Oferty dnia

Jamajka - Negril - relacja z wakacji

Zdjecie - Jamajka - Negril

Jamajka w rytmie reggae!

Po przydługawym oczekiwaniu w końcu doczekaliśmy się upragnionych wakacji. I choć Jamajkę wybraliśmy w myśl zasady „lepszy ćwirek w klatce niż koliber na dachu”, to i tak na samą myśl o stołeczkach w basenie tuż przed drink-dajnią dostawaliśmy lekkich dreszczy niecierpliwości. Lot jak łatwo się domyśleć ani krótki ani przyjemny nie był. Ale dał się przeżyć skoro skrzętnie klikam na klawiaturki niniejsze wspominki. Do hotelu docieramy grubo spóźnieni, bo jakaś niezguła zapomniała głównego bagażu... nie to nie był nasz bagaż, he he. Co w sumie i tak obróciło się na naszą korzyść bo zobaczyliśmy nasz ośrodek przepięknie oświetlony. Z samego rana tradycyjna rundka co i gdzie i za ile. A na sam początek wykupienie kursu nurkowania.

Jamajka robi na mnie specyficzne wrażenie. Z jednej strony bardzo mi się tu podoba, a z drugiej jest tu coś, co sprawia, że żałuję przylotu tutaj. Choć może w znacznej mierze jest to wina tego, że nudzę się jak mops? Prawda jest taka, że nie ma tu zbyt dużo rzeczy do zobaczenia. Z dosyć skromnej oferty wybraliśmy kolonialne Kingston, zachód słońca w słynnej Rick’s Caffe, świecącą lagunę oraz wodospady na rzece Dunn. No i jako tę przysłowiową wisienkę na torcie kurs nurkowania, który z wielu względów okazał się być porażką, ale o tym później.

Mamuń jako kobicina światowa, pasjami oddająca się swojemu konikowi - zakupom od samego przylotu jak zacięta płyta pytała „kiedy idziemy na zakupy?”. Tak więc ulegając mocy daleko wyższej niż nasza jako pierwszą wycieczkę wybraliśmy Rick’s Caffe, a to dlatego, że połączone to było z kilkugodzinnymi zakupami w trzech różnych centrach handlowych.... Jakże nisko upadlim. Negril jeszcze kilkadziesiąt lat temu był senną rybacką wioską. Dopiero w latach 70-tych zeszłego wieku hipisi odkryli dziewicze plaże i piękne zatoczki z lazurowym morzem. Na fali rosnącej popularności miejsca, na szczycie skarpy (nieco oddalonej od ówczesnej osady) otwarto słynne Caffe, które szybko z Mekki hipisów stało się snobistycznym przybytkiem dla zblazowanych Amerykanów, którzy tłumnie przybywają tu by bawić się legalnie i mniej legalnie, a potem po pijaku, czekając na autentycznie spektakularny zachód słońca, skakać ze szczytu klifu do morza. Zresztą czy ktoś pali czy nie, to i tak opali się unoszonymi się wszędzie kłębami słodkawego dymu. Miejsce poza tym, że słynie jako jeden z najbardziej odjazdowych barów na świecie (phi!) słynie także jako doskonałe miejsce do podziwiania zachodów słońca. I choć zachód był faktycznie niesamowity, to cała magia momentu umyka przez setkę upalonych i opitych turystów tłoczących się na tarasie. Samo czekanie również do najprzyjemniejszych nie należało. Wszystkie miejsca siedzące przy stolikach zarezerwowane były dla „klientów” restauracji. Co więcej obsługa zwyczajnie przegoni cię z nich jeśli za długo przysiadłeś by choć na chwilę schronić się w cieniu. A że moje pierniki już szybko się męczą, więc trochę czuliśmy się przeganiani z kąta w kąt. W końcu zajęliśmy jeden stolik zamówiliśmy piwa (bo w jak się okazało w Caffe nie było kawy) i tak doczekaliśmy do zachodu. Niestety w tej samej minucie gdy słońce schowało się za horyzontem zaczął się exodus. Jak po sznurki podjeżdżały taksówki jedna za drugą by zebrać towarzycho i porozwozić po hotelach.... A przecież najpiękniejsze kolory zachodu są w zasadzie po zachodzie....a nie w trakcie. Ale co ja będę im tłumaczył?

Słyszałem wiele opinii o pokazach delfinów oraz możliwości pływania z nimi. Większość z nich opiewało je jako przygodę życia. I mogę się z tym zgodzić. Dodam do tego, że jest to jeszcze niezła komedia, a w szczególności gdy mamuń jest w wodzie. Musze przyznać, że nawet ona przezwyciężyła strach i bawiła się jak dziecko. Mamuń pływa. Ale w basenie albo na płyciźnie i gdy wie, że ma grunt i uczepiona jest moich lub ojca gaci. Trochę się martwiliśmy jak sobie poradzi. Bądź co bądź było tam dość głęboko. Ale wszyscy mieliśmy kapoki. Jeden z instruktorów czy opiekunów ciągle z nią pływał i wszystko okazało się być łatwe, lekkie i przyjemne. Najpierw dwa delfiny przepłynęły pod naszymi wyciągniętymi rękoma byśmy mogli je poszmyrać je tu i ówdzie. Potem mieliśmy sesję zdjęciową z całującymi nas delfinami. A potem już była dzika jazda bez trzymanki. Byliśmy ciągani (pojedynczo) przez delfiny po całej lagunie, wypychani za stopy z wody, tak, że wyglądało jakbyśmy pruli wodę samymi stopami. Fajnie było! Ich wiecznie uśmiechnięte pyszczki każdego wprawią w zachwyt i dobry humor. Pełnie szczęścia niestety zmąciły fotki i film. W trakcie harców w wodzie robiono nam zdjęcia i kręcono film. Po powrocie do hotelu, wieczorkiem, przed kolacją zrobiliśmy sobie mały seans filmowy. Nasze szczęście nie trwało długo. Wyglądało to tak jakby osoba, która robiła fotki i kręciła film w ogóle nie patrzyła co robi. Pomijam już fakt, że sprzęt którym to robiono był nieco prehistoryczny. Podam Wam kilka przykładów. Gdy delfiny wypchnęły ojca to na filmie widać było tylko szmat wody i w prawym górnym rogu od czasu do czasu przemknęły jego nogi. Gdy jeden z delfinów podpłynął by dać „buzi” mamuniowi to zobaczyliśmy jedynie jej biust i wodę. Od czasu do czasu udało się jej wtrynić w kadr kawałek łokcia. I za to wszystko zapłaciliśmy 100$, co może nie jest kwotą powalającą na nogi, ale z drugiej strony piechotą też nie chodzi. Poza tym zupełnie nie o pieniądze w tym wszystkim chodzi tylko o zrujnowaną niepowtarzalną pamiątkę. Tym bardziej, że nie wolno było robić własnych fotek. W sumie to się nie dziwię. Bo gdybym robił własne, to w życiu nie kupiłbym tego badziewia.

Wielokrotnie już powtarzałem, że jesteśmy wczasowiczami o ciągotkach kulturowo-historycznych. Nic więc dziwnego, że chcieliśmy pojechać do Kingston i Spanish Town by zobaczyć kolonialną przeszłość wyspy, by zwiedzić muzeum Boba. Niestety z całego resortu tylko ja i Orszulka się zgłosiliśmy. Reszta towarzystwa zbyt przyklejona do leżaków oraz barów była. A co tam, po co coś zobaczyć? Po co zwiedzić cokolwiek poza pobliskimi klubami? Po co? Jak tu darmowe picie i jedzonko serwują 24h? Nie pierwszy już raz przekonuję się, że zarówno Anglicy jak Amerykanie w gruncie rzeczy nie są ciekawi świata. Wycieczka została odwołana z powodu niewystarczającej obsady. By wyjazd się udał min 4 osoby powinny się zgłosić. Moje pierniki stwierdziły, że jeśli muszą to pojadą, ale długa podróż w upale, w małym samochodziku. Nie miałem sumienia ich ciągnąć. Tak więc koniec końców nie zwiedziłem stolicy. Tak sobie myślę, że podobną przygodę miałem na Dominikanie.....Czyżby coś było z tymi Karaibami?

W związku z tym przełożyliśmy wyjazd do wodospadów by mieć ostatnie dni na odpoczynek i błogie lenistwo. I jak się okazało wycieczka okazała się strzałem w dziesiątkę. Po krótkiej, około godzinnej jeździe szosą ciągnącą się wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża Jamajki dotarliśmy do dość niepozornego miejsca. Tak pośrodku niczego. Znaleźliśmy się pośrodku prawdziwego lasu deszczowego. Otaczająca nas zieleń nieomal kapała. Było chłodniej niż na wybrzeżu. Aby dopełnić me szczęście powsadzano nam na łby kapoki i parami puszczono na rozklekotane bambusowe tratwy, którymi mieliśmy spłynąć leniwą tropikalną rzeką. Stoję ci ja nabrzeżu, patrzę jak kolejne pary „wskakują” na tratwy i płyną. Wszystko się kiwa. Myślę, nie ma bata nie wsiądę. Tym bardziej, że wodoszczelny aparat zostawiłem w sejfie, a przy sobie miałem moje ostatnie cudeńko. mowy nie było bym naraził mojego pieszczoszka na kąpiel nawet w tak uroczej i leniwej rzeczce. Kolejka nieubłaganie się zbliża. U mnie burza w mózgu „co robić?”. Z jednej strony aż mi się tyłek sam trzęsie by się walnąć na tratwę a z drugiej aż mnie cofa na samą myśl o pieszczochu. Nasza „opiekunka” chyba się skapnęła o co chodzi bo mówi, że spokojnie możemy płynąć z aparatem, rzeka ma mieć kilka stóp głębokości, gdzieniegdzie tylko głębiej, ale nie ma szybkiego nurtu, nie ma niebezpieczeństw, więc spokojnie możemy wziąć pieszczocha na przejażdżkę. Jak można to można.

W kapoku było niemiłosiernie gorąco i niewygodnie. Więc go ściągnąłem i podłożyłem sobie pod nogi. Siedzieliśmy na miękkich poduchach z tyłkami gdzieś na poziomie wody. Jest cudnie. Zielone wody rzeki leniwie, bardzo leniwie serpentyną ciągną się pomiędzy lasem deszczowym. Wszędzie dookoła słychać trele niewidocznych ptaków. Co chwila owiewa nas chłodny wiatr. Nic, tylko relaksować się i cieszyć się każdą minutą. Gdzieniegdzie woda była tak płytka, że wydawało się, że tratwa w każdej chwili zacznie trzeć o kamieniste dno. Po obu stronach rzeki ściany zielonych pnączy. Nad wodą egzotyczne rośliny zwane ze względu na wielkość oraz kształt liści „słoniowymi uszami”.

Nie wiem czy to moje szczęście, czy tak już mam ale nigdy nie ma lekko. Na Jamajkę wybrałem się nie tylko z pienikami ale również z Orszulką. A że jest to dziewczę o ułańskiej wręcz fantazyji i szczęściu (lub pechu)- to akurat zależy od opowiadającego i własnej interpretacji. Więc i tym razem bez przygód się nie obeszło. Płyniemy sobie, rozkoszując się egzotyczną przyrodą i ciszą gdy za zakrętem na brzegu ukazał się miejscowy „handlarz pamiątek”. Już go prawie minęliśmy. Już byliśmy prawie bezpieczni. Aż tu ci on niespodziewanie czymś rzuca w Orszulkę i woła, że to dla pięknej pani. A jak z kobitkami jest wszyscy wiemy. Kupił ją bez reszty komplimentem i do tego jeszcze prezentem, którym okazała się być całkiem zmyślna miniaturka naszej tratwy. Nie bardzo co prawda wiem po co ona jej miała być? By się bawić w domu w wannie? Mniejsza. Fajne ci to było i w dodatku darmo. Orszulka tak się rozochociła, że postanowiła coś za nią dać naszemu flisakowi, by ten przekazał to naszemu „sprzedawcy”. O kobieca naiwności. Dobrze tego jeszcze ze mną nie zdążyła przedyskutować gdy spostrzegliśmy jak sprzedawca za nami na rowerku brzegiem dybie. Dwa razy nawet nie mrygnęliśmy gdy już był przy naszej tratwie i wyceniwszy swe rękodzieło na 5$ czekał na zapłatę. Tak tym Orszulkę rozbawił, że dała mu je. Po pewnym czasie nasz flisak również postanowił coś na nas zarobić. Minąwszy rosnące nad brzegiem drzewo z owocami jak kokosy zaczął tyradę jak to w deszczowe dni flisacy wybierają się w góry by zbierać te owoce by potem z ich łupin wykonywać różniaste przedmioty. Nam dostały się przepięknie cyzelowane ni to puchary ni to wazony. Drogie ci to było, ale przynajmniej mamy pewność, że to autentyczne a nie „made in china”.

Kolejnym przystankiem na naszej dzisiejszej trasie był Park Kolumba. Zawieszony nad cichą zatoczką tuż przy głównej „autostradzie”. Jak się okazało było to Zatoka Odkrycia- Discovery Bay. Nazwę zawdzięcza temu, że to właśnie tutaj Kolumb przybił do brzegu nowo odkrytego lądu. W parku porozstawiane były różne dziwaczne przedmioty i machiny związane z historią Jamajki. Między innymi była przedpotopowa parowa ciuchcia, która woziła bele trzciny na miejscowej plantacji. Była gigantyczna waga do ważenia bel trzciny, była zmyślna machina do schładzania wody. Wszystko pokazywał nam miejscowy rozkoszny staruszek, który (było to widać) robił to raczej z miłości do historii niż z chęci zarobku na turystach. Oczywiście na koniec trzeba było zostawić jakiś napiwek, ale i tak warto było.

Jako, że było już całkiem późno więc po szybkim obiedzie w burger kingu udaliśmy się do kulminacyjnego punktu naszej wycieczki. Zabawa zapowiadała się przednia. Wodospady (nazwa nieco na wyrost śmiem twierdzić) można było doświadczyć w dwojaki sposób. Można albo kulturalnie brzegiem gdzie przygotowana była specjalna drużka i platformy ze stolikami skąd można było podziwiać to miniaturowe cudo natury. Drugim sposobem było zejście do samej plaży gdzie rzeka wpadała do morza i wbrew nurtowi wspinać się po kaskadach i śliskich kamlotach. Muszę przyznać, że patrząc na odważnych, którzy zdecydowali się na ten sposób dostania się na górę, wydawało się być niezłą zabawą. Same wodospady przypominają mi te w chorwackiej Krze. Tyle, że tutaj rzeczka była dosyć wąska, ukryta pośród deszczowego lasu. A kaskady i baseny nie tak duże.

Czy ja już wspomniałem, że Orszulka to indywiduum specjalistyczne? W rodzinnych annałach słynie z niezliczonych przygód. Jeśli na murku będzie jedno tylko miejsce z ostami to możemy być więcej niż pewni, że Orszulka wybierze to właśnie miejsce by przysiąść i odpocząć. Spacer płycizną? (woda po kostki), czemu nie. Orszulka ni z tego ni z owego fika koziołka. Nic więc dziwnego, że traktowana jest nieco jak porcelanowy bibelot z babcinej etażerki. Wracając do tematu, jako że pogoda była cudna, wszędzie zielono, pełno najdziwniejszych kwiatów i odgłosów, rzeczka fajnie płynie.... Więc nic dziwniejszego, że paniusia zapragnęła sesji zdjęciowej. A to na pochylonym pniu drzewa, a to tuż pod wodospadem na śliskich skałach. A, że na drugim brzegu rosły kolorowe kwiatki więc bez zaskoczenia domyślamy się, że wcześniej czy później pstrokacizna przyciągnie wzrok modelki. I jakże. Nie trzeba było długo czekać. Ale tak jak szybko zeszła nad brzeg by sie ustawić do zdjęcia tak jeszcze szybciej wróciła z krzykiem. Się okazało, że pajączki wielkości pięści dziecka postanowiły tam zapolować.... Obśmiałem się jak norka.

Naszym ostatnim wypadem poza luksusowe mury resortu była rzecz niezwykła. Przeczytałem o tym w internecie przygotowując się do urlopu. Nasz reprezentant nawet słowem się nie zająknął o możliwości wybrania się tam. I w sumie trochę się zdziwił gdy spytaliśmy o to. „Świecące wody”, bo tam się wybraliśmy, są moim skromnym zdaniem jednym z najciekawszych miejsc jakie odwiedziłem w swoich dotychczasowych podróżach. Po zapadnięciu zmroku powsadzano nas na łodzie i rozpłynęliśmy się po całej lagunie. W pewnym momencie nasza łódka zatrzymała się i chętni mogli się iść kąpać w ciepłych wodach zatoki. I dopiero wtedy zobaczyliśmy całą niezwykłość tego miejsca. Spokojna dotąd woda zatoki poruszona ciałami kąpiących się zaczęła świecić. Ten niesamowity efekt woda bierze z żyjących „żelowych żyjątek”, które jeśli dzień jest słoneczny magazynują światło słoneczne a w nocy pod wpływem ruchu zaczynają się jarzyć. Takich miejsc na świecie jest ponoć tylko trzy. Tu na Jamajce w Puerto Rico oraz gdzieś w Indonezji. Gdy wszyscy powrócili do łodzi światła pogasły i chwilę unosiliśmy się w całkowitych ciemnościach. Znienacka tu i ówdzie pojawiały się smugi światła. Przewodnik wyjaśnił nam, że to przepływające ryby, które od czasu do czasu wypływają na powierzchnię. Niestety fenomen wód podziwiać można jedynie w bardzo słoneczne dni oraz w deszczowe. W nocy po pochmurnym dniu wody będą się jarzyć na granicy widzialności.

Na sam koniec moich wypocin wypadałoby wspomnieć o tym nieszczęsnym kursie nurkowania. Od samego początku Jamajczycy robili na mnie wrażenie wiecznie upalonych lub jak to Orszulka barwnie określiła „My mieć plan!...ponoć”. Kurs okazał się katastrofą organizacyjną. Coś co miało być przygodą stało się mordęgą. Dwa dni papierkowej pracy, bo co rusz coś było niedopełnione i nie wypełnione. Potem dwa dni oglądania instruktażowego dvd, bo się okazało, że widzieliśmy ale nie wszystko. Myślę sobie szlag mnie jasny tu trafi. Pierniki już od dwóch dni skwierczą na plaży, Mojito mnie nieustannie z baru woła a ja tu w ciemnicy dvd od kilku godzin znów oglądam. Pomijając już braki organizacyjne, nie szanowanie ani turysty ani jego czasu to samo zanurzenie się w całym takielungu jest przygodą. Dla tych którzy o tym myślą nim pojedziecie na urlop i zechcecie się bawić w nurkowanie to posprawdzajcie plomby w zębach bo przy nurkowaniu mogą was bardzo boleć.

Planujesz wakacje? Zobacz nasze propozycje wycieczek:
Co warto zwiedzić?

  • Dunn river falls
  • Martha Brae rafting
  • Black river safari
  • Kingston z muzeum Boba (jeśli macie szczęście)

Autor: Valion / 2013.04
Komentarze:

myszka
2013-06-25

Świecące wody z opisu super sprawa. Na Jamajkę się wybieram kiedyś (męża marzenie) to na bank będę o tym pamiętać. Fajnie się czytało teraz czas na fotosy:)

Valion
2013-06-07

Hotel miał mieć niby 5* ale ja dałbym mu 4 za obsługę raczej niż za wystrój, bo ten był fajny.

Kasia6555
2013-06-07

a napisz kochany jak sam hotel?

kasik364
2013-06-06

no cóż..... urlop bez Orszulki to urlop .....stracony?? ;-)))))
jak zwykle śmiesznie było Kondziu ;-)))) teraz mykam na focie

texarkana
2013-06-05

Z życiem napisana relacja, kto wie, czy nie ciekawsza niż sama Jamajka... Ale nawet jeżeli Jamajka nie dorasta marzeniom do pięt, to zawsze jest jakąś przygodą, zetknięciem z kawałkiem innego, egzotycznego świata... A te świecące wody na 100% są także w Brazylii, od czasu do czasu na Bałtyku (polskie wybrzeże też) i jeszcze w wielu ciepłych miejscach na świecie, gdzie żyją bruzdnice.

piea
2013-06-05

Konrad, jak zwykle było śmiesznie i z przygodami:))
Jamajka, jaką opisałeś- jest dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażałam! jak zresztą większość karaibskich wysp; dla miłośników wakacji w duchu historii i kultury (to tak jak ja:)) faktycznie, nie ma tam zbyt wielu atrakcji, a same plażowo-rajskie widoczki chyba zbyt szybko by mnie znużyły!; ale fajnie się Ciebie czyta! - jak zawsze:))

PS. Nie moga aż uwierzyć że na wyprawę do Kingston zgłosiły się tylko dwie sztuki????? (Ty z Twoją Orszulką:)), szkoda ogromna....bo te kolonialne klimaciki mogłyby być ciekawe i wyprawy warte !, no ale może następną razą Ci się uda:)), Pozdrawiam,
Galeria zdjęć
Zdjęcie z Jamajki - Dolphin CoveZdjęcie z Jamajki - Dolphin CoveZdjęcie z Jamajki - Zdjęcie z Jamajki - Dolphin CoveZdjęcie z Jamajki - Dolphin CoveZdjęcie z Jamajki - Negril
Zobacz całą galerię zdjęć z Jamajki
Przeczytaj także