Maciek Roszkowski - podróżnik, pisarz. W kwietniu 2014 roku zadebiutował książką „Pisane słońcem” o podróżach na wschód, aby poznać i zrozumieć świat oraz o podróży w głąb siebie, aby zrozumieć własną duszę.
Jak zaczęły się Twoje podróże?
Maciek Roszkowski: Od małego przemierzałem świat palcem na mapie. Od kiedy pamiętam moją ulubiona lekturą był atlas geograficzny. Siadałem i wymawiałem wszystkie te magiczne nazwy - Bangkok, Tokio, Irkuck, Biszkek, Laos, Iran, Jangcy, Ganges, Himalaje... Wymawiając je rozmarzałem się i odpływałem w inne, nieznane mi jeszcze światy. Jednak dopiero jako student pierwszy raz wyruszyłem poza Europę. Moi znajomi jechali na trzy miesiące studenckich wakacji do Indii i uznałem dobra czemu nie. Pojechałem, przeżyłem całą magię i szaleństwo Indii. Mimo, iż wróciłem porządnie chory i z ubytkiem 6 kilogramów, zakochałem się w podróżach na inną, azjatycką planetę.
Były Indie, Iran, Chiny, Turcja, Tajlandia, Japonia. Ewidentnie ciągnie Cię na wschód. Dlaczego akurat tam?
Wschód mnie pociągał od czasów gdy stałem się świadomym nastolatkiem. Zobaczyłem w nim po pierwsze niesamowitą różnorodność (od Islamu Bliskiego Wschodu, przez eksplodujące kolorami Indie po powściągliwą i wysublimowaną Japonię), a po drugie duchowość. To tu narodziły się takie ważne duchowo postacie jak Hafez, Rumi, Budda Sakjiamuni, Jezus czy Bodhidarma.
Podróżujesz dość niestandardowo, na czym to polega?
Przede wszystkim coraz rzadziej używam przewodników. Jadę do jakiegoś kraju i z premedytacją się gubię, wybieram miejsca o których nikt nie słyszał, a które przez to są bardzo autentyczne, nieprzygotowane pod obserwację obcego-turysty. No i rozmawiam z lokalnymi mieszkańcami, niejednokrotnie śpiąc u nich w domach. Właściwie im więcej podróżuję, tym moje podróże stają się mniej podróżami do miejsc, a bardziej odkrywam, że to ludzie stanowią miejsca, tworzą je. Uwielbiam też zabłądzić w dziką naturę i być sam na sam z jakąś górą, lasem tropikalnym czy oceanem.
Brzmi na podróżowanie bardzo świadome. Twórcy pojęcia „post-turysta” twierdzą, że turysta świadomy zawsze odbywa dwie podróże jednocześnie: tę fizyczną i tę metafizyczną: w głąb siebie. Jak myślisz, która podróż jest ważniejsza?
Posłużmy się cytatem z mojej książki: „Podróżując w materialnej przestrzeni, zaczynam podróżować w głąb samego siebie. Zresztą, umysł znajduje zaczepienie w materii. Wchodzi z nią w intensywną relację. Zmienia się i staje się po trochu tym, co go otacza”. Czyli to nie jest tak, że są dwie osobne od siebie podróże - fizyczna i metafizyczna. One się ze sobą przenikają. Podróżując z otwartym umysłem, sercem i duszą obce, inne staje się moje, znajome. Staje się mną. Ale jeśli jestem zamknięty na świat, który przemierzam, ciągle go szufladkuję i oceniam, to nie podróżuję nigdzie ani w przestrzeni fizycznej, ani metafizycznej. Ten świat mnie nie dotyka i w związku z tym jestem wyizolowany, poza nim. Tracę niepowtarzalną szansę, aby się czegoś nauczyć.
Niektóre ze swoich podróży odbywałeś sam, inne z towarzyszem. Które lepiej wspominasz i który „typ” jest Ci bliższy?
Obydwa typy wędrówki lubię i to bardzo. Ja po prostu kocham podróżować! Samotność w drodze daje mi możliwość zagłębienia się w samego siebie. Dzięki niej odkrywam kim jestem i co tam się w środku mnie dzieje. Dodatkowo będąc sam, jestem zmuszony do interakcji z przestrzenią, która mnie otacza. Dzięki temu poznaję świat lepiej i głębiej. Jednak będąc z kimś bliskim u boku jest mi niewątpliwie łatwiej i zabawniej.
Powiedziałeś, że kochasz podróżować. Wiele osób to mówi, ale każdy inaczej postrzega podróżowanie i dla innych powodów podróżuje. Jakie są Twoje?
Podróżuję, aby poznać świat i samego siebie. Aby zobaczyć kim naprawdę jestem i czy moje wyobrażenie o świecie, wyniesione z kultury, w której się wychowałem, jest prawdziwe. Dzięki podróżom odkrywam, że to co wydawało mi się oczywiste, wcale nie jest oczywiste, że mój świat to tylko jedna z miliona możliwości. Dzięki temu uczę się nowych odpowiedzi, ale także odkrywam nowe pytania. Przekraczając granice, poszerzam granice własnego umysłu.
Ładnie powiedziane. To zdradź nam teraz swoją najfajniejszą rzecz/przygodę, która spotkała Cię w podróży?
Bez wątpienia inni ludzie. Nikt mnie nie skrzywdził, a wszyscy starali się mi pomagać. Np. na Tajwanie w Hualien opiekował się mną mój tajwański znajomy Dylan, którego poznałem za pomocą strony couchsurfing.org. Był on tak fantastyczny, że zaprosił mnie na wesele z ladyboyem (facetem przebranym za kobietę) w tle, śpiewaliśmy razem z jego uroczą kuzynką karaoke w barze, pociliśmy się w gorących źródłach czy obwoził mnie po fantastycznych górach i zapierającym dech wschodnim wybrzeżu Tajwanu. A to wszystko po to, żeby było mi miło i żebym poznał Tajwan. Za darmo, z serdeczności. Moje tajwańskie historie opisuję w rozdziale „Wszyscy jesteśmy rybkami w akwarium”w mojej książce. Jednak doświadczyłem multum takich historii, w wielu krajach i Dylan to tylko przykład.
A jaka była najgorsza rzecz/przygoda, która spotkała Cię w podróży?
Nie ukąsiła mnie tarantula, ani nie porwał talib. Jedyne, czego nie chciałbym powtórzyć to bardzo poważna choroba: denga, potocznie zwana gorączką krwotoczną. Tydzień w szpitalu, z wysoką gorączką, potwornymi mdłościami, na kroplówce. Jednak jak zawsze zaprowadziło mnie do w pewną pozytywną stronę, o czym piszę w rozdziale „Droga do bezmiaru wody”.
Dobrze, że udało Ci się z nią uporać. A czy miałeś jakieś niebezpieczne sytuacje, poza chorobą?
Żadnych. Świat jest bezpieczniejszy niż można o nim sądzić ze środków masowego przekazu. Nikt mi nic złego nie zrobił, nie uczestniczyłem też w żadnym wypadku.
Będąc w Japonii zajmowałeś się tematyką kogutów. To dość nietypowy temat na opowieść o podróży z Japonii. Dlaczego się tym zainteresowałeś?
Wszystko przez szalonego tatę - zapalonego hodowcę kur ozdobnych. Pisze książkę o najpiękniejszych kurach świata, rzecz jasna japońskich. Był w Japonii już siedem razy, a ja dwukrotnie uczestniczyłem w tych wyprawach. Dzięki temu zwiedziłem takie miejsca, w które nikt nie jeździ, poznałem masę Japończyków starszego pokolenia i dowiedziałem się dużo fascynujących rzeczy. Jak np. to, że japońskie koguty uratowały świat przed ciemności, jak i tego, że mogą mieć kilkunastometrowe ogony.
Wspominałeś już o rozdziałach książki. Z Twoich licznych podróży na wschód powstała książka „Pisane słońcem”. Skąd wzięła się potrzeba spisania wszystkiego i wydania w postaci książki?
Po blisko dwóch latach wędrówki po Azji uznałem, że ogrom tego, co tam doświadczyłem nie powinien pozostać dostępny tylko dla mnie i moich znajomych. Przywiozłem kilkaset gigabajtów unikalnych zdjęć oraz wiele stron spisywanych, w stukoczących pociągach, w środku dżungli czy przy szumie wielkiego oceanu, notatek. Siadłem nad tym, nie wychodząc niemal z domu przez parę miesięcy, dopisałem kilka fragmentów i zmajstrowałem „Pisane słońcem”. Tak jak można przeczytać we wstępie do książki: „Piszę, a więc przedłużam istnienie tego, co już jest przeszłością, a chciałoby jeszcze usilnie pozostać teraźniejszością”.
Dużo miejsca w książce poświęcasz spotkanym ludziom. Kogo wspominasz najlepiej i dlaczego?
Ludzie to zwierciadło kultury w jakiej żyją. Musiało trochę minąć, zanim się tego nauczyłem - że nie budowle, a właśnie ludzie są tym, co najbardziej interesujące w podróżach. Moja książka jest po części hołdem złożonym moim azjatyckim znajomym.
Jedną z ważniejszych postaci jaką spotkałem w trakcie moich wędrówek była Miyu z Yokohamy w Japonii. Nocowałem u niej parę nocy w naprawdę mikruśkim mieszkaniu (pierwsze dni zaliczyłem bólem karku od ciągłego schylania się), gotowaliśmy polsko-japońskie jedzenie, sporo rozmawialiśmy między innymi o duchach. Miyu to bardzo ciekawa postać. Rodowita młoda Japonka, która przepodróżowała wiele krajów. Była między innymi w takich krajach jak Afganistan, Mali, Mauretania czy północna Nigeria. W trakcie swych podróży zmieniła wiarę na... islam. Była po prostu zachwycona serdecznością i gościnnością ludzi w krajach muzułmańskich i zmieniła wiarę na mauretańskiej części Sahary. Jednak Miyu to tylko przykład jak fascynujący mogą być ludzie. Mógłbym o nich opowiadać godzinami...
Powiedzmy to szczerze: nie jesteś Beatą Pawlikowską czy Wojtkiem Cejrowskim, którym wydadzą wszystko, co tylko napiszą na kartce papieru. Trudno było wydać książkę?
Od ukończenia pisania książki do znalezienia wydawcy upłynęła dokładnie trzy miesiące, czyli chyba niewiele jak na nieznanego autora. Mogę więc powiedzieć, że albo miałem dużo szczęścia albo, będąc totalnie nieskromnym, książka warta jest uwagi (śmiech). Wydawnictwo Axis Mundi zaufało mi i „Pisanemu słońcem”, więc starałem się w ostatnich miesiącach wykończyć wszystko jak najlepiej. Efekt niech oceni czytelnik.
Uchyl rąbek tajemnicy: jak w Twoim przypadku wyglądał cały proces wydawniczy?
Kiedy już znalazłem wydawcę trzeba było zrobić trzy rzeczy - korektę, stworzyć szatę graficzną i wydrukować. Korekty książka miała trzy. Najpierw na tekstach w wordzie, później druga na tekście z szatą graficzną, taką jaką znajdziecie w książce i na koniec tuż przed wydrukowaniem ostatnia, na drukarnianych ploterach. Całość trwała około półtora miesiąca, a ostatnie poprawki wprowadziliśmy tuż przed drukiem. W trakcie robienia pierwszej korekty opracowywaliśmy, razem z profesjonalnym grafikiem, szatę graficzną. Bardzo szybko to poszło, bo grafik miał podobną wrażliwość co ja, więc od razu spodobały mi się jego propozycje. Jest podróżnikiem, wiele razy był w Azji, więc szybko ustaliliśmy jak połączyć kwietyzm Indii z ascetyzmem buddyzmu zen. W końcu szata wyszła bardziej w stronę kwietyzmu Indii, ale uważny czytelnik znajdzie tam i elementy zen. Później przyjrzenie się czy wszystko gra i druk. Książka trafia do dystrybutora i po tygodniu mniej więcej jest dostępna w sprzedaży.
Jakbyś miał podpowiedzieć innym, którzy chcieliby o swoich podróżach opowiedzieć w książce, to jakie rady byś im dał?
Przede wszystkim opowiedzcie swoje historie sobą. Świat dostał was w prezencie i ten dar nie powinien pozostać w ukryciu. Nie musicie pisać wszystko wspaniałym językiem. Wystarczy, że opowiecie szczerze o tym, co was fascynuje w sposób najbliższy waszemu sercu. A czytelnik, przynajmniej jeśli jest trochę podobny do Was, to doceni.
„Pisane słońcem” ledwie miało swoją premierę, ale myślisz już o jakiejś kolejnej książce?
Piszę, bo kocham to robić - zaszyć się w swojej samotni i przelewać siebie i swoje doświadczenia na papier. Liczę więc, że nie napisałem jeszcze ostatniego słowa. Szczególnie fascynuje mnie coraz bardziej temat wielkich miast, które nieodłącznie kojarzą mi się z eksplodującą życiem dżunglą...
Planujesz jakieś kolejne podróże, do ekspodującej życiem dżungli?
Planuję zwiedzić cały świat. Ale na następną długą podróż wyruszę zapewne za rok. Kierunek: Syberia, Mongolia, Północne Chiny, Azja Środkowa, Pakistan i Indie. Mam dziewczynę z Indii, więc ten kierunek wydaje się być oczywisty...
Czyli wciąż wschód. A nie ciągnie Cię choć trochę na zachód, do Ameryk? Albo na południe, do Afryki?
Jasne, że mnie tam ciągnie. Prawdopodobnie po Azji będzie południe - Afryka. No i nie ukrywajmy, że Europa jest mi mniej znana z podróżniczego punktu widzenia niż Azja, stała się dla mnie po moich wielu azjatyckich podróżach egzotyczna. A później reszta świata (śmiech).
Gdybyś miał dać radę tym, którzy stawiają swoje pierwsze kroki w dalekim i niezależnym podróżowaniu, co by to było?
Jedna rada w której zawiera się według mnie wszystko. Otwórz swój umysł, serce i duszę na wszystko co Ciebie spotyka, a wtedy świat ukaże Ci swoje pełne piękna, kolorów i słońca oblicze.
I niech ta myśl pozostanie z naszymi czytelnikami. Dziękuję za inspirującą rozmowę!
Rozmawiała Karolina Anglart
Brak komentarzy. |