Oferty dnia

Tajlandia - cz.3 - MAGIA PÓŁNOCY - relacja z wakacji

Zdjecie - Tajlandia - cz.3 - MAGIA PÓŁNOCY

Ta część będzie najobszerniejsza z całej mojej tajskiej „epopei”:), więc nieźle Was tu „wymorduję” tym opisem:), ale właśnie na Północy Tajlandii było moim zdaniem najciekawiej, najpiękniej, najbardziej tajsko, najwięcej atrakcji, najbardziej różnorodnie, niezwykle klimatycznie i najwięcej ciekawych rzeczy się tu działo; Północ Tajlandii - na zawsze pozostanie dla mnie krainą niezwykle magiczną....

No to zaczynajmy :).

Na północnym krańcu kraju, leży sobie piękna, górzysta i zalesiona dżunglą kraina, której stolicą i sercem jest Chiang Mai, miasto zwane poetycko Kwiatem Północy. To miejsce osławionego Złotego Trójkąta, to ziemia Lisu, Akha, Karenów, Yao i wielu innych plemion do dziś uprawiających tu mak opiumowy.

Północ jest wyraźnie inna od reszty kraju; przede wszystkim zewsząd widoczne są tu wszechobecne mniejsze i większe góry, bo przecież to właśnie tu zaczynają wypiętrzać się Himalaje. Północ to różnorodna mozaika religii i wielu plemion. To zupełnie inny świat, inny jest tu klimat, inna roślinność, inne zwyczaje, inne potrawy i dziwna, ogólna czystość, bo z tym Tajowie są jednak nieco na bakier :).

A my tymczasem, wypoczęci i nasyceni pięknymi zabytkami ostatnich dni w Ayutthaya i Sukhotai rozpoczynamy dzień, który zapowiada się wielce ciekawie.

Jesteśmy oto wreszcie na północy Tajlandii właśnie w tym słynnym Golden Traingle; dokładnie w miejscu gdzie spotykają się granice Tajlandii, Birmy i Laosu, niechlubnego zagłębia narkotykowego, które słynęło od lat z uprawy opium.

Już na pierwszy rzut oka można zauważyć tu pewne różnice, głównie w wyglądzie i sposobie ubierania się mieszkańców tych rejonów; ale to co widać najbardziej, to przede wszystkim przedziwnie wymazane twarze lokalesów jakąś kremowo-żółto-białą substancją. Przewodnik wyjaśnia nam, że to słynna thanaka, dzisiaj to po troszę rodzaj jakby makijażu, ale kiedyś głownie sposobu ochrony skóry wywodzący się z bardzo dawnych czasów z Birmy; obecnie ludność jest tu mocno wymieszana i po tajskiej stronie jest bardzo dużo Birmańczyków, a thanaką smarują się tu od lat również północni Tajowie.

Kolejna różnica to klimat; tu już jest odczuwalne bardzo przyjemne ciepło, ale nie upał jak z poprzednich miejsc wysuniętych bardziej na południe; można tu w końcu przyjemnie pooddychać bez szukania non stop klimatyzacji i zimnych napoi :).

Ale wracając jeszcze na chwilę do owej tajemniczej substancji wytwarzanej z jakiegoś sproszkowanego drewna, którą tutejsza ludność, głównie kobiety nakładają sobie na twarz w celu ochrony przed słońcem.

W Tajlandii i sąsiednich krajach istnieje jedyny kanon piękna: im bielsza skóra - tym piękniejsza i to jest koniec całej dyskusji na ten temat :).

Zadbana i dobrze urodzona kobieta ma zawsze białą skórę a ciemny kolor świadczy głównie o pracy w polu, bardzo niskim statusie i po prostu biedzie. Im bardziej więc jesteśmy opaleni, tym gorzej o nas samych świadczy :).

Tajowie, a szczególnie Tajki z wielkim zdziwieniem wciąż przyglądają się nam, białym ludziom spoza Azji, opalającym się całymi dniami przy basenach i na plażach, nie mogąc w ogóle pojąć jak można tak świadomie niszczyć sobie słońcem tak piękny, naturalny dar jakim jest nasza biała skóra? :).

Thanaka jest tu więc bardzo powszechna jako najlepsza ochrona przed niszczącą siłą słońca i można kupić ją tu wszędzie w formie gotowej papki do nałożenia. Od naszego Dawida dowiadujemy się, że tradycja stosowania thanaki utrzymuje się w Birmie nieprzerwanie od 2 tysięcy lat, a co więcej, za sprawą mniejszości etnicznych, rozprzestrzeniła się głęboko także w krajach sąsiednich. Widok wypacykowanych na policzkach mieszkanek północy, będzie nam tu więc towarzyszył jeszcze często.

Po śniadaniu jedziemy nad potężny Mekong, po którym pływaliśmy tu long-boatem, czyli długą łodzią. Tym, którzy na lekcjach geografii woleli pisać ściągi z matmy:) przypomnę tylko, że Mekong to potężna, azjatycka rzeka; to największy kolos wśród rzek w całych Indochinach będący najważniejszym szlakiem komunikacyjnym tej części świata i to od wielu już od wieków. Tu, w Złotym Trójkącie w okolicach Chiang Rai zawsze w końcu wylądujemy nad Mekongiem. Rzeka bierze początek w Tybecie, płynie przez potężne Chiny, przemierza swoją wielką wstęgą Birmę, płynie wartko przez Tajlandię, aby skręcić przez Laos i dotrzeć do Kambodży a stamtąd rozpłynąć się w końcu w odmętach morza południowo-chińskiego.

Płyniemy w samym wierzchołku Złotego Trójkąta, bowiem ta część Mekongu jest jednocześnie granicą; po jej lewej stronie widzimy birmański brzeg, a po prawej widać już Laos, do którego właśnie zmierzamy. Wysiadamy po drugiej stronie mekongowej arterii i udajemy się na jej laotański brzeg na przygraniczny bazarek.

Pierwszy widok, który uderza to wszędzie wokół na stoiskach stoją tysiące buteleczek z wódkami z zatopionymi zwierzątkami, a więc wszelkie wódki, bimbry, samogony i okowity typu żmijówki, jaszczurówki, wężówki, żabówki, skorpionówki, żółwiówki i inne takie dziwactwa. Próbujemy tutaj trochę tych wynalazków, i mimo, że wyglądają egzotycznie, to nie smakują najlepiej; to takie mocne jak diabli wykręcacze gęby:); i szczerze mówiąc szkoda życia tych wszystkich potopionych w alkoholu stworzeń na te dziwaczne trunki; a napitki wyglądały lepiej niż smakowały ; nikt tu niczego nie kupuje idąc za radą naszego przewodnika, że i tak raczej nie uda się tego ukryć przed oczami celników i wywieźć do Polski jako egzotyczne podarunki dla znajomych:); ale spragnieni wysokoprocentowych pamiątek mogą tu też nabyć czystą laotańską whisky ryżową lao-lao.

Buszujemy trochę po tym bazarku; można tu znaleźć nieco inne wyroby niż po tajskiej stronie; ogólnie jest tu sporo taniej niż gdzie indziej dotąd widzieliśmy; wśród tysięcy torebek typu Gucci-Pucci możemy natknąć się na naprawdę piękne lokalne rękodzieło: szaliczki, chustki, ręcznie haftowane ciekawe, małe torebki z pięknych tkanin, itd.

Nasze chłopaki idą na laotańskie piwo beer Lao, będące wręcz narodową dumą Laosu :). To piwo to nie tylko najpopularniejsze piwo w kraju, ale również styl życia Laosu; tutaj piwo pija się wszędzie i dosłownie wszyscy: mężczyźni, kobiety, staruszki i dzieci:). Piwo jest nieodłączną częścią laotańskiego życia, a pija się je na wszystkie ważne okazje łącznie z zaręczynami, weselami czy pogrzebami :).

Ja z ciekawością przyglądam się jednak bardziej handlarkom z wypacykowanymi thanaką twarzami; nie wiem zupełnie dlaczego, ale bardzo mnie ten „makijaż” tu intrygował:); głupio mi tylko było tak im cykać bezczelnie te zdjęcia, więc musiałam się nieco powstrzymać :). Nasyceni laotańskim bazarem wracamy już z powrotem na tajski brzeg Mekongu do miasteczka Mae Sai - ostatniego miasteczka północnych rubieży Tajlandii...

Na kolejny punkt programu grupa się rozdziela: dla chętnych jest teraz możliwość przejścia pieszo na stronę birmańską do Tachilek ; pytamy dokładniej Dawida co będziemy tam robić i co oglądać? , choć dobrze wiem z wcześniej przeczytanych opinii na forach, że zupełnie nic ciekawego i to raczej zapychacz dnia i strata czasu niż jakakolwiek atrakcja, czyli powtórka z Laosu:).

Odpowiedź Dawida jest krótka i rzeczowa: obejrzymy tam dwie świątynie i mamy tam czas wolny na przygranicznym birmańskim bazarze:), który jest częścią tego samego przygranicznego bazaru po tajskiej stronie:) i wracamy za jakieś 2 godziny; a dla tych co nie przechodzą na drugą stronę rzeczki jest alternatywa: ten sam bazar po stronie tajskiej:) i dla chętnych samodzielne wejście na wzgórze po wysokich schodach do kompleksu świątyń, które warto zobaczyć.

My decydujemy się na opcję drugą, uznając że postawienie nogi na birmańskim bazarze nie różni się wiele od stąpania po jego tajskiej stronie? , czyli zostajemy i stawimy czoła wspinaczce po 206 schodach do wspomnianej świątyni, a do Birmy może się kiedyś wybierzemy na dłużej na prawdziwe zwiedzanie tamtejszych wspaniałych zabytków ; nasi przyjaciele decydują jednak, że idą z razem z Dawidem i połową grupy.

Buszujemy więc trochę po Mae Sai; oglądamy jak pieką tu kasztany i prażą bób (rewelacyjny zresztą); tu na bazarach i targach można zobaczyć mnóstwo tajskich robaczków: a więc wszelkie pieczone larwy, świerszcze, karaluchy, skorpiony i inne takie smakołyki? Przyglądamy się temu wszystkiemu i chłoniemy łapczywie takie widoczki, ale kupujemy tylko pieczone kasztany i bób, na te robale nie mam jakoś odwagi; jeszcze nie....:)).

Udajemy się na górę na przygraniczne wzgórze do rekomendowanej przez Dawida świątyni Wat Phra That Doi Wao, bo ja wciąż jeszcze nie mam ich dosyć :).

Schody do tej świątyni, o wężowej, falującej poręczy w ilości sztuk 206 to dopiero mały przedsmak schodów do słynnej Wat Doi Suthep, którą będziemy zwiedzać za 2 dni :).

Na górze rozpościerają się piękne widoki na tajskie Mae Sai i birmańskiTachilek; chodzimy po całym sporym kompleksie; mnóstwo tu różnych większych i mniejszych świątynek; niektóre ładne i ciekawe, inne jak kiczowaty, disneyowski lunapark, ale taki jest buddyzm w architekturze: ma świecić, błyszczeć i z daleka dawać po oczach :)).

Widzimy, że między poszczególnymi świątyniami kompleksu sporo tu jest ciekawych, hinduistycznych figurek bóstw pod postacią Genesha; podziwiamy też gigantyczny pomnik ku czci skorpiona ; ot, to taki pluralizm religijny Tajów: wierzą w duchy i bóstwa, a czczą skorpiony:);

W jednej ze Świątyń natknęliśmy się na niezwykle realne figury woskowe mnichów, które wyglądały jak żywe; w pierwszej chwili myślałam, że to naprawdę medytujący mnisi - bo siedzieli tak cicho i w skupieniu :)).

Wat Phra That Doi Wao nie jest jednak żadnym zabytkiem, to dość współczesna świątynia, ale podobno ważna za względu na posiadaną relikwię : włosy Buddy:). Warto było poszwędać się tu trochę, głównie dla ciekawych detali i pięknych widoków z góry.

Ok. południa wraca druga grupa z Birmy (nasi przyjaciele nie mają zadowolonych min:), kwitują krótko: że było tak sobie..., nikt nie pała zachwytem, ale i nic innego też nie mówią), czyli wiadomo, oznacza to, że jednak nie warto było :) (W tym miejscu dziękuję tym, którzy zamieszczają takie informacje w sieci);

Jedziemy więc dalej, bo czeka nas właśnie długo oczekiwany punkt programu: zmierzamy do pobliskich wiosek górskich odwiedzić kilka słynnych plemion, ale żeby się tam dostać musimy przemierzyć nieco drogi pieszo:) ; dostajemy kijki bambusowe jako podpórki i schodzimy w dolinę coraz niżej, najpierw po dość wygodnie ubitych stopniach, potem już po korzeniach, wertepach i w końcu po jakiś chaszczach:).

Po drodze mijamy wielkie bambusy; rośnie tu też kawa i ananasy. Docieramy w końcu do pierwszej wioski - to laotańska wioska Yao.

Wciśnięta w terytorium Złotego Trójkąta ta górska prowincja jest dosłownie etniczną mozaiką. Plemiona górskie podzielone są na różne grupy etniczne i stanowią w Tajlandii ok. 2 % ludności, zachowując swój tradycyjny sposób życia, zwyczaje, dialekty, wierzenia, stroje, itd.

Wielu turystów przyjeżdża w północny region Tajlandii, właśnie głównie w celu spotkania niektórych z tych plemion. Nikogo więc nie powinno dziwić, że również w programach wycieczek zorganizowanych, takie wizyty są przewidziane. Ludzie z innych rejonów świata, jak my wszyscy, zawsze byli, są i będą ciekawi odmienności i sposobu życia rdzennych mieszkańców. Często podróżując po przeróżnych krajach odwiedzamy Beduinów, Indian, Masajów, Zulusów, itd....; gdzie po prostu i chcemy i lubimy ich podglądać w ich codziennym, egzotycznym otoczeniu, bo chcąc czy nie chcąc to nas ciekawi.

Dziś jednak świat wygląda już inaczej niż 100 lat temu, gdzie obcy nie zaglądali sobie w garnki; dziś biały turysta jest wszędzie i czy to Masaj, czy Indianin - nie łapią już za łuk ze strzałami na widok białego człowieka z aparatem fotograficznym, który i dla nich, mimo, że odmieniec przestał być już taki egzotyczny:). Każdy z nas też dobrze wie, że odwiedzając takie „wioski” jest to pewnego rodzaju szopka dla turystów, albo nawet można powiedzieć mocniej: że to takie ludzkie zoo czy ludzkie skanseny; ale z drugiej strony: ci ludzie muszą przecież z czegoś żyć, utrzymać często liczną rodzinę i nakarmić te wszystkie dzieci.

Ja w takich miejscach czuję się nieco zażenowana; oczywiście że trawi mnie ciekawość, i chcę to zobaczyć, ale jednocześnie wiem, że biorę udział w częściowo pokazowym spektaklu i że Ci ludzie, których oglądam odgrywają przed nami „teatrzyk”; ale przeciętny turysta podróżujący samolotami i nocujący w wygodnych hotelach, nie będzie przecież przemierzał miesiącami przykładowo amazońskiej dżungli w poszukiwaniu pierwotnych plemion, które nie żyją na pokaz.

Jeśli więc „lokalesi” mogą w ten sposób zarobić jakiś grosz, pokazując nam „to swoje życie”, to dlaczego mieliby z tego nie korzystać? tym bardziej, że prawda jest taka, że karenowie np. sa trzymani przez tajski rząd jako wabik na turystów; nie wolno im pracować poza wioską; mają nosić tradycyjne stroje i te pręty na szyjach a właściciel wioski (zwykle taj) płaci im niewielką miesięczną pensję, przy czym kaska za bilety wstępów od tysięcy turystów trafia w ręce właściciela wioski.

Podczas tej wizyty trafiamy do kilku wiosek, ponieważ każda z nich zamieszkiwana jest przez inne plemię, gdzie mogliśmy podejrzeć ich życie „od kuchni”.

Jako pierwsze, odwiedzamy plemię Yao (zwane inaczej Mien); kobiety z tego plemienia znane są ze swoich bardzo długich włosów, które na co dzień związują je w wielkie koki i przykrywają fikuśnie upiętą, barwną chustką tworzącą na głowie cos w rodzaju „turbanu”. Mieszkają w dość prymitywnych chatkach z bambusa, ale wyznacznikiem ich statusu majątkowego są...... świnie:). W zagrodach widzieliśmy ich kilka, co oznacza, że mieszkańcy tej wioski nie są biedni, bo świnia to tutaj bogactwo.;

Kolejnym plemieniem było niezwykle barwne i strojne plemię Akha- pochodzące z Birmy; kobiety Akha przyozdabiają się fantazyjnymi nakryciami głowy w kształcie sterczących wieżyczek z licznymi frędzelkami, metalowymi kółeczkami, monetami, i barwnymi haftami. Akha prezentują nam swoje tańce, śpiewają i pokazują piękne, ręczne wyroby do nabycia na miejscu. Akha są dość niscy; kobiety są drobne i małe a wódz wioski mierzy może z 140 cm:), mają też charakterystyczne czarno-krwiste zęby - to efekt bezustannego żucia betelu.

Na końcu odwiedziliśmy plemię wywodzące się z birmańskich uchodźców, najbardziej znane plemię Karenów zwane Padong (Pa Daung), znane z niezwykłych, długoszyich kobiet noszących na szyjach ciężkie, mosiężne pierścienie.

Na wizytę w tym plemieniu wszyscy czekaliśmy chyba najbardziej. W wiosce osobiście braliśmy do rąk taki naszyjnik ważący raptem tylko 4 kg, ale uwierzcie mi na słowo, że strasznie ciężkie było to cholerstwo i nie wiem jak one mogą to nosić i wytrzymywać ten ciężar?

Takie „pierścienie” zakłada się już 5 letnim dziewczynkom, dokładając potem co rok kolejne; przez lata ta „ozdóbka” może mierzyć nawet 40 cm wysokości a ich masa dochodzi o zgrozo - do 12kg!!!;

Jednakże ta niezwykle wyglądająca żyrafia długa szyja to tylko złudzenie; to nie szyja się wydłuża, tylko z biegiem lat obniżają się ramiona ponieważ kości obojczyka pod naporem tego ciężaru się zapadają; musi to być chyba strasznie bolesne, w końcu zapadnięty obojczyk brzmi jak potworne zwyrodnienie i wręcz kalectwo!

Kupujemy w ich wiosce kilka ciekawych i dość oryginalnych wyrobów; trochę tak na pamiątkę, ale bardziej chyba, żeby wspomóc finansowo te dziewczyny.Wierzę w to, że pieniądze za przedmioty które one wytwarzają i sprzedają trafiają juz tylko do nich bez konieczności dzielenia sie z właścicielem wioski, ale to do końca jest nie wiadomo jak to jest....


Prosto z wioski dość wcześnie wracamy już do hotelu, ale tego dnia mamy jeszcze dla chętnych - 1,5 godzinny masaż całego ciała wliczony w cenę wycieczki?. Na temat tajskich masaży nie będę się rozpisywać, bo chyba każdy kto przybywa do Tajlandii wie, że jest to rewelacja.

Z masaży należy korzystać tu do woli i ile tylko się da; są fantastyczne, bardzo tanie i niezwykle profesjonalne; masaż tajski to dość bolesna akupresura z rozciąganiem i ugniataniem, po którym człowiek czuje się jak młody Bóg!; korzystaliśmy z nich bardzo chętnie kilkakrotnie, a godzinny masaż stóp to jest po prostu błogosławieństwo po całym dniu bieganiny:). Tak na marginesie wspomnę jeszcze na temat masażu stóp, który jest tu niezwykle popularny i często wykonuje się go wprost na ulicy; jednakże taka forma do nas nie przemawiała i mimo, że nogi to tylko nogi, jednak szukaliśmy miejsc bardziej intymnych i poddawaliśmy się wszelkim zabiegom wyłącznie w salonach masażu.

Wieczorem wybieramy się na słynny nocny Bazar - miejsce to ma niesamowity koloryt, gwar, tłumy kupujących i sprzedających, niezliczone ilości towarów a kupić można tu dosłownie wszystko.

Kolejny dzień to już niestety pożegnanie z Chiang Rai i Złotym Trójkątem, ale jeszcze nie z Północą; dziś przemieszczamy się tylko w kierunku Chiang Mai (jakieś 150 km), gdzie zostaniemy na kolejne 2 dni. Zerkam na program zwiedzania i niestety dochodzę do wniosku, że dziś mamy chyba najmniej ciekawy dzień z całej wycieczki, bo czekają nas różne prezentacje, zakupy, czyli wizyty w kilku wytwórniach, faktoriach i tego typu przybytkach, czego ja z zasady nie znoszę i dla mnie to takie zmarnowane pół dnia; ale okazało się że dzień był zaskakująco ciekawy i fajny, poza jednym, trwającym może z godzinkę punktem, ale o tym za chwilę.

Po drodze do Chiang Mai, nasz Dawid postanowił nam uatrakcyjnić nieco ten dzień i zapowiada, że pokaże nam pozaprogramowo pewną świątynię :); słysząc to w autokarze rozlega się cisza....brak jakiegokolwiek entuzjazmu ze strony uczestników wycieczki, bo akurat czego jak czego, ale świątyń, to wszyscy mają już trochę dosyć:)).

Świątyń jak wiadomo w Tajlandii jest tysiące.....Budda leżący, Budda stojący, siedzący, złoty, gipsowy, szmaragdowy, najchudszy, najgrubszy, taki, siaki i owaki :). Jeżdżąc po Tajlandii można łatwo nabawić się alergii na te wszystkie świątynie:)) a w każdej z nich jest oczywiście zawsze coś ciekawego, coś niespotykanego i coś nad wyraz wyjątkowego, tyle, że jest ich po prostu tak dużo, że po odwiedzeniu kilkunastu zapomina się, w której co tak naprawdę zwróciło naszą uwagę.

Jednakże tej Świątyni, którą obiecał nam Dawid nie sposób zapomnieć... Jest to coś niesłychanego, na widok czego, nawet najbardziej zatwardziały wróg świątyń wyda z siebie głośne: Ach! :)) i jeśli macie już naprawdę dość kolejnych świątyń i Buddów wszelakich, to jeszcze ten jeden raz się poddajcie i do tej Świątyni zajrzyjcie koniecznie. To naprawdę jest coś zupełnie innego!

Oto przed nami skrzy się w promieniach porannego słońca biało-srebrzyste Zjawisko....

- to Świątynia WAT RONG KHUN, zwana tu nieoficjalnie Białą Świątynią - i choć to żaden zabytek, to uznana jest za niekwestionowaną, najpiękniejszą świątynię Tajlandii; i nie ma w tym naprawdę przesady; choć samo słowo - świątynia jest umowne, bo to bardziej wizja artystyczna twórcy niż miejsce kultu Buddy.

Bryła „świątyni” już z daleka zwraca uwagę przede wszystkim swoim kolorem i świetlnymi refleksami. W przeciwieństwie do kolorowych, pstrokatych i wyzłoconych tajskich świątyń - ta jest cała śnieżnobiała a wszystkie elementy ozdobne wykonane są z cementu i gipsu ale ozdobione tysiącami kawałeczków luster, które są przyczyną odbijania promieni słonecznych i tworzenia się tej niesamowitej skrzącej poświaty.

WAT RONG KHUN budowana jest nieprzerwanie od 1997 roku a prace nad jej tworzeniem planowane są jeszcze na kilka kolejnych lat; jej autor, lokalny artysta Chalermchai Kositpipat twierdzi podobno, że zostanie ukończona jakieś 90 lat po jego śmierci:), a więc jeszcze to trochę potrwa, bo gość wcale nie jest stary i cieszy się niezłym zdrowiem:).

Do wnętrz prowadzi nas niewielki, symboliczny mostek do ”lepszego Świata”, w dole widać mnóstwo rąk wydostających się z ”piekieł”, rąk tych, którzy nie zasłużyli na reinkarnację i lepsze życie , a którzy próbują wydostać się jako udręczone dusze, symbolizowane przez las powykręcanych dłoni.

Wewnątrz nie można robić zdjęć, a szkoda, bo świątynia jest pełna współczesnej symboliki, a symbole są powszechnie znane i pochodzą zarówno ze świata realnego jak i z fikcji. Autor pokazał na ścianach malowidła największych jego zdaniem współczesnych złoczyńców i bandziorów tego świata jak np: Osama bin Laden, Michael Jackson, George Bush, Obcy, Predator, Lord Vader itp... jak i zarówno największych dobroczyńców: Matka Teresa z Kalkuty, Batman, Spiderman, Neo z Matrixa ...itd.

Naprzeciw świątyni stoi spory, bardzo strojny budynek, dla kontrastu jednak cały złoty. Warto tam zajrzeć na chwilę i z ciekawości i za potrzebą, bo to najpiękniejszy...... szalet na świecie:), tak, tak:), każdy jest zaskoczony, że to złote piękne coś, to po prostu ozłocony Kibel:), ale za to taki nieziemski - bo wygląda jak Pałacyk z jakiejś bajki:); (nawet niedawno natknęłam się w sieci na jakiś opis pewnej forumowiczki, która zwiedzając to miejsce napisała, że: „naprzeciwko Śnieżnobiałej Świątyni- stoi druga, lustrzana, tylko cała złota!” - Się uśmiałam :):):), ale to świadczy tylko o tym, że można się naprawdę nabrać :).

Jadąc dalej zatrzymaliśmy się na kawę w ciekawym miejscu związanym z interesującą historią; to coś w rodzaju przydrożnego zajazdu o intrygującej nazwie „Condoms&Cottages” :), całość założenia jest mocno związana z edukacją seksualną, która jeszcze nie tak wcale dawno była w Tajlandii na szokująco niskim poziomie.

W tej knajpie wszystko i wszędzie jest z prezerwatyw; takie różne śmieszne, kondonikowe aranżacje, dekoracje i hasła w tym temacie. A skąd się to wzięło?

Popdobno kiedyś, pewien amerykański żołnierz po wojnie wietnamskiej postanowił osiąść w Tajlandii na stałe, ale gdy tam zamieszkał, przeraziła go rażąco niska świadomość seksualna Tajów. Postanowił temu zaradzić i otworzył przydrożny bar w którym, jeśli ktoś kupi u niego miskę bigosu, to dostanie prezerwatywę gratis:)); chciał w ten sposób nieco uświadomić Tajom, że istnieje coś takiego jak świadome planowanie rodziny:). Lata minęły..., a knajpa została; i to nie jedna; obecnie Condoms&Cottages można spotkać w wielu miejscach w Tajlandii.

Po wizycie w „Kapuście i kondonikach”:) odwiedzamy faktorię parasolek i wachlarzy. Jeeeeejku, jakie oni robią tutaj cuda! Byłam doprawdy urzeczona. Parasolki są po prostu cudne, niektóre z nich to prawdziwe dzieła sztuki; Podziwiałam z zachwytem cały dość żmudny proces tworzenia tych cudeniek; od strugania bambusa na konstrukcję, przez tworzenie papieru z morwy, aż po ręcznie malowane, misterne wzorki.

Konstrukcja takiej przeciwsłonecznej parasolki powstaje z bambusa, natomiast osłonę tworzy się głównie z papieru ryżowego; jednak w tej wytwórni do ich produkcji używa się mocniejszego materiału: kory morwy. Obserwowaliśmy cały, ciekawy proces powstawania takiego papieru, gdzie zdjętą z drzewa morwy korę należy moczyć w wodzie cały dzień, a następnie gotuje się to przez wiele godzin, po czym wszystko jest ubijane i gniecione na morwową pulpę :).

W międzyczasie inna Pani rozciąga na specjalnej ramie bawełniany arkusz, który zanurza się w wodzie z gęstą, morwową pulpą, co po ostygnięciu da dopiero arkusz specjalnego papieru. Kolejny „dział” zajmuje się ręcznym malowaniem i zdobieniem; tu pracują już prawdziwe artystki.

To się nazywa prawdziwe rękodzieło i to przez duże R. W „malarni” panie-artystki chętnie malowały nam na torbach, bluzkach, telefonach i koszulkach przeróżne małe i ciekawe wzorki. Czas wykonania takiego cudeńka trwa chwilę, bo ich wprawne ręce robią to dosłownie błyskawicznie. Opłata za taki „obrazek” uiszczana jest „co łaska”; nie ma tu cennika, więc ile kto uważa- tyle płaci. Chętni kupują tu parasolki; ja trochę się wahałam bo to piękna i oryginalna rzecz, ale doszłam do wniosku, że w naszym klimacie jednak strasznie niepraktyczna, a wożenie jej w podróże dość niewygodne i poza Azją jakoś nie na miejscu:), mimo, że jako dekoracja gdzieś w domu wyglądała by z pewnością pięknie, z żalem odpuściłam ten zakup.... ale kupiłam za to kilka ślicznych wachlarzy robionych w identyczny sposób.

Po parasolkach były jeszcze wizyty w wytwórni kamieni szlachetnych i jedwabiu. Kamienie, złoto i cała ta biżuteria - jak w wielu takich miejscach raczej pod turystów - straszna komercha i straszne cen; jedwabie były nieco ciekawsze, z całym procesem od jedwabników począwszy, ale takie przybytki widziałam już w Turcji i innych krajach, więc nie było to dla mnie aż tak ciekawe jak parasolki.

Wieczorem, zamiast znów błąkać się po nocnym bazarze nasi Panowie namawiają nas na atrakcję raczej dla twardzieli:): idziemy zobaczyć walkę tajskiego boksu. Powiem tak: ja nie jestem ani miłośniczką tego sportu ani generalnie zwolenniczką walenia się po pyskach, ale wiedząc, że box dla Tajów jest nieomalże religią, chciałam po prostu zobaczyć jak to jest.

W Tajlandii można nawet gratis poobserwować wieczorami na ulicy takie otwarte ringi, na których chłopaki w rękawicach walą się po gębach, ale jest to raczej atrakcja mocno „pod turystów”; nasi Panowie zdecydowali się zobaczyć, normalną, zakontraktowaną walkę; w prawdziwej „stajni” pełnej kibiców, z biletami, sektorami, itd....

Strasznie długo to trwało (te wszystkie początkowe rundy piórkowe, walka kobiet, itd...) zanim doszło do właściwej walki wieczoru: a walczył Taj z Argentyńczykiem; emocje, wrzaski, tłumy Tajów i potężna muzyka robiły całą resztę atmosfery; było fajnie i warto było to zobaczyć na żywo; a wygrał Taj :).

Doczekaliśmy się w końcu dnia, na który chyba większość uczestników „Baśniowej Tajlandii” czeka najbardziej: dzień spędzony na łonie przyrody; ryż, tajska wieś, dżungla, jazda na słoniach z przeprawą przez rzekę, jazda furmanką ciągniętą przez garbate woły zebu, spływ tratwą po rzece w lesie deszczowym, wizyta w szkole słoni.

Całość podsumuję krótko: moc atrakcji i mega przeżycia, chociaż szkoła słoni i te wszystkie występy podobały mi się najmniej, mimo, że występowały tam słonie-artyści malujące obrazy:); nie chcę dociekać jakimi metodami nauczono te zwierzęta takich sztuczek, ale przez rezygnację brania udziału w takich miejscach - świata się i tak niestety nie zmieni.

Spływ bambusową tratwą w zielonych, dzikich, tropikalnych plenerach lasu deszczowego, z odgłosami tysięcy owadów i ptaków robi niesłychane wrażenie; a jazda na słoniu i kontakt dotykowy z tym zwierzęciem, możliwość karmienia go z ręki, całusy i cmoki trąbą:) - to po prostu coś, czego nie zapomnę do końca życia!

Po słoniowych atrakcjach i obiedzie jedziemy na farmę orchidei; mam w domu 8 okazów storczyków (przypadkowo, nie kolekcjonersko:), ale takich wielkich i pięknych jeszcze nie widziałam; poza tym one rosną tu wisząc w pustych doniczkach; wystarczy im ta parowa wilgoć z powietrza żeby żyć i cudnie wyglądać; na terenie storczykowej farmy jest też motylarnia, ale po tej, którą widziałam w andaluzyjskiej Benalmadenie- o tej tutaj nie warto nawet wspominać; (dziwne, że najpiękniejsze tropikalne motyle Azji ładniejsze były w Europie jak w Azji:)).

Po orchideach i obiedzie wyjeżdżamy nieco z Chiang Mai, aby zobaczyć już ostatni punkt programowy naszej tajskiej włóczęgi: jedziemy do Świątyni Wat Doi Suthep położonej wysoko na wzgórzu. Ta Świątynia jest zachwycająco piękna, chyba najbardziej oddająca buddyjską atmosferę. Podobno jest ona bardzo ważna dla Tajów, którzy traktują to miejsce jak święte, bowiem ta świątynia uważana jest tu za ikonę buddyzmu oraz jedną z najwspanialszych buddyjskich świątyń w Tajlandii, do której co roku ściągają miliony tajów i turystów z całego świata.

Ze wzgórza rozciąga się ponoć wspaniały widok na panoramę okolic Chiang Mai, ale wierzymy naszemu Dawidowi na słowo, że tak jest, bo cała okolica w dole spowita jest dziś gęstą mgłą i żadnych widoków nie widać?.. Miejsce, w którym znajduje się świątynia nie jest przypadkowe i wiąże się z nim ciekawa legenda; podobno bardzo dawno temu wysłano w te góry białego słonia z przymocowanymi do grzbietu relikwiami Buddy. W chwili, gdy słoń dotarł na szczyt wzgórza Doi Suthep, zwierzę głośno zatrąbiło trzy razy, uklękło na swych potężnych nogach i padło martwe dokładnie w miejscu, które natychmiast stało się miejscem budowy nowej świątyni.

Do całego kompleksu sakralnego można dostać się albo windą, albo trzeba wejść pod górę schodami; wybraliśmy schody, ale gdybym wiedziała wcześniej, że jest ich aż 306 - wybrałabym windę:)). Schody są wspaniale zdobione wyobrażeniami olbrzymiego, mitycznego węża Naga, a wijąc się po zboczu wzgórza tworzą wspaniałe wrażenie.

Na górze znajdziemy się nagle w niezwykłym miejscu; Wat doi Suthep jest bardzo wartościowym i wiekowym zabytkiem; budowę pierwszej czedi rozpoczęto tu w 1383 roku.

Centrum świątyni stanowi złota iglica, w której znajdują się relikwie Buddy, kość z lewej nogi Buddy i miska na jałmużnę. Wspaniały klimat kapiącej złotem świątyni tworzą złote ażurowe parasolki otaczające główną chedi, a pozostałe budowle świątynne i mniejsze kaplice zachwycą bogactwem kolorów, wzorów i złoceń.

Delikatny zapach kadzidełek i kwiatów lotosu..., promienie słońca odbijające się w złoconych wizerunkach Buddy..., wszechobecny nastrój refleksji.... i ta niesamowita cisza, przerywana od czasu do czasu biciem dzwonu. Przekraczając granicę tajskiej świątyni łatwo można zapomnieć o krzykliwej, głośnej Tajlandii i przenieść się w niezwykły świat refleksji buddyjskiego spokoju....

Następny dzień jest już naszym ostatnim dniem pobytu na Północy, ponieważ po południu o 17.30 mamy sypialny pociąg do Bangkoku, którym będziemy wracać do stolicy. Ten dzień jest cały do naszej dyspozycji; jedni po prostu wypoczywają w hotelu, inni idą na masaże, zakupy, a Ci co nie mają jeszcze dosyć świątyń wyruszają na szwędaczkę po Chiang Mai, bo różnych ciekawych świątyń znajdziemy tu bez liku.

Ja decyduję się na dość kontrowersyjną wizytę w Królestwie Tygrysów; mój mąż i nasi przyjaciele nie bardzo mają ochotę na taką atrakcję; może bardziej ze strachu niż z innych powodów :).

Przyjaciółka jednak się decyduje i pojechałyśmy tam bez naszych mężów, którzy, co tu gadać - rzucili nas tygrysom na pożarcie :).

No cóż... te wszystkie świątynie i królestwa tygrysów są w Tajlandii dość kontrowersyjne; trwają bezustanne dyskusje na temat traktowania tych zwierząt; mówi się, że te drapieżniki są takie leniwe, bo są przejedzone; inna teoria głosi o szprycowaniu ich lekami, narkotykami, itd., zdania na ten temat są dość sprzeczne i mocno podzielone; ale dla mnie jest to miejsce w którym spełniłam jedno z moich ukrytych marzeń: wyściskałam tygrysy i poprzytulałam się do nich słysząc bicie ich serca ; wytarmosiłam też maluchy z całych sił (nie było karmienia z butelki, bo maluchy były już po karmieniu, buuuu...:).

W środku tygrysich wybiegów przebywamy razem z ich opiekunami, gdzie możemy dotykać te zwierzaki, głaskać, fotografować, merdać ich ogonem, łaskotać, itd... ale jest absolutny zakaz dotykania głowy i łap zwierzęcia.

Mimo, że tygrysy są dość leniwe, najedzone i bardzo senne i nie zwracają na nas zbytnio uwagi, to jednak wrażenia są niesamowite; już świadomość że jesteśmy sami w wielkiej jak wybieg klatce z czterema dorosłymi drapieżnikami (tutaj tygrysy nie są skuwane żadnymi łańcuchami tylko łażą luzem) powoduje znaczny skok adrenaliny, a sam fakt, że przed wejściem na ich teren musimy podpisać zgodę/ specjalne oświadczenie, że nie wniesiemy żadnych pretensji w przypadku ataku zwierzęcia, że jesteśmy tu na własną odpowiedzialność, czyli, że zgadzamy się świadomie na ewentualne pożarcie?)- powoduje przyspieszone bicie serca i dygot nóg :).

Po tygrysich atrakcjach (trwało to wszystko może 2 godziny), wracamy do hotelu; mamy przedłużoną dobę, więc spokojnie można się spakować w małą torbę przed całonocną podróżą pociągiem, (bo bagaż główny wraca do Bangkoku autokarem).

I tak oto dobrnęliśmy do końca opisu wrażeń z wycieczki „Baśniowa Tajlandia”.

Jeszcze krótko tylko podsumuję, że jesteśmy bardzo zadowoleni z organizacji i logistycznej strony tej wycieczki. Rainbow Tours, jak zwykle, zadbało o szczegóły i stanęło na wysokości zadania; my nie jesteśmy marudami i raczej na nic nie narzekamy na objazdówkach, zawsze realnie oceniamy stan rzeczy wiedząc dokładnie dokąd i w jakim celu gdzieś jedziemy; ale na tej wycieczce wszystko nam się podobało na maxa :).

a ilość atrakcji, rejsów rzekami, kanałami, klongami, przeróżnymi łódkami, tratwami, barkami, motorówką; jazda rowerami, spektakl teatralny, słonie, przyroda, masaże, tajski box, tygrysy, rewia transwestytów, itd.... naprawdę przeszła nasze oczekiwania.

Bardzo ciekawie ułożony został program wycieczki, dodatkowo urozmaicany o różne atrakcje; hotele na trasie wszystkie były bardzo przyzwoite lub wręcz wspaniałe; wyżywienie wyśmienite, bardzo dużo tajskich dań i ciekawostek kulinarnych; ilości naprawdę duże, wszystko świeże, nikt nie chorował na żadne problemy żołądkowe; rewelacyjne są też soki ze świeżo wyciskanych owoców, również gotowe shake’i owocowe kupowane na ulicach, a orzeźwiające mleczko w kokosie - to po prostu poezja;

przewodnik Dawid fantastyczny chłopak, bardzo profesjonalny, rzeczowy i z głową pełną niesamowitej wiedzy o tym kraju. Przewodnik tajski Kittinop przesympatyczny, wesoły człowiek; autokar którym podróżowaliśmy przez półtora tygodnia był nowy, wygodny, zawsze wysprzątany i czuliśmy się w nim bezpiecznie. Z całą świadomością mogę polecić tę wycieczkę wszystkim niezdecydowanym.

Uważam, że dla osób, które nie znają jeszcze tego kraju w ogóle i wybierają się do Tajlandii po raz pierwszy, wybór tej opcji jest idealny, pozwala bowiem poznać najważniejsze i dość urozmaicone miejsca na tajskiej mapie; ( potem, ewentualnie na drugą wizytę w Tajlandii, będzie można już spokojnie pomyśleć o byczeniu na rajskim południu, mając już wcześniej „zaliczone” najważniejsze miejsca must-see).

Wycieczka, mimo , że do tanich nie należy, jest naprawdę warta swej ceny; ( w terminach od grudnia -do połowy marca - „Baśniowa Tajlandia” wypada niestety najdrożej ze względu na pełnię sezonu (to pora sucha i chłodna - he he, dobre sobie...:), pora chłodna - to tu wyłącznie określenie umowne), w pozostałych miesiącach jej koszt będzie nieco niższy, ale za to będzie goręcej i nieco więcej wilgotno z możliwością opadów deszczu, których my w Tajlandii nie widzieliśmy :).

Tajlandia jest dla nas niesamowicie egzotycznym kierunkiem pod wieloma względami; to kraj tak barwny i kolorowy, że urzeka nas od pierwszej chwili; to też kraj fascynujących zabytków, ciekawej historii, niezwykłej kultury; odmienność obyczajowa i kontrasty widoczne są tu na każdym kroku; Tajowie to bardzo życzliwi i uśmiechnięci ludzie, mimo, że większości żyje się średnio - są zadowoleni, uśmiechnięci i radośni. Tajska kuchnia i różnorodność owoców, smaków i zapachów to poezja sama w sobie; a tutejsza przyroda, flora z jej nieznajomym obliczem zachłyśnie nas do reszty.

....Ale to nie jest jeszcze koniec naszego pobytu w Tajlandii; skończyła się część objazdowa, ale przed nami jest jeszcze kilka dni wypoczynku w wybranych hotelach nad zatoką tajlandzką; ale o tym napiszę wam już w części IV - i na szczęście już ostatniej :).

Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Tajlandii:
Co warto zwiedzić?

wszystko co przykuje Waszą uwagę na Północy Tajlandii - warte będzie poświęcenia czasu i zobaczenia.

Autor: piea / 2015.03
Komentarze:

texarkana
2015-06-21

Ach, od razu zachciało mi się Tajlandii (która jest na mojej liście od dawna)! Zastanawiałam się nad innym progrmem, ale po opisach Ali chyba się skuszę na tą samą wycieczkę.

papuas
2015-04-13

Fajnie i interesująco (jak zawsze) opisane. Ogrom fotek (we wszystkich częściach razem), ale oglądam wszystkie, bo ciekawe obrazujące Tajlandię i co najważniejsze różnorodne - zabytki, miejscowe ciekawostki i atrakcje z programu, a nie tylko monotematyczne drinki i basen.
Czekam też na część ostatnią, bo wiem, że nie będzie to tylko plaża.

kawusia6
2015-04-11

No i ja się doczekałam :) Ekstra!!! Tyle atrakcji, a potem jeszcze błogie lenistwo. Szczęściarze :)

Antenka
2015-04-08

Doczytałam,dooglądałam :) i czekam na część IV :)

piea
2015-04-08

Antenka- dzięki, następna część będzie tu pod spodem tej:))
Cały czas coś dopisuję i wrzucam foty...:)); juz jest mniej więcej połowa :):):)

Antenka
2015-04-07

Pięknie :) Czekam na następną część :)

piea
2015-04-06

Kawusia, bądż cierpliwa:), wszystko w swoim czasie:)

kawusia6
2015-04-06

Czekam na więcej :) Czy zaliczyliście może dodatkowe atrakcje w postaci jazdy na słoniu lub wizytę w Tiger Kindom- lub coś podobnego ?