Oferty dnia

Sri Lanka - cz I - Perła Oceanu Indyjskiego - relacja z wakacji

Zdjecie - Sri Lanka -  cz I - Perła Oceanu Indyjskiego
.
Gorąca, daleka Sri Lanka.... egzotyczny Raj.... Perła Oceanu Indyjskiego...... Łza z policzka Indii... Wyspa jak kropla herbaty... Cynamonowa Wyspa... Kraina Arakiem i Herbatą Płynąca... Ratna-Dweepa-Wyspa Klejnotów....
- nawet znany podróżnik Marco Polo, podobno gdy ją ujrzał, powiedział, że to najpiękniejsza wyspa świata! - ale tego akurat potwierdzić nie mogę, bo nie widziałam niestety na świecie tylu miejsc, co Marco Polo:), ale zgodze się, że wszystkie te nazwy pięknie i dość trafnie określają tę zieloną, wspaniałą wyspę, która wcale nie była na samej górze naszej ”tajnej top-podróżniczej listy”, choć była na pewno w pierwszej dzisiątce; w każdym razie nie planowaliśmy Sri Lanki na tegoroczny wyjazd, bo po głowie chodziły nam raczej karaibskie klimaty, ale tak się w efekcie wszystko ułożyło, że zamiast w Cancun wylądowaliśmy w Colombo :)

Za to wrażenia z tej wyspy przeszły moje wyobrażenia o tej krainie, być może dlatego, że nie nastawiałam się specjalnie Bóg wie na co... i moje oczekiwania co do tej akurat wyspy nie były zbyt wygórowane, ale rzeczywistość na miejscu pokazała że nasze wyobrażenia i powierzchowna wiedza na temat tego kawałka ziemi nie miały niczego wspólnego z zastanym stanem faktycznym, bo wyspa jest naprawdę absolutnie wspaniała i przepiękna i momentami urzekająca nawet aż do łez....

Ale od początku….

Bardzo stara nazwa tej wyspy to po prostu Lanka (Wyspa), wczesniej były jeszcze takie nazwy jak Taprobana i Serendib, w czasach kolonii- Cejlon, a dopiero dużo później, bo po odzyskaniu niepodległości do starej nazwy Lanka - dodano przedrostek: Sri (olśniewająca,rajska) i powstało nowe odrodzone Państwo o nazwie Olśniewająca Wyspa – Sri Lanka.

Istnieje nawet pewna, dość ciekawa opinia, że : „ kto sądzi, że nie będzie mu dane dostąpić po śmierci prawdziwej rajskiej szczęśliwości, ten może przynajmniej za życia wybrać się na Sri Lankę”  - no nawet się zgadzam z tą opinią, bo chyba musi być w tym odrobina prawdy!, więc tym bardziej się cieszę, że tu dotarłam, bo wrota do niebiańskiego Raju jakoś chyba nie będą przede mną otwarte...:)), za moje zbyt grzeszne życie bez głębokiej wiary w sercu:)

Jest więc 22 lutego 2016 i kolejna dłużąca się niemiłosiernie podróż… kolejny, trzeci już raz siedzimy w dreamlinerze i tylko lekkie podekscytowanie podróżą i tym, co nas tam czeka pozwala jakoś pokonać zmęczenie.

W tym miejscu wspomnę tylko, że nasza wybrana opcja podróży na Sri Lankę to dość popularna, 2-tygodniowa wycieczka z BP Rainbow Tours – „Łza z policzka Indii” z 6-cio dniowym wypoczynkiem w wybranym hotelu; opcję taką wybraliśmy rozmyślnie, ze względu na dość bogaty program zwiedzania, który zaspokajał w sposób wystarczający naszą chęć poznania tej wyspy.

Pierwszy dzień w zasadzie cały przeznaczony jest na wypoczynek po podróży i krótkie zwiedzanie Colombo, może w sumie samo zwiedzanie zajęło nam ze 2,5 godziny, ale i tak wszyscy chyba bardziej marzyli już o powrocie do hotelu i jak już nadszedł w końcu ten moment, to dosłownie tuż po zachodzie słońca i kolacji padliśmy do łóżek, a twardy sen trwał nieprzerwanie chyba z 11 godzin!, za to rankiem... wyspani, wypoczęci i zrelaksowani popatrzyliśmy na otaczający nas świat już w zupełnie innych barwach: mienił się przed nami świat pełen intensywnych kolorów, słońca i gorąca, bujnej przyrody i niezwykle barwnych ludzi.

Wracając jeszcze do Colombo: miasto jak miasto; d... nie urywa, chociaż w rozumieniu azjatyckim może uchodzić za miasto ”klimatyczne”. Widziałam w tym miescie zbyt mało i byłam w nim zbyt krótko, żeby się w tym temacie rozpisywać, ale najbardziej wytworna dzielnica miasta- o pięknej nazwie - Ogrody Cynamonowe, to po prostu zadbane, szerokie aleje, porządne domy, ładnie utrzymane parki wokół, jest czysto i mieszkają tu nieco zamożniejsi obywatele miasta niż przeciętni, ale nie jest to jakiś Wersal, czy coś podobnego, przynajmniej na pierwszy rzut oka; a same Ogrody Cynamonowe to dziś już tylko piękna nazwa, bo po cynamonie rosnącym tu niegdyś obficie, nie ma tu rzecz jasna śladu:), co cały cynamon dawno wywieźli stąd holendrzy...:)

Ścisłe centrum, czyli City - to coś jak warszawskie City 20 lat temu :) 2 wieżowce na krzyż, kilka niższych nowoczesnych biurowców i tyle.
Dosyć ładnym miejscem jest niewielka świątynia Seema Malaka, ładnie położona nieopodal City nad jeziorem Baira, gdzie mogliśmy złapać nieco odświeżającego oddechu po trudach podróży.

Colombo ma też dzielnicę Pettah - czyli prawdziwie bijące serce miasta; zdecydowanie mniej tu urodziwie jesli chodzi o architekturę, a i zamożność portfela mieszkańca Pettahu raczej nie plasuje się na liście Forbes'a :), ale za to jest tu niesamowicie barwnie, gwarnie i tak prawdziwie azjatycko; Pettah to jeden wielki bazar na którym nie brakuje też świątyń i innych ciekawych miejsc; Z pewnością miejsce to oddaje realizm tego kraju i gdybym miała możliwość pobyć w Colombo nieco dłużej, zapewne ograniczyłabym się własnie do Pettahu, bo w takich miejscach najlepiej można poznać prawdziwe oblicze miasta i jego mieszkańców.

Nowy dzień zaczynamy od chyba najbardziej znanego miejsca na wyspie: od słynnej Pinnawali, to miejsce gdzie ponad 40 lat temu zaopiekowano się osieroconymi, porzuconymi i chorymi słoniami i stan ten trwa do dzisiaj. Możemy zaobserwować jak w malowniczym plenerze nad rzeką Ma Oya słonie biorą swoją codzienną, kilkugodzinną kąpiel, a następnie zawsze o 12 w południe wracają do Sierocińca i jest to największe widowisko w tym miasteczku, bowiem następuje prawdziwy przemarsz kilkudziesięciu słoni przez miasto!

Jesteśmy więc świadkami jak te wielkie i urocze stworzenia paradują dziarsko przez całe miasto i posuwając się zgrabnie między straganami i kramami licznych sprzedawców zmierzają do sierocińca znajdującego się po drugiej stronie Pinnawali.

I to tyle jeśli chodzi o słoniowy zachwyt, reszta jest niestety nieco bardziej gorzka...

Sierociniec dla słoni pierwotnie założony został dla dosłownie kilku słoniątek-sierotek znalezionych gdzieś w dżungli bez matek. Owy sierociniec miał im poczatkowo służyć jako takie ”przedszkole połączone ze szpitalikiem”, gdzie słoniątka zostały otoczone opieką. Ale od tamtego czasu wiele się zmieniło.... Dzisiaj to miejsce jest juz raczej tylko komercyjną atrakcją turystyczną, mimo, że są tu naprawdę dwa czy trzy poważnie ranne i okaleczone słonie. Obecna ich populacja to już są osobniki urodzone tutaj w ”murach” sierocińca, więc raczej nigdy już nie powrócą do prawdziwej wolności.

Ich codzienność polega na regularnym spędzie nad rzekę, gdzie się kąpią i są karmione ku radości fotografujących je tłumów turystów. Natomiast ich opiekunowie są wyjątkowo ”chętni” na pozowane zdjęcia za opłatą, gdzie ich podopieczni bardzo grzecznie reagują na wszelkie komendy, dosłownie jakby się bały tych wielkich drągów z metalowym hakiem na czubku, które mahuci trzymają w rękach (???) lepiej sobie nawet nie wyobrażac jak musi wyglądac ich tresura i nauka posłuszeństwa(!) , a grube, metalowe łańcuchy na nogach co niektórych osobników kiwających się jak w chorobie psychicznej, dopełniają przygnębiający obrazek.
Taka jest prawda, że dziś to jest już część biznesu, jak w większości takich miejsc w całej Azji.

Właśnie między innymi dlatego, a może głównie dzięki wiedzy nabytej po zeszłorocznej wycieczce do Tajlandii na temat słoniowego biznesu turystycznego, na Sri Lance zrezygnowaliśmy w pełni świadomie z rozrywki jaką jest chetnie wykupywana przejażdżka na słoniu, która dla wielu nieświadomych zupełnie turystów jest z pewnością wielką, egzotyczną rozrywką i atrakcją. Są jednak rzeczy o których nie powie nam ani pilot wycieczki, ani nie wyczytamy tego w przewodnikach turystycznych; tego że słonie pracujące dla branży turystycznej ”pozyskuje się” w wyjątkowo okrutny sposób. Maluchy siłą są odrywane od matek, a czasami nawet wykrada się je nielegalnie ze stada dziko żyjących słoni na wolności.
Takie małe słoniątko jest bite drągiem z metalowymi gwoździami, lub rażone prądem pejczami elektrycznymi; a gdy taki maluch jest nieco buńczuczny i się buntuje, jest głodzony przez wiele dni, dzięki czemu łamie się w ten okrutny sposób jego siłę, wolę i charakter; a wszystkie te okrutne metody mają na celu jedno: żeby taki słoń przez kilkadziesiąt lat ciężko pracował ku uciesze spragnionych rozrywek turystów...
Niewielu turystów zdaje sobie też sprawę, że to ciężkie, czasami metalowe siedzisko wraz z kilkoma osobami może ważyć nawet pół tony, a słonie wbrew pozorom mają bardzo delikatne kręgosłupy i po latach takiej pracy zaczynają boleśnie to odczuwać. Cierpią na choroby zwyrodnieniowe kręgosłupa, miewają poważne bóle nóg i stawów a każdy krok dla takiego chorego słonia to po prostu cierpienie i ból.
Przynajmniej dzisiaj już wiemy, że kiedykolwiek w życiu będziemy jeszcze w jakimś azjatyckim kraju, nigdy nie weźmiemy już udziału w takiej „atrakcji”; wystarczy nam wstydliwa nauczka z Tajlandii, gdzie zupełnie nieświadomie wzięliśmy udział w takim procederze.

Kolejny dzień - to słynna Sigirija - dla nas prawdziwe wyzwanie, szczególnie po wcześniejszych opowieściach Pani przewodnik, że wejście na Skałę jest dość trudne, wyczerpujące i wymaga naprawdę dobrej kondycji i dość zdrowego serca zważywszy na upał jaki tu panuje. Nieco wystraszeni słuchamy tych przestróg i ostrzeżeń, ale co tam…. idziemy… w końcu nie po to przyjechaliśmy taki szmat drogi, żeby teraz „pękać” :), zapomnieliśmy tylko, że latka nam lecą… i kondycja jakby słabnie:), no ale w końcu się nie poddajemy i odważnie idziemy naprzód; najpierw dziarsko i ochoczo, a potem już tylko ochoczo:). Nieco werwy i pewności siebie dodaje nam widok setek wchodzących tu lokalesów; a byliśmy naprawdę pod ich sporym wrażeniem, widząc jak starsi ludzie z laskami na bosaka czy w jakichś klapkach, czy nawet dźwigający małe dzieci, mozolnie wspinają się po niekiedy stromych i nierównych schodach.

W Sigirija znajdują się malownicze pozostałości pałacu królewskiego Kassapy z V stulecia wpisane na listę Unesco. Ruiny urzekają zarówno rozmachem budowli jak i kunsztem oraz zaawansowaną techniką ich wykonania, zważywszy na fakt, że miało to miejsce 16 wieków temu.

Sigirija kojarzona jest dziś głównie z trzema elementami: potężna, wysoka skała położona niezwykle malowniczo na ogromnej równinie, sięgająca 200 lub 300 m wysokości (w zależności czy ta liczona jest od poziomu morza czy od podstawy skały:); kolejny element to dwie olbrzymie lwie łapy z pazurami, które są jedyną pozostałością istniejącego tu kiedyś wielkiego lwa strzegącego dostępu do szczytu skały oraz przepiękne, świetnie zachowane freski ukazujące roznegliżowane nałożnice króla Kassapy.
Naukowcy podają, że tych malowideł było tu kiedyś ponad 500 i rozciągały się na skalnych ścianach o wymiarach 150 x 50 metrów, ale to co pozostało do dnia dzisiejszego to tylko maleńka namiastka tego, co było tu pierwotnie, a co niestety zniszczyli mieszkający tu później mnisi, ale o tym będzie za chwilę.

Historia tego miejsca opowiada, że ówczesny rządzący, król Datusena miał dwóch synów: następcę tronu Mogallanę i Kassapę z nieprawego łoża. Kassapa był zazdrosny i z natury okrutny, a nie mogąc pogodzić się z faktem, że to nie on obejmie tron uknuł rzecz straszną: zamordował ojca, a brata wypędził do Indii i wtedy ogłosił się nowym Panem i Władcą’ ale ze los jest przewrotny, Mogallana nie tracił czasu w Indiach po próżnicy, tylko organizował tam tamilską armię najemników aby wrócić i zawalczyć o swoje dziedzictwo.
Tymczasem Kassapa w obawie przed braterską zemstą zbudował na samotnej skale potężną Twierdzę, którą nazwał Sigirija (co znaczy: Lwia Skała) i żył sobie tam w dostatku i luksusach mając w posiadaniu aż 60 pięknych kobiet sprowadzonych z różnych części świata jako jego nałożnice, uwieczniając je na ścianach jaskini w swojej twierdzy( to właśnie owe Niebiańskie Dziewice, których niewielki fragment możemy dziś podziwiać).

18 lat później, kiedy to armia Mogallany zjawiła się wreszcie pod Skałą rozpoczęła się walka, ale pewny siebie Kassapa, zamiast bronić się na szczycie skały, osiodłał swego bojowego słonia i poszarżował przeciwko bratu na czele swych oddziałów. Niestety, w ferworze walki słoń samozwańczego króla spłoszył się i przebiegł galopem przez zwarty szyk wroga, a jego żołnierze myśleli, że ich dowódca ucieka z pola bitwy i zdezorientowani wycofali się, a sam Kassapa widząc, że został odcięty od swojej armii - popełnił samobójstwo.

Po odzyskaniu swego królestwa, Mogallana oddał Lwią Skałę mnichom, by od tej pory służyła już tylko zbożnym celom, Ci jednak nie mogąc się skupić na modlitwach widząc wymalowane wszędzie półnagie piękności zamalowali ściany jaskiń, a te najwyżej umieszczone malowidła, których nie mogli dosięgnąć przetrwały do dziś ciesząc oczy odwiedzających.

Kolejną fajną i bardzo ciekawą atrakcją była wizyta w ajurwedyjskim ogrodzie ziół i przypraw w miejscowości Matale; dla mnie to miejsce szczególnie ciekawe ze względu na moje duże zainteresowanie tematyką ogrodnictwa wszelakiego w ogóle, a takie tropikalne miejsce pełne nieznanych lub znanych tylko z nazwy roślin – dla mnie było jak balsam dla oczu i duszy.

Pod okiem lokalnego przewodnika będącego jednocześnie ajurwedyjskim lekarzem, przemierzamy spory ogród zatrzymując się przy ciekawszych okazach i słuchając opowieści znawcy ajurwedy, chłoniemy nową, botaniczną wiedzę na temat zastosowania i działania poszczególnych roślin, i uswiadomiłam sobie, że ów pan przewodnik dobitnie obnażył mój zatrwazająco niski stan wiedzy o przyprawach i ziołach świata i ich zastosowaniu w medycynie, przemyśle kosmetycznym i spożywczym.

Warto zaglądać w takie miejsca , bo te Ogrody są bardzo ciekawą atrakcją i można w nich obserwować wspaniałą uprawę roślin, które znane są nam pod nazwami bardzo wielu przypraw , które używamy na co dzień w kuchni, ale nie mamy pojęcia jak rosną i jak w ogóle wyglądają, bo z reguły widujemy je w postaci wysuszonej i sproszkowanej lub pod postacią mieszanki ziół, a poza tym dowiedzieliśmy się też mnóstwa ciekawych rzeczy na temat samej Ajurwedy, co to w ogóle jest? i z czym to jeść? :)

Po obejrzeniu większości ciekawych okazów rosnących w ogrodzie udaliśmy się do szałasu z palmowych liści, gdzie Pani pokazała nam cały proces oczyszczania ziaren ryżu, zrobienia z niego mąki i zwieńczyła pokaz usmażeniem dla nas pysznych ryżowych ciasteczek podobnych do racuszków.
Ta sama Pani okazała się być prawdziwą kobietą-orkiestrą, bo po uprzatnięciu kuchni po pichceniu racuszków, zabrała się dziarsko za masowanie naszych karków wprawną ręką, wmasowując w nas aromatyczny olejek kokosowy i namawiając oczywiście na jego zakup:).

W każdym razie dla mnie wizyta w tym miejscu była niezwykle interesującą i pouczającą lekcją, mimo oddźwięku komercyjnego, który w ewidentny sposób prowadził do meritum całej wizyty: zakupu ich naturalnych, wytwarzanych tutaj produktów po wielokrotnie przeszacowanej cenie, czasami wręcz szokująco wysokiej, ale cóż… dla azjatów - europejczycy to bankomaty, więc trzeba ich trochę wydoić.

Kolejnym ciekawym miejscem, które odwiedziliśmy była mała faktoria batiku. Batik na Sri Lance nie jest oczywiście aż tak bardzo popularny ani znany w świecie jak ten indonezyjski, ale wytwarza się go tutaj tradycyjnie w wieku miejscach już od dość dawna, choć na znacznie mniejszą skalę niż np. na Jawie czy Bali.

Sama technika wytwarzania batiku jest oczywiście taka sama jak w Indonezji i polega na nakładaniu gorącego wosku na misternie naszkicowany wzór na tkaninie, a następnie taka nawoskowana tkanina zostaje poddana farbowaniu, najczęściej naturalnymi barwnikami. Kolejnym etapem jest nakładanie ponownej warstwy wosku sztapułkami i specjalnymi tjantingami, poprawianie wzorów i ponowne ich barwienie, a czynność tę powtarza się czasami wielokrotnie aż do uzyskania pożądanego efektu.

Na Sri Lance tworzenie batiku ma wciąż bardzo stare, żywe tradycje, a wszystko odbywa się ręcznie i dość prymitywnie jak przed wiekami ale efekty tej niezwykle pracochłonnej pracy wymagającej mnóstwa czasu i cierpliwości godne są zachwytu i odpowiednio wysokiej zapłaty.

Sam proces powstawania batiku jest niezwykle ciekawy, ale oczywiście kolejnym etapem wizyty jest sklep z gotowymi batikowymi wyrobami po astronomicznych wręcz cenach, więc większość osób tylko ogląda te wszystkie piękne malowidła ale rzadko kto dokonuje tu zakupów.

Te cenne tkaniny z pewnością warte są kwot, których się za nie żąda ale mało jest chętnych na aż tak kosztowne zakupy. Sam batik można kupić w wielu innych miejscach wyspy po znacznie bardziej przystępnych cenach, aczkolwiek w takich faktoriach jak ta - zapewniają, że ten tańszy zapewne nie jest oryginalny, zresztą tanie podróbki batiku nie są trudne do odróżnienia, ponieważ nawet laik zauważy ich lichą wartość zdobniczą, ale jeśli spotkamy gdzieś rzecz, która nam się podoba to należy ją kupić, żeby potem nie żałować.

A teraz będzie trochę o czarnej magii:), czyli drewnianych lankijskich maskach, z którymi mieliśmy okazje sie zapoznać przy okazji naszego pobytu w Wytwórni Snycerskiej.

W takich miejscach, które odwiedzaliśmy na wyspie produkuje się oczywiście całą masę przeróżnych drewnianych pamiątek, a głównie są to drewniane słonie, figurki Buddy czy Genesha, słynnych lankijskich rybaków na palach a oprócz tych najpopularniejszych znajdziemy też ogromne rzeźby i całe zestawy mebli, których jednak turyści raczej nie kupują:), przynajmniej nie masowo.

Rzecz jednak ma się zupełnie inaczej w przypadku masek i drobnych figurek, które są chętnie kupowane i które sama często zwożę do domu z różnych wyjazdów.

Ale lankijskie maski to nie tylko kawałek pomalowanego drewna; dobrze jest wiedzieć, że są tu maski dobre i złe, a te złe przywleczone ze świata do domu, jak nietrudno się domyśleć mogą nam niestety nieopatrznie przynieść jakiegoś pecha czy wręcz nieszczęście.

W kwestii wszelkich wierzeń i zabobonów zawsze traktowałam te sprawy mocno z przymrużeniem oka:), ale odkąd się nasłuchałam kiedyś w Kenii na temat złych mocy i różnych szamańskich praktyk za pomocą czarnej magii i właśnie masek, to mój stosunek do tych fajnych pamiątek uległ nieco odmianie:) i zaczęłam ostrożniej dokonywać ich wyboru w przypadku chęci zakupu.

Dokładnie tak samo, jak w przypadku afrykańskich masek, te lankijskie również dzielą się na te pożądane i te których należy się wystrzegać jak ognia i trzymać od nich z daleka:)

Maski są tutaj nieodłącznym elementem życia mieszkańców Sri Lanki, którzy często ozdabiają nimi swoje domy. Niemal każdy dom na Cejlonie strzeżony jest przed złymi mocami właśnie przez odpowiednie maski. Ich wymowne i demoniczne wizerunki: często z wybałuszonymi oczyma, z rzędem kobr w miejscu włosów, malowane jaskrawymi farbami i umieszczane wysoko na szczytach budynków lub tuż nad wejściem - mają chronić domostwo od złych duchów i zapewnić bezpieczeństwo ich mieszkańcom.

Tak więc zanim zakupicie na Cejlonie jakąś maskę i zanim przywieziecie ją do Waszego domu - upewnijcie się najpierw, że to jest na pewno ta dobra, bo z tą czarną magią lepiej jednak nie igrać:)

Na tym kończę pierwszą część mojej opowieści o Sri Lance, ponieważ na kilka kolejnych dni przemieściliśmy się bardziej na północ wyspy do tzw. Trójkąta Kulturalnego, gdzie zwiedzaliśmy najważniejsze zabytki wyspy znajdujące się na liście Unesco, a więc w duchu buddyjskiego nastroju zanurzymy się w atmosferę świątyń i wielu wspaniałaych miejsc kultu buddyjskiego na wyspie, ale o tym wszystkim co tam widzieliśmy napiszę Wam w części II.

.

Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji na Sri Lance:
Autor: piea / 2016.02
Komentarze:

Antenka
2016-03-19

Ala- zdjęcia rewelacyjne,aż się od razu cieplej robi, tej zimowej wiosny ;) I czekam na dalsze opowieści :)

roman_gor
2016-03-19

Dziękujemy za możliwość odwiedzenia dalekiego kawałka Ziemi, bo nie będzie nam dane zwiedzić go na żywo i osobiście. Serdecznie pozdrawiamy i życzymy kolejnych ciekawych podróży.

kawusia6
2016-03-18

Hurra- nareszcie! ...ale ciut mało... Nie daj się długo prosić, pisz szczerze- bo ja też myślę o Sri Lance- choć pewnie za jakiś czas. Tych słoników to zazdroszczę :)

mariaP
2016-03-17

Czekam na ciag dalszy ;-)