island był prawdopodobnie bardzo zarośnięty i płytki. Dookoła mogliśmy podziwiać wiele małych, malowniczych, skalistych wysepek wynurzających się z wody; wyspa Solomon Island i sylwetka charakterystycznej sosny rosnącej vis-a-vis wyspy, którą tyle razy fotografowałem poprzedniego roku, też była widoczna z naszego nowego miejsca. Widzieliśmy również wyspy Blockbuster i Lowe oraz niektóre wyspy Fox Islands. Chociaż przestało padać i na niebie pojawiła się przepiękna, podwójna tęcza, ciągle było wietrznie, tu i tam wisiały czarne chmury z charakterystycznymi pionowymi, ciemnymi pasami padającego deszczu. Szybko rozbiłem na jałowej skale namiot, wykorzystując do jego zabezpieczenia kamienie zamiast śledzi - musieliśmy go przymocować, aby nie został porwany przez wiatr! Zbudowałem skalne palenisko na ognisko - z powodu non stop wiejącego silnego wiatru poukładałem wokoło niego wiele płaskich skał. Pod wieczór udaliśmy się na krótką przechadzkę po wyspie i weszliśmy na pobliskie wzgórze. Widok był imponujący: widzieliśmy nawet część wyspy West Fox Island, na której biwakowaliśmy rok temu. Natknęliśmy się na kilka miejsc na ogniska zbudowanych z kamieni, ale z powodu wiatru niemożliwe było ich wykorzystanie.

Tego wieczoru z przyjemnością siedzieliśmy przy ognisku - przepłynęliśmy 29 kilometrów i musieliśmy zmagać się z fatalną pogodą i wysokimi falami. Gdy się ściemniło, na bezchmurnym niebie zajaśniało tysiące gwiazd i pojawiła się Droga Mleczna, a po zachodzie słońca ukazał się malutki rogalik księżyca, który szybko zniknął. Zrobiłem parę nocnych zdjęć. Kilka razy widzieliśmy meteory oraz szybko przesuwające się po nieboskłonie satelity; jeden z tych obiektów był niezwykle jasny - prawdopodobnie była to Międzynarodowa Stacja Kosmiczna. Dziewczyny biwakujące na Solomon Island wystrzeliły kilka fajerwerków i wypuściły jasny lampion, który powoli unosił się w powietrzu i po kilku minutach został przesłonięty koroną drzew.

Mieliśmy w planach wybrać się na kilka przejażdżek kanu, ale jak to się często dzieje, pogoda nie zawsze była sprzyjająca. Następnego dnia pozostaliśmy na biwaku, czytając, opalając się, pływając i chodząc po wyspie. Zrobiliśmy też wiele fotografii ze szczytu wzgórza - widok był przepiękny! Wieczorem słyszeliśmy hałas silników łodzi motorowych, ale samych łodzi prawie nigdy nie widzieliśmy. Pewnej nocy po zmroku usłyszałem motorówkę i wkrótce w oddali mignęły światełka, gdy motorówka manewrowała pośród skalnych wysepek. Mimo że nasze kanu płynęło ogólnie wolno i byliśmy ostrożni, czasem niespodziewanie wpadało na niewidzialną, ukrytą pod powierzchnią wody skałę - tak więc byłem niezwykle zaskoczony, że łódź motorowa nawet po zmierzchu płynęła tak szybko w okolicy rojącej się od wszelkiego rodzaju skał.

- Pewnie są to lokalni wędkarze - rzekłem do Catherine - i muszą świetnie znać te tereny. Ale nawet gdybym je dobrze znał, to bałbym się tak szybko płynąć z powodu niezliczonych skał.

Dosłownie parę sekund po tym, jak wypowiedziałem te prorocze słowa, usłyszeliśmy głuche uderzenie, dźwięk silnika nagle zamarł-i dopiero po kilku minutach dostrzegliśmy przesuwające się bardzo wolno światełka łodzi-nie dochodził też do nas warkot silnika. Być może łódź, uszkodziwszy śrubę, uruchomiła elektryczny silnik, normalnie używany przez wędkarzy do cichego wpływania w płytkie zatoczki.

Parę tygodni przed tą wycieczką zainteresowałem się Geocaching - grą terenową prowadzoną przez użytkowników odbiorników GPS, polegającą na poszukiwaniu tzw. skrzynek (geocache lub cache) uprzednio ukrytych przez innych użytkowników biorących udział w grze. Początkowo chciałem ukryć kilka geocaches w okolicach rzeki Key River i wyspy Philip Edward Island; jednak przepisy tej gry wyraźnie mówią, że po ukryciu geocaches byłbym zobligowany do utrzymywania ich w dobrym stanie, co byłoby raczej trudne, dlatego porzuciłem ten pomysł.

Niemniej jednak dwie geocaches były ukryte bardzo blisko naszego biwaku - jedna na wyspie Solomon Island, druga na wyspie Martins Island (należąca do grupy wysp Fox Islands). Catherine również zainteresowała się tą zabawą i postanowiliśmy popłynąć na Solomon Island w poszukiwaniu geocache.

Przedtem udaliśmy się do małej zatoczki naprzeciwko wyspy Solomon Island, gdzie kilka dni temu zauważyliśmy houseboat - dom oparty na platformie, do której przytwierdzone są aluminiowe boje. Nie był to jednak typowy houseboat - jego właściciel (do którego pewnie należała też pobliska parcela) zbudował prosty dom na platformie z przyczepionymi aluminiowymi bojami i przyholował ją do tej zatoczki, gdy poziom wody był o wiele wyższy - obecnie dom prawie że spoczywał na skałach. Zrobiliśmy kilka zdjęć tego oryginalnego ustrojstwa i popłynęliśmy do wyspy Solomon Island. Biwakujące na niej uprzednio dziewczyny już ją opuściły, pozostawiwszy samotną flagę kanadyjską. Zrobiliśmy sobie parę zdjęć na naszym byłym biwaku, zauważyliśmy też, że na wyspie Le Hayes Island było parę namiotów.

Według odbiornika GPS geocache o niezwykle stosownej nazwie Georgian Bay Delight znajdowała się w najwyższym punkcie wyspy, na szczycie sporego wzgórza. Wspinaliśmy się powoli po skałach tworzących stoki wzgórza, aż weszliśmy na jego szczyt. Przed nami rozciągnął się panoramiczny, SPEKTAKULARNY widok!!! Zrobiłem wiele zdjęć i prawie że zapomniałem o geocache, która miała być nieopodal wierzchołka wzniesienia, gdzie rosło kilka sosen (widzieliśmy je z naszego biwaku). Oboje zabraliśmy się do poszukiwania... i wreszcie ją dojrzałem! Było to świetne miejsce na umieszczenie geocache - gdybym nawet jej nie znalazł, otaczający nas widok był po prostu bezcenny. Miałem wrażenie, że znajduję się w jakimś odmiennym świecie i jestem otoczony niezliczonymi różowymi skałami i wysepkami oraz niepowtarzalnie ukształtowanymi sosnami, których wierzchołki były typowo wygładzone przez wiatry. Widzieliśmy z oddali nie tylko nasze miejsce biwakowe, ale też wyspy Fox Islands, Philip Edward Island, majestatyczne pasmo górskie La Cloche Mountains z jego charakterystycznymi formacjami skalnymi utworzonymi z białego kwarcu przypominającymi śnieg oraz najbardziej znane szczyty, Crack i Silver Peak, jak też miasteczko Killarney, największą na świecie wyspę jeziorową Manitoulin Island (gdzie mieszkało wielu Indian) oraz brzegi wzdłuż ujścia rzeki French River. Kilkanaście metrów od szczytu znajdował się wzruszający obelisk zrobiony z kamieni, poświęcony pieskowi o imieniu Rocky (kwiecień 1996 r. - czerwiec 2009 r.), który towarzyszył w wielu wyprawach na kanu.

Gdy dwa lata temu, w sierpniu 2010 r., opływaliśmy wyspę Philip Edward Island, w moim blogu na temat tej podróży cytowałem kilka fragmentów z książki Anna Brownell Jameson (1794-1860) pt. Winter Studies and Summer Rambles in Canada, w której autorka bardzo ciekawie opisuje odwiedzane miejsca, jak też napotkanych ludzi, miejscowe tradycje i ogólny styl życia w tamtym okresie.

Gdy w sierpniu 1837 r. autorka przepływała na południe od wyspy Philip Edward Island, również była zauroczona pięknem otaczającego krajobrazu:

Tego dnia nasze kanu świetnie lawirowało pomiędzy setkami wysp, czasem pędząc przez wąskie, skalne kanały, tak wąskie, że nie byłam w stanie dostrzec wody po obu stronach kanu; gdy z nich wypłynęliśmy, przemknęliśmy przez ogromne połacie wodnych lilii; to wszystko z godziny na godzinę stanowiło nieustanne piękno, nieustanną rozkosz i urok. Wioślarze śpiewali swoje wesołe francuskie piosenki, do których przyłączyli się ci z drugiego kanu.

Następnie opisuje, jak zatrzymali się na spoczynek na skale:

Już zachodziło słońce, gdy wylądowaliśmy na płaskiej, niezarośniętej skale - unikaliśmy bujnej roślinności i krzewów, jak się tylko dało, z powodu komarów i grzechotników - i gdy mężczyźni rozbili namioty i przyrządzili kolację, przeszłam się po okolicy i wpadłam w zadumę. Tak bardzo chciałabym przekazać czytelnikom chociaż odrobinę piękna tego wieczoru; chociaż staram się wyrazić słowami to, co rozciąga się przede mną, czuję się obezwładniona tym niebiańskim urokiem, uczucie niemożliwego do opisania piękna obezwładnia mnie jak poprzednio. (...) Jezioro pławiło się pod zachodnim niebem niczym wanna pełna roztopionego złota; skalne wysepki, którymi usiana była powierzchnia jeziora, nabrały koloru ciemnofioletowego, a ich krawędzie zdawały się być otoczone ogniem. Dla mających artystyczne spojrzenie przybrały one dziwne kształty; niektóre przypominały chrząszcze o długich czułkach, inne żółwie i krokodyle, a jeszcze inne wyglądały jak śpiące wieloryby i skrzydlate ryby; listowie, jakim były pokryte, przypominało płetwy grzbietowe i kępy piór. A potem... gdy fioletowe cienie zaczęły się od wschodu ściemniać, pojawił się sierp księżyca, rzucając wspaniałą jasną poświatę na wodę. Pamiętam, że stałam na brzegu (...) - owładnięta tak silnym poczuciem piękna i głęboką adoracją dla potęgi, która to stworzyła.

Od czasu, gdy zostały napisane te słowa, minęło ponad 170 lat, lecz ówczesne piękno i głębia zachwytu do dziś pozostały takie same.

Podziwiając niepowtarzalne piękno okolicy, ujrzeliśmy kilka zawieszonych w oddali czarnych chmur; z ich dolnych części spadały ku lądowi pionowe ciemne smugi deszczu - padało gdzieś nad wyspą Manitoulin Island i nie byliśmy pewni, czy te chmury się nie przemieszczą w naszym kierunku. Ruszyliśmy więc w drogę powrotną, ostrożnie schodząc po stromych skałach i gołoborzach. W pewnym momencie Catherine wystraszyła się dużego, lecz nieszkodliwego węża wygrzewającego się na skale - trzeciego, jakiego miałem okazję zobaczyć w czasie tej podróży. Wsiedliśmy do kanu i popłynęliśmy na biwak, ale u nas nie było deszczu.

Następnego dnia byliśmy wcześnie na nogach i już przed 10:00 rano wskoczyliśmy do kanu i popłynęliśmy z powrotem do samochodu - nie, to nie był jeszcze koniec naszej podróży - namiot i większość naszych rzeczy zostawiliśmy na miejscu biwakowym. Po prostu chcieliśmy odwiedzić miasteczko Killarney, wpaść do znanej restauracji Herbert Fisheries, kupić porcję smażonych ryb i frytek oraz napić się zimnego piwa. Dotarcie do parkingu przy Chikanishing River zabrało nam mniej niż 2 godziny. Po drodze na krótko zatrzymaliśmy się koło skały Kissing Rock i zrobiliśmy kilka zdjęć. Na parkingu zabezpieczyliśmy łańcuchem kanu i najpierw udaliśmy się do parku Killarney Provincial Park, gdzie szybko się wykąpaliśmy pod prysznicem, a potem pojechaliśmy do miasteczka Killarney. Tam kupiliśmy doskonałą (i drogą) porcję smażonych ryb i frytek, dwie puszki zimnego piwa, po czym siedząc na doku przed sklepem LCBO, raczyliśmy się jedzeniem i obserwowaliśmy przepływające przez kanał Killarney łodzie.

Pomiędzy miasteczkiem Killarney, położonym na stałym lądzie, a dość dużą wyspą George Island znajduje się kanał, który od setek lat jest używany przez podróżników jako miejsce, gdzie można się schować przed silnymi wiatrami. Otrzymał on w języku Ojibway (Odżibwejów) nazwę Shebahonaning, co znaczy „tutaj jest bezpieczny kanał dla kanu”. Również z powodu swojego położenia kanał ten był odwiedzany przez praktycznie wszystkich docierających tam ludzi, jako że znajdował się na głównej trasie, po której kursowały w kierunku zachodnim ogromne transportowe kanu, wypełnione towarami. Przepływały przez ten kanał tak znane postacie jak La Salle, Marquette, Etienne Brule i inni podróżnicy i handlarze skór. W roku 1820 handlarz skór Ettiene Augustin de la Morandiere na brzegach kanału założył faktorię, punkt handlowy, który stał się zaczątkiem obecnego miasteczka. Jego żona, Josephte Sai-sai-go-no-kwe (Kobieta Padającego Śniegu), pochodziła z plemienia Odawa (Ottawa) i była blisko spokrewniona ze słynnym wodzem Tecumsehem. W 1854 r. została tu otwarta poczta. Do miasteczka można się było dostać jedynie drogą wodną, a później również samolotem - dopiero w 1962 roku wybudowano obecną drogę nr 637.

Życie w tak bardzo odseparowanej osadzie często musiało być trudne i uciążliwe, jednak wiele statków odwiedzało Killarney, żeby zabrać ryby, a w późniejszych latach przywieźć turystów. W zimie po zamarzniętych wodach zatoki Georgian Bay można było dotrzeć do miasteczek położonych na wyspie Manitoulin Island oraz do położonej na południu zatoki Byng Inlet. Witryna internetowa o dziejach Killarney, utworzona przez Adele Loosemore (http://www.killarneyhistory.com/), opisuje interesującą historię o dostarczaniu listów i przesyłek pocztowych do Killarney:

Miasteczko Killarney było położone na trasie dostawczej poczty z Penetanguishene do Sault Ste. Marie (...) w dniu 25 listopada 1872 roku John Egan, odpowiedzialny za transport poczty, wysłał dwóch Indian z Wikwemikong [miejscowość indiańska znajdująca się na wyspie Manitoulin Island] z listami z Soo [miasto Sault Ste Marie] do miasta Penetag. Owi Indianie to byli Beaubien i jego zięć, Moses Ganewebi. Złapała ich burza i z ledwością się poruszali. W drodze powrotnej 18 grudnia Moses przybył do Killarney z miejscowości Byng Inlet z Alexandrem Proulx i Pierre’em Pilonem i opowiedział następującą historię:

„Ja i mój teść wędrowaliśmy po nowo utworzonym lodzie [po zamarzniętej zatoce], kilka mil od miejscowości Byng Inlet, zamierzając nieco dalej dostać się na brzeg. Wiatr wzmagał się od północnego zachodu. Zauważyliśmy, że lód szybko dryfował od brzegu. Obaj rzuciliśmy się biegiem w kierunku brzegu, lecz lód już odpłynął kilka stóp i nie mogliśmy dostać się z powrotem na brzeg. Wskoczyłem do wody i dopłynąłem do brzegu małej wysepki wielkości jednego akra.

Mój zięć położył na lodzie worki z pocztą, usiadł na nich i, machając do mnie rękami, na zawsze mnie pożegnał, prosząc, abym pozdrowił też jego przyjaciół w Shebwaonaning (Killarney) i Wikwemikong. Ponieważ lód szybko się oddalał, biedny Beaubien wkrótce zniknął mi z oczu.

Ja pozostałem na wyspie przez dwa dni i dwie noce, bez jedzenia i ognia, cały czas skacząc i biegając, aby nie zamarznąć. W końcu uformował się nowy lód i przy pomocy dwóch żerdzi, czołgałem się na rękach i kolanach do stałego lądu i dotarłem do Byng Inlet, gdzie się mną przez kilka dni dobrze zajęto, i oto tutaj jestem”.

W sierpniu 1837 r. w trakcie podróży na kanu z Sault Ste. Marie do Toronto, Anna B. Jameson przepłynęła też przez wąski kanał pomiędzy wyspą George Island a lądem stałym, na którym leży obecne miasto Killarney, i tak to opisała:

Gdy zachodziło słońce, przybyliśmy do chaty handlarza skór, który, o ile dobrze pamiętam, nazywał się Lemorondiere. Miejsce to znajdowało się na brzegu pięknego kanału, biegnącego pomiędzy lądem stałym i dużą wyspą. Na niedalekim cyplu Wai-sow-win-de-bay (Żółta Głowa) wraz z innymi Indianami budowali wigwamy. Ten widok był niezmiernie malowniczy, szczególnie gdy rozpalono ogniska i zapadły ciemności.

Sto siedemdziesiąt pięć lat później my siedzieliśmy na brzegach tego kanału i delektowaliśmy się otaczającym pejzażem! Następnie udaliśmy się do muzeum w Killarney (vis-a-vis poczty i obok starego trzycelowego więzienia), gdzie spędziliśmy prawie godzinę, oglądając zgromadzone artefakty, fotografie i dokumenty historyczne. Odwiedziliśmy też cmentarz znajdujący się niedaleko muzeum, na tyłach imponującego kościoła rzymsko-katolickiego kształtem przypominającego latarnię morską. Wiele pochowanych tam osób było potomkami założyciela Killarney i nosiło nazwisko la Morandiere (powiedziano nam, że założyciel miasta, Etienne Augustin de la Morandiere również był pochowany na tym cmentarzu, ale nie udało się nam znaleźć jego grobu; później przeczytałem, że w rzeczywistości pochowany został w miejscowości Wikwemikong na wyspie Manitoulin Island). Znaleźliśmy też grób Nancy Solomon Pitfield - w Killarney był mały park nazwany jej imieniem (z którego skorzystaliśmy, wodując kanu w zeszłym roku). W parku znajdował się spory głaz, do którego umocowana była metalowa tabliczka z następującą inskrypcją:

Nancy Solomon Pitfield (21 października 1885 r. - 11 sierpnia 1965 r.). Przez prawie pół wieku „Ciocia” Nancy Pitfield była aniołem miłosierdzia w Killarney. Tutaj urodzona, studiowała pielęgniarstwo w Winnipeg i w Montrealu, gdzie ukończyła naukę w Szpitalu Hotel Dieu. Powróciwszy do tej odosobnionej osady, poślubiła George’a Pitfielda w 1919 r. Często musiała radzić sobie z wieloma bardzo poważnymi wypadkami i chorobami bez pomocy lekarza, a niekiedy docierać do pacjentów na rakietach śnieżnych lub psich zaprzęgach. Fachowo ustawiała zwichnięte biodra i kolana, odebrała 512 porodów, a raz nawet przeprowadziła operację wyrostka robaczkowego - i zawsze robiła to z uśmiechem na twarzy. Jej poświęcenie i miłość do ludzi pozostanie zawsze w naszej pamięci.

Na wielu nagrobkach pojawiało się nazwisko Solomon i zapewne wyspa Solomon Island była nazwana na pamiątkę jednego z nich. Według strony internetowej o historii Killarney (http://www.killarneyhistory.com/) protoplastą wszystkich Solomonów z Killarney był Ezekiel Solomon, pierwszy żydowski emigrant, który osiedlił się na terenach należących obecnie do stanu Michigan w USA. Urodzony około 1735 r. w Berlinie, przybył w 1761 r. na wyspę Mackinac Island położoną w cieśninie łączącej dwa Wielkie Jeziora: amerykańskie Michigan i Huron, i szybko dał się poznać jako handlarz skór pozyskiwanych ze zwierząt futerkowych. Już w 1765 r. wraz z partnerem prowadził punkt handlowy „Solomon-Levy” w Fort Michilimackinac, będącym wówczas posterunkiem wojsk brytyjskich. W 1779 r. wraz z grupą biznesmenów otworzył sklep wielobranżowy. Ezekiel poślubił katoliczkę Louise Dubois, zwaną też Okimabinesikwe, i mieli sześcioro dzieci. W czasie gdy Amerykanie i Brytyjczycy walczyli ze sobą o tereny znajdujące się w górnej części Wielkich Jezior, Ezekiel na nowo otworzył swój biznes, najpierw na wyspie St. Joseph Island, później na wyspie Drumond Island, aby uniknąć działalności pod panowaniem amerykańskim. Ezekiel zmarł około 1808 r. Wszystkie punkty, w których prowadził swoją działalność biznesową, ostatecznie zostały przekazane Amerykanom. W 1828 r. mieszkający na wyspie Drummond Island klan Solomonów wyemigrował do Penetanguishene, gdy przeniesiono tam garnizon brytyjski. Wszyscy zamieszkali w Killarney potomkowie rodu Solomonów wywodzą się od Wilhelma (William, trzeci syn Ezekiela i Louise) i jego żony Agibicocona.

Udaliśmy się też do Pitfield’s, jedynego wielobranżowego sklepu w Killarney, i do hotelu Killarney Mountain Lodge (pierwotnie został on wybudowany jako miejsce wypoczynku dla bardzo bogatego właściciela firmy przewozowej i gościł wiele słynnych osobistości; jedną z nich był Jimmy Hoffa, przewodniczący związku zawodowego Teamsters). Kiedy czekałem na Catherine w salonie restauracyjnym, zauważyłem dość dużą (260 stron) książkę w twardej oprawie na temat historii Killarney i okolic pt. „Klejnot zatoki Georgian Bay: Historia Killarney” (Georgian Bay Jewel: The Killarney Story) autorstwa Margaret E. Derry. Po przejrzeniu kilkunastu stron tak mnie ona zainteresowała, że przed wyjazdem Catherine kupiła mi ją w prezencie na urodziny (i nie rozczarowałem się - spędziłem wiele godzin, czytając tę fascynującą książkę i podziwiając wiele urzekających zdjęć, obrazów i szkiców, które znacznie uatrakcyjniły jej czytanie; można ją nabyć w http://www.poplarlane.net/).

Pojechaliśmy z powrotem nad rzekę Chikanishing River, wrzuciliśmy parę rzeczy do kanu i ruszyliśmy w stronę naszego biwaku - tym razem wiatr był łagodny i nie musieliśmy się przejmować pogodą!

Dwudziestego drugiego sierpnia 2012 r. planowaliśmy popłynąć pod wieczór do wyspy Martins Island i poszukać geocache, ale wiał zbyt silny wiatr, a nawet ta krótka podróż wymagałaby przepłynięcia kilku odcinków na otwartych wodach. Zdecydowaliśmy się iść wcześniej spać i również wcześnie wstać, a potem od razu wyruszyć na Martins Island.

Wstaliśmy o 6:00 rano. Było bezwietrznie, usiedliśmy na skale i, spożywając skromne śniadanie, delektowaliśmy się wschodzącym słońcem, niezmąconym niczym lustrem wody i otaczającą nas przestrzenią. Przypomniałem sobie, jak Anna Brownell Jameson opisała pierwszy poranek po opuszczeniu Killarney, gdy na skale wraz z wioślarzami jadła śniadanie - miejsce to musiało znajdować się stosunkowo blisko naszego biwaku:

Tego poranka spożyliśmy śniadanie na małej, wyjątkowo przepięknej wyspie, wyłaniającej się niespodziewanie z wody. Z przodu przed nami rozciągało się otwarte jezioro i poranne niebo czyniło jego taflę niebieską, jasną i spokojną, jak też wyłaniał się wschodni kraniec wyspy Manitoolin Island, a naokoło nas, jak okiem sięgnąć, rozproszone były wysepki. Poczucie oddalenia i przenikliwej samotności wzmagało odczucie piękna: oto była natura w pierwotnym stanie świeżości i niewinności, tak jak wyszła spod ręki swego Stwórcy i zanim ludzkość nad nią westchnęła - od razu zhańbiona i uświęcona tym kontaktem. Nasza mała wyspa obfitowała w piękne krzewy, kwiaty, zielonkawe mchy i szkarłatne porosty. Znalazłam małe zagłębienie, gdzie komfortowo się wykąpałam i zrobiłam toaletę. Kiedy wróciłam, na odłamku skały czekało już na mnie śniadanie; moje siedzenie, wraz z poduszką i płaszczem ładnie ułożone, a na tym wszystkim położony bukiet kwiatów. To była niezawodna „galanterie”, której doznawałam czasem od jednego, czasem od drugiego z moich licznych „cavaliers”.

Kto wie, może na tej opisanej przez autorkę wysepce właśnie biwakowaliśmy?

Przed godziną 7:00 rano byliśmy na wodzie i rozpoczęliśmy wiosłowanie ku wyspie Lowe Island, oddalonej o 10 minut od naszego biwaku. Na tej wyspie, jak też na sąsiedniej, na południowy zachód od niej, stało parę domków. Próbowaliśmy przepłynąć kanał pomiędzy wyspami, ale był zbyt płytki, toteż udaliśmy się wokoło mniejszej wysepki i wpłynęliśmy do kanału z innego kierunku. Spostrzegłem spore żeremie bobrowe, a w pobliżu leniwie pływającego bobra. Budynek na wyspie Lowe Island przypominał mały ośrodek, ale był w tym czasie niezamieszkały. Być może był to prywatny klub wędkarsko-myśliwski do użytku przyjeżdżających tu członków.

Następnie powiosłowaliśmy do wyspy East Fox Island, a potem ku wyspie Martins Island. W ubiegłym roku, spędziwszy dwie noce na biwaku na wyspie Solomon Island z powodu wietrznej pogody, rano wreszcie popłynęliśmy na wyspę West Fox Island. Obraliśmy wówczas prawie taką samą trasę, jaką płynęliśmy dzisiaj. Trudno opisać piękno tych małych, okrągłych wysepek, wystających z wody, jak gdyby zostały wypchnięte przez wulkaniczne eksplozje, wypolerowanych i gładkich, przypominających zjeżdżalnie. Na wyspie Martins Island tu i tam zobaczyliśmy biwakujących wodniaków. Wpłynęliśmy do dużej zatoki na wschodnim krańcu wyspy. Wzdłuż brzegu znajdowało się wiele kamieni i skał i było bardzo ślisko, musieliśmy więc bardzo uważać, wychodząc z kanu i wciągając je na ląd.

Gdy kanu zostało zabezpieczone (dawniej, gdy go nie przywiązywaliśmy, dwa razy nam odpłynęło!), weszliśmy stromym, ale krótkim zboczem na miejsce, gdzie miała się znajdować geocache. Rozciągał się stamtąd przepiękny widok - widzieliśmy wyspę West Fox Island i miejsce, gdzie rok temu biwakowaliśmy, jak też wyspę Green Island i wiele innych skalistych wysepek. Geocache o nazwie The Spider Tree (Drzewo Pajęcze) miała znajdować się (według współrzędnych odbiornika GPS) tam gdzie sosna, której gałęzie rzeczywiście przypominały odnóża pająka.

Dookoła sosny było mnóstwo pęknięć i szczelin, toteż sądziłem, że geocache była w nich umieszczona. Ponieważ niedaleko znajdował się biwak, nie chcieliśmy się za bardzo do niego zbliżać i przeszkadzać odpoczywającym tam kajakarzom - niewątpliwie zastanawiali się, po co tam przyszliśmy! W każdym razie spędziliśmy ponad godzinę, przeszukując każdy zakamarek, szczelinę, pęknięcie i rysę wokoło drzewa, ale bez skutku.

Ba, nawet dokładnie zbadaliśmy to drzewo i zakamarki znajdujące się koło przyległych drzew, ale nie natknęliśmy się na nic, co przypominałoby geocache. Niestety, zapomniałem zabrać ze sobą wydruk z opisem geocache (który dawał wskazówkę „biała sosna”), ale nie przypuszczam, aby to mi coś pomogło - przecież szukałem na obszarze w promieniu 5-10 metrów od współrzędnych GPS. W końcu opuściliśmy to miejsce z pustymi rękami, nie znalazłszy niczego, lecz absolutnie warto było zrobić ten poranny wypad! Zeszliśmy do kanu i powiosłowaliśmy dookoła wyspy Martins Island. Zatrzymaliśmy się na moment w dobrym miejscu na biwak (Catherine odwiedziła je już rok temu), a następnie wróciliśmy na nasz biwak.

Zdecydowaliśmy spakować się jeszcze tego samego dnia i po południu popłynąć do miejsca biwakowego znajdującego się na wyspie Philip Edward Island, naprzeciwko ujścia rzeki Chikanishing River - tego samego, na którym spędziliśmy jedną noc dwa lata temu. O 5:00 po południu opuściliśmy to urocze miejsce i już o 6:30 przypłynęliśmy na nowe. Poziom wody był znacznie niższy - z wody wystawały dwie duże skały, które dwa lata temu całkowicie przykrywała woda. Byłem niezmiernie rozczarowany, gdy zobaczyłem zrobione z kamieni wielkie palenisko, a w środku mnóstwo śmieci, rozbitych butelek po piwie i innych odpadków.

Ponieważ trudno było go używać, parę metrów dalej zbudowano nowe palenisko - pewnie było to łatwiejsze zadanie niż oczyszczenie tego zaśmieconego. Jednak w tym nowym ognisku też już leżało sporo rozbitego szkła, które uważnie usunąłem. Przypomniał mi się jeden z odcinków serialu The Simpsons pod tytułem Trash of the Titans, w którym Homer Simpson został komisarzem odpowiedzialnym za oczyszczanie miasta Springfield. Oczywiście nie trzeba było długo czekać na katastrofalne rezultaty jego zarządzania - po krótkim czasie miasto tonęło w śmieciach. Ponieważ nikt nie kwapił się do uprzątnięcia tego bałaganu, burmistrz miasta postanowił przenieść całe miasto w nowe miejsce, kilka mil dalej. Lisa Simpson proroczo przewidziała, że gdy tylko Springfield zostanie przeniesione, jego mieszkańcy zaczną je od nowa zaśmiecać.

Szybciutko ustawiłem mały namiot, umieściłem w nim materace i śpiwory i wskoczyliśmy do kanu, popłynęliśmy do samochodu i pojechaliśmy do miasteczka Killarney. Zafundowaliśmy sobie porcję ryb i frytek, a ja zamówiłem 2 funty wędzonej ryby, którą miałem odebrać następnego dnia. Rozmawiałem z bratem właściciela restauracji, który powiedział mi, że rybacy muszą kupować specjalne quotas (kontyngenty), pozwalające im na złowienie określonej ilości ryb w roku - zapewnił mnie też, że właściciel restauracji (który jako jedyny zajmował się w Killarney rybołówstwem - aż się nie chce wierzyć, bo dawniej stanowiło ono podstawę lokalnej ekonomii) posiada dużo quotas i w restauracji nie powinno zabraknąć ryb! Najczęściej rybacy łowili White Fish (ryba o białym mięsie), ale w sieci dostawały się też szczupaki, a nawet jesiotry - szczupaki były wypuszczane, a połów jesiotrów, nawet przez wędkarzy, został kompletnie zakazany w Ontario parę lat temu i oczywiście one też musiały być wypuszczane (chociaż nie znam nikogo, kto kiedykolwiek złowił lub próbował złowić jesiotra). Notabene, wędkowanie na jesiotra było niezmiernie popularne w Ontario w XIX w. i na początku XX w., niektóre okazy osiągały kilka metrów i ważyły setki kilogramów. Według kilku świadków jeszcze nie tak dawno w parku Bon Echo w jeziorze Lake Mazinaw widziano „Potwora Jeziora Mazinaw”. Niektórzy biolodzy uważają, że być może świadkom się nie przewidziało - jezioro Mazinaw Lake jest jednym z najgłębszych w Ontario (ok. 180 metrów głębokości) i możliwe, że uchował się w nim ogromny jesiotr.

Gdy dwa dni temu byłem w Killarney, widziałem kilka korpulentnych wydr baraszkujących koło łodzi rybackiej - były trochę oswojone (ale nadal dzikie - wystarczyło spojrzeć na ich potężne i ostre zęby, aby czuć dla nich respekt) i pewnie żywiły się rybimi odpadami! Tym razem łódź rybacka, zacumowana z tyłu restauracji, była już wyczyszczona, pusta i gotowa do porannego rejsu następnego dnia.

Była już godzina 8:00 wieczorem i sklepy w Killarney zamykano. Przeszliśmy się główną ulicą i pojeździliśmy samochodem po bocznych uliczkach. Większość biznesów w zimie nie była otwarta, a ich właściciele wyjeżdżali do większych miast kanadyjskich lub do południowych, cieplejszych stanów w USA, jak to co roku czynią setki tysięcy Kanadyjczyków, tzw. snow birds.

Gdy dotarliśmy na parking, zapadły już ciemności i dookoła nikogo nie było. Kiedy przy świetle latarek ładowaliśmy kanu, usłyszeliśmy hałas silnika, a po chwili z ciemności wyłoniła się motorówka, powoli płynąca po rzece i zbliżająca się do doku. Ani łódź, ani żaden z jej pasażerów widocznie nie posiadał latarki (???) i gdy w ciemności wyciągali łódkę z wody i mocowali do przyczepy samochodowej, mieli wiele problemów. Po zaparkowaniu samochodu wsiedliśmy do kanu - była godzina 21:15 i panowały kompletne ciemności, ale (na szczęście) nie wiał wiatr. Nie słyszeliśmy ani nie widzieliśmy żadnych innych świateł łodzi, jedynie w oddali zapalały się i gasły w regularnych odstępach światła nawigacyjne. Niemniej jednak założyliśmy zapalone headlights (latarki czołowe) i wiosłowaliśmy do naszego biwaku. Czasami spoglądałem na odbiornik GPS, aby upewnić się, że płyniemy we właściwym kierunku. Na ogół zostawiamy na biwaku migającą latarkę, która bardzo pomaga nam w nocy znaleźć drogę. W końcu dotarliśmy na biwak, ale przedtem kanu lekko uderzyło w jedną z tych dwóch wystających z wody skał! Szybciutko rozpaliłem ognisko i upiekliśmy na grillu kilka doskonałych kiełbasek kupionych poprzedniego dnia w sklepie Pitfield’s. Była to nasza ostatnia noc w tej okolicy i z przyjemnością siedzieliśmy przy ognisku do późna w nocy.

Następnego dnia wstaliśmy późnym rankiem, a ponieważ większość naszych rzeczy była już załadowana do samochodu, nie było dużo do pakowania. Wypłynęliśmy po południu i jeszcze trochę popływaliśmy wzdłuż przeciwległego brzegu, gdzie znajdował się szlak pieszy Chikanishing Trail. Catherine wielokrotnie chciała go zaliczyć, ale nigdy nie miała na to czasu. Na parkingu było sporo ludzi, spuszczali lub wyciągali łodzie. Włożywszy wszystkie nasze rzeczy do samochodu (co nigdy nie jest prostym zadaniem - z jakichś niewyjaśnionych przyczyn zawsze wydaje mi się, że wracamy z większym bagażem), pojechaliśmy do miasteczka Killarney. Odebrałem wędzone ryby z Herbert Fisheries, a Catherine kupiła porcję frytek i zimne piwo; siedząc na doku restauracji, w drewnianych fotelach typu Adirondac, po raz ostatni patrzyliśmy na kanał Killarney i przepływające nim łodzie. W drodze powrotnej wpadliśmy jeszcze do parku Killarney, wykąpaliśmy się pod prysznicem i założyłem na siebie czyste ubranie, a Catherine jeszcze kupiła mi książkę o Killarney: Georgian Bay Jewel: The Killarney Story i napisała w niej miłą dedykację z okazji moich 50. urodzin.

Zatrzymaliśmy się (ponownie!) w restauracji The Hungry Bear, gdzie spotkaliśmy Hungry Bear i jego kolegę, Bluberry Hound (tzn. pracowników restauracji przebranych za niedźwiadka i pieska). Posiliłem się miską świetnej zupy oraz wypiłem kawę. Wdepnęliśmy na chwilę do sąsiedniego sklepu - The Trading Post - istotnie, niektóre rzeczy, jakie posiadał na składzie, były niezmiernie oryginalne (np. kubki, talerze i krawaty z rysunkami indiańskiego artysty Benjamina Chee Chee, rzeźby, koszulki z unikalnymi wzorami, książki, filmy wideo), ale moim zdaniem, były za drogie i nic nie kupiliśmy. Do Toronto jechało się dobrze - w pewnym momencie zobaczyliśmy na drodze bardzo stary autobus (który powinien znajdować się w muzeum), wlokący się z szybkością ok. 20 km/h drogą, gdzie maksymalna szybkość to 90 km/h. Niektórzy kierowcy musieli ostro hamować, aby się z nim nie zderzyć. Kiedy dojeżdżaliśmy do Toronto autostradą nr 400, tuż przed zjazdem na drogę King Road utworzył się korek z powodu prac drogowych. Zauważyłem samochód ciągnący łódź z dużym silnikiem. Powoli wyprzedził mnie z lewej strony i przez jakiś czas patrzyłem na tył łodzi, jako że znajdował się przede mną. Parę minut później, gdy wszystkie samochody zwalniały z powodu korka, ktoś nie był w stanie wyhamować i uderzył w tył przyczepy, na której była łódź. Nie wiem, czy łódka lub silnik zostały uszkodzone, ale zobaczyłem kilka osób wysiadających z samochodów i stojących koło nich. Ponieważ wypadek zdarzył się w miejscu, gdzie rozpoczynał się pas zjazdowy na drogę King Road, zdecydowałem się pojechać tym zjazdem, a potem drogą King Street. W końcu dojechaliśmy do domu.

Była to jedna z naszych najdłuższych wypraw, składająca się z dwóch oddzielnych wycieczek, po jednym z najpiękniejszych obszarów Ontario. Z pewnością powrócimy w te okolice w niedalekiej przyszłości!

Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Autor: Jack / 2012.08
Komentarze:
Brak komentarzy.