Nie jesteś zalogowany.
Postanowiłem podzielić się w tej relacji wrażeniami z rejsu katamaranem z Martyniki
na Grenadę.Od razu dodam, że nie jest ze mnie jakiś wielki "wilk morski", a z pływaniem
po morzach miałem do czynienia tylko przy okazji rejsów na ogromnych statkach
wycieczkowych (ale to zupełnie inna bajka).
Tym razem postanowiliśmy spędzić wakacje (a właściwie ferie zimowe - bo to styczeń
2013 r.) inaczej, nie hotel, nie bary all inklusive - tylko fajna łódka, wiatr we włosach
i oczywiście morze.Padło na Karaiby, bo tam prawie zawsze słoneczko i ciepełko...
Rejs zabukowaliśmy w Polsce przez internet, a że właścicielem katamaranu a zarazem
naszym kapitanem jest polak mieszkający na stałe w USA, to dogadaliśmy resztę
szczegółów przez telefon, wpłaciliśmy zaliczkę i w drogę.
Najpierw lot do Miami, tam dwa dni aklimatyzacji po zmianie stref czasowych,gościnnie
u naszych znajomych krajanów (Boże, jak to dobrze Karolinko, że tam mieszkacie,
bo zawsze mamy fajną bazę wypadową na wakacje).Następnie krótki ( 4 godz.) lot
na St. Lucie i jesteśmy na Karaibach.Ponieważ z Jackiem ( nasz kapitan), umówiliśmy
się wcześniej, ze my przylatujemy dzień przed rejsem - razem płyniemy na Martynikę
i tam odbieramy resztę załogi.Zarezerwowaliśmy mały hotelik tuż przy marinie, tam
spędziliśmy noc i rano w morze...
Jednak nasze plany popsuła nieco pogoda.Rano wiało, że hej.Jacek dał nam alternatywę
albo zostajemy na St. Luci a on płynie po resztę ekipy i spotkamy się jutro, albo
płyniemy razem.Narada rodzinna - ja, Aśka i Viki zadecydowaliśmy - PŁYNIEMY...
Ta przeprawa okazała się naszym chrzestem morskim.Fale sięgały 3 m.Choć to
katamaran bujało ja na karuzeli, cztery godziny męczarni, ale daliśmy radę.Jacek
niczego po sobie nie dał poznać, ale jak się później okazało podczas naszych
"wieczorów rumowych" to była jedna z trudniejszych przepraw jakie mu się zdarzyły
w jego 30 letniej karierze żeglarza.Przynajmniej mamy zaliczone 6 w skali beauforta
na pełnym morzu.
Na Martynice zakotwiczyliśmy w dużej marinie Du Marin, poznaliśmy sympatycznych
załogantów - młode małżeństwo z Gdyni (pasjonaci żeglarstwa) i nieco starsze
małżeństwo z Kanady - oczywiście Polacy.Jacek wykonał drobne naprawy po ekstremach
morskich, a my demokratycznie wyraliśmy moją skromną osobę na skarbnika
wyprawy i udaliśmy się na pierwsze zakupy prowiantu na najbliższe dni...
Następnie załadunek tego wszystkiego na pokład...
To jedna z największych przystani jachtowych na Karaibach - było "tego" mnóstwo...
Pogoda się uspokoiła ,chociaż chmurek nie brakowało więc wypływamy, po drodze
miły polski akcent, jak się później okaże spotkamy się nie raz..
Po drodze takie widoczki...
Chmurki nas nie opuszczały...
Ale pojawił się promyk nadziei - tęcza...
Nasz "nowy domek" na morzu...
I zachwyt Aśki nad zachodzącym słoneczkiem...
Nocka w zatoczce a rano śniadanko i w dalszy rejs...
Najlepszy z rana...
Kolejny przystanek na naszej trasie to Pigeon Island Beach (cały czas na St. Luci)
i ładna plaża z hotelem Sandals Grande...
Zbliżało się późne popołudnie i moją małżonkę naszła ochota na jazdę konną,
w dość nietypowych okolicznościach przyrody...
Po chwili, ku mojemu zdziwieniu szusowała jak amazonka...
I tak kolejny dzień zbliżył się do końca...
Następny dzień - to urokliwa zatoka Marigot Bay...
Tu po raz pierwszy, ale nie ostatni, odkryliśmy "inne Karaiby" - mniej skomercjalizowane
bardziej dziewicze i spokojniejsze...
A to nasz kapitan - Jacek - super gość!!!
Jak zgrana załoga, od czasu do czasu, pomagaliśmy Jackowi przy cumowaniu,rzucaniu
kotwicy (to akurat proste, bo na katamaranie tego typu wystarczy wcisnąć odpowiedni
guzik). Tu Viki trzyma linkę od pontonu...
"Ładujemy" się do pontonu i śmigamy na ląd na obiad...
Jacek - jako stały bywalec tych okolic polecił nam knajpkę na wzgórzu z przepięknym
widokiem na zatokę.Na gości restauracji na dole czekała taksówka, część jednak
wybrała drogę na piechotę...
Po obfitym karaibskim obiadku, czekamy na taksiarza by nas odwiózł z powrotem
do portu, ale gość gdzieś przepadł.Aż tu nagle pojawia się właściciel J&J owej knajpki
i proponuje nam podwózkę swoim czarnym Hamerem - pełen wypas...
Nasz Shanties w całej okazałości...
Dalej żeglujemy wzdłuż wybrzeża wyspy i po drodze - takie widoczki...
Pogoda coraz lepsza, więc można się opalać...
I nagle pojawiają się one dwie majestatyczne góry Petit Piton i Gros Piton - symbole
St. Luci...
Kapitan zapowiedział, że będziemy nocować na kotwicy w zatoczce między Pitonami,
no to nam się mordki ucieszyły...
Towarzystwo w zatoczce, też niczego sobie...
Nie mam zielonego pojęcia kto tam mógł mieszkać, ale popołudniem służba ubrana
w uniformy miała odprawę na najwyższym pokładzie - przyszykowali długi stół,
kwiaty, mrożony szampan i po pół godzinie helikopter przywiózł gości - niestety
zrobiło się ciemno i nic nie było widać...
Następnego dnia, po śniadaniu, Jacek zorganizował nam swojego dobrego
znajomego - Denisa, jako przewodnika po wyspie - no to w ponton i na ląd...
Po drodze kolejne widoczki...
Ale naprawdę widoki to dopiero były przed nami...
Cała nasza wesoła kompania...
Wow Marabut, taki rejsik katamaranem to musi być rewelacja 👍 uwielbiam wszelkie łódki, łódeczki, stateczki ❤️
I czekam na ciąg dalszy waszego rejsu
Jedziemy dalej z relacją.
Denis obwozi nas po wyspie, po drodze takie widoczki...
W końcu trafiamy do miejsca o tajemniczej nazwie :Drive-in Volcano, po chwili
wszystko się wyjaśnia, ponieważ St.Lucia - to wyspa wulkaniczna, prawie w jej
sercu znajdują się pozostałości po wulkanie.Trochę to przypominało mini
Yellowstone i "pachniało" wszędzie siarką...
Zeszliśmy nieco niżej - i tam kolejna niespodzianka.Jak mówi miejscowa legenda,
kto zażyje błotnej kąpieli (a w błocie tym same minerały) - ten w krótkim czasie
odmłodnieje o 10 lat. Nasze panie nie trzeba było długo namawiać...
Po tej dość nietypowej kąpieli, ruszyliśmy w dalszą drogę.Po drodze Denis nie
zaprzestawał nas zaskakiwać.Tym razem zatrzymał się, i zwinnymi ruchami
niczym małpka, wlazł na pobliskie drzewo i nazrywał nam pysznych owoców...
Kolejny przystanek to Diamond Botanical Garden - prywatny ogród botaniczny
gdzie właściciel zgromadził rośliny z całych Karaibów.To co na fotkach to tylko
mały wycinek tego bajecznie kolorowego miejsca...
Ciekawe miejsca odpoczynku...
Na końcu parku bardzo ciekawy wodospad, który zmieniał kolory w zależności
od nasycenia wody minerałami...
Zresztą na wyspie było więcej wodospadów - w większości można się w nich
wykąpać - tak jak tu...
Powoli czas wracać na katamaran - jeszcze tylko w pobliskim miasteczku
uzupełniliśmy zapasy rumu, na nasze "rumowe wieczory" i na łódkę.Tu kolejna
niespodzianka od Denisa - dziś kolacja przypłynie do nas - jego żona i córka
uszykowały nam przepyszny "catering" oczywiście w karaibskim klimacie:
ryby, mięsa z grilla,warzywa i fantastyczna zupa - niebo w gębie.Oczywiście
za taką gościnność Denis dostał od nas spory napiwek...
Po kolacji - romantyczny zachód słońca i tak minął kolejny ciekawy dzień...
Kolejny dzionek do rejs na wyspę St. Vincent, do zatoki Wallilabou, gdzie kręcony
był film "Piraci z Karaibów" - może ktoś pamięta tą scenę gdzie "dyndały" ciała
powieszonych piratów na tej skale...
Niestety, ludność tubylcza nie doceniła starań scenarzystów z Holywood i całą
pozostawioną przez ekipę filmową - scenografię rozkradła, a mógł być z tego
niezły biznes.Na tej plaży stała owa - piracka scenografia...
Tu kolejna ciekawostka St. Vincent - pewien bogaty Amerykanin postanowił
wybudować skalny hotel nad brzegiem morza, inwestycja pochłonęła straszne
pieniądze i gdy miała się ku końcowi, gość chciał wypróbować jeden z apartamentów.
Niestety w nocy, tuż koło jego łóżka spadła, oderwana z sufitu spora skała,
o tym incydencie dowiedział się tamtejszy nadzór budowlany i nie wydał zezwolenia
na otwarcie hotelu.Gość porzucił projekt i wrócił do Stanów, a pozostałości po tej
"skalnej inwestycji" wyglądają tak...
A na tej fotce - kuter rybacki, który nie zmieścił się między skałami...
I jeszcze kilka widoczków "marynistycznych"...
Kolejną wysepką na naszej trasie była wyspa - Mustique, to prywatna wyspa,
niedostępna dla turystów "lądowych", a jedynie dla "żeglarskich",chyba, że
ktoś jest rezydentem wyspy może tu dotrzeć na niewielkie lotnisko.Wyspa ta
zwana jest też wyspą milionerów, gdyż mają tu rezydencje takie gwiazdy jak
Mick Jagger, Dawid Bowie czy Sheryl Crow.
Wyspa jest malutka na niecałe 6 km2 i 500 mieszkańców...
Lokalny straganik z owocami...
Widok na zatoczkę, gdzie zacumowaliśmy...
A to nasza ekipa na jedynej na wyspie stacji benzynowej...
Po drugiej stronie zatoczki fajna plaża...
Aśce się tam bardzo podobało co widać...
Jedna z mniejszych posiadłości...
I jedna z większych - "chałupa" Sheryl Crow...
Wyspa znana jest jeszcze z jednej rzeczy - mieszkają tam setki żółwi, podobno
kilka razy więcej niż ludzi.Mają też swój "ciekawy" pomnik...
Wróciliśmy do zatoczki - wyspa zachwyca swą czystością, żadnego papierka,
butelki czy innego śmiecia.Wszystko przystrzyżone, zadbane...
Jak wyspa milionerów to i muszą być homary...
Trochę zmęczeni poszliśmy do jedynej knajpki na plaży i co się okazało,że
właśnie tu, dwa lata temu, na drinka wpadli Rolling Stones i zagrali dla
zgromadzonych gości mini koncercik.
Już sobie wyobrażam jak musiało zabrzmieć "Angie" o zachodzie słońca w tym
cudownym miejscu...
I dla nas też słonko zaszło tego dnia...
Marabut, super ze kontynuujesz rejsik 😀
To teraz już znamy Aski tajemnice rewelacyjnego wyglądu (to na pewno te błotko 😉)
Tak i mi się wydaję.
Kolejny dzień - kolejna wyspa - tym razem przywiało nas na Bequie.
Bequia nazywana jest klejnotem Grenadyn, przede wszystkim ze względu
na swoje niesamowicie piękne plaże porośnięte palmami.To dowód na
tą tezę...
Dla wszystkich fanów lazurków...
Takie "klimaciki" lubimy najbardziej, dlatego uśmiech nie schodził nam z twarzy...
Nawet po powrocie na łódkę i przy prozaicznym obieraniu ziemniaków...
Zatoka w której kotwiczyliśmy nazywała się Admiralty Bay..
Na horyzoncie pokazał się nasz znajomy z polski "Fryderyk Chopin"...
Dni tu tak szybko mijały, że nie zauważyliśmy jak powoli zbliżamy się do końca rejsu,
ale jeszcze przed nami 3 dni i kolejne cudowne miejsce - szczególnie dla kogoś jak
my - lubi snurkować.To Tobago Cays i słynne rafy...
Ten sympatyczny gość zaopatrywał nas w lód...
Tabago Cays - składa się z pięciu bezludnych wysepek - oto jedna z nich...
A to mały polski akcent w tym raju...Pierwsza kibicka RP...
Na mostku kapitańskim...
I na rufie...
Wieczorem kolejna niespodzianka - kolacja na bezludnej wysepce...
Oczywiście nie zabrakło homarów...
Proza życia bywa okrutna - ktoś musi pozmywać...
W takiej - niebiańskiej scenerii - kolejny dzionek miał się ku końcowi...
Ranek następnego dnia to Union Island.Urocza wysepka z stolicą Clifton.
Kolorowe karaibskie miasteczko z piękną laguną i barwnymi tubylcami...
Przy brzegu pływały tacy goście...
Na szczęście w niewielkim baseniku...
Potem pożeglowaliśmy w kierunku niesamowitej wysepki Sandy Island.
Bajka - wysepka otoczona przepiękną rafą - miodzio....
W wodzie kolejna niespodzianka...
Na nocny postój wybraliśmy nieco większą wyspę - Carriacou....
Ranek przywitał nas takim widoczkiem...
Dotarliśmy do celu podróży - mianowicie na Grenadę.Tam zorganizowaliśmy
sobie na własną rękę, zwiedzanie wyspy.Pierwszy nasz postój to fabryka czekolady.
W starym kolonialnym stylu...
Potem udaliśmy się na miejscowy targ, gdzie można zakupić przyprawy i przetwory
z owoców z których słynie Grenada, między innymi - bananowy ketchup...
Po drodze takie widoczki...
Na koniec wizyta przy lokalnym wodospadzie i nowa "koleżanka" Victorii...
Marabut....jak mogłeś z tymi kartoflami...gotowych frytek nie mieli?
Zasada taka - jesz to co sam przygotujesz, a my trochę stęskniliśmy się za pyrkami.
Marabut, rewelacja 😍 piękne miejsca zobaczyliście 👍
Marabut, powiadasz ze steskniliscie się za pyrkami 😉 skąd ja to znam - dla mnie ziemniaki mogą nie istnieć, ale mój jak jest na urlopie za granica to zawsze jęczy ze nie umieją tam dobrze ugotować ziemniaków
Fajnie, że się podobało, jak się zmotywuję to naskrobię coś o rejsie po
BVI.
Święta racja.
Marabut....jasne że się podobało ....czekamy na dalsze skrobanko
Podobało się Jak zwykle
No i nieustające pozdrowienia dla Aśki
Czekamy na następny rejsik