Marta Gralewska przejechała z uśmiechem na twarzy pół Europy autostopem, pomimo cukrzycy, po czym została w Portugalii na stałe. Rozmawiamy z nią o strachu, przygotowaniach i problemach w drodze oraz życiowych zmianach, do których doprowadziła podróż.
O autostopowych przygodach i życiu w Portugalii bloguje na http://slodkiepodroze.blogspot.pt/.
Pewnego dnia postanowiłaś spakować plecak i ruszyć autostopem w podróż. To była łatwa decyzja?
Marta Gralewska: Właściwie to nie była przemyślana decyzja, zaplanowana podroż. Byłam przepracowana i potrzebowałam odetchnąć. Chciałam pojechać do Gruzji, ale znajomy odciągnął mnie od tego pomysłu, mówiąc jak niebezpiecznie tam jest. Zapytałam go, gdzie w takim razie powinnam pojechać i on zasugerował Portugalię. Pomyślałam wtedy: czemu nie? Nigdy nie byłam w Portugalii. I tak zupełnie spontanicznie podczas jednej rozmowy podjęłam decyzję: jadę do Portugalii!
A dlaczego zdecydowałaś się na podróż autostopem?
Miałam możliwość wzięcia długiego wolnego, natomiast nie miałam zbyt wielu funduszy na podróż. Bardzo chciałam podróżować przez dwa miesiące i uznałam, że autostop jest racjonalnym i ciekawym rozwiązaniem. Poza tym starzeję się, więc to może był ostatni moment na taką podróż autostopem (śmiech), bo nie wiadomo, co będzie później.
Twoje podróże zaczęły się dość nietypowo: od chęci nauki języka japońskiego...
To prawda. Jako nastolatka postanowiłam, że nauczę się japońskiego. Ten język wydawał mi się fajny i egzotyczny, a w telewizji leciały wtedy anime, więc osłuchałam się z nim. Chyba po prostu chciałam zrobić coś nietypowego, niesztampowego. Okazało się, że mój tato ma podręcznik do japońskiego. Ogromnie mnie zdziwiło, skąd mój tato, matematyk z wykształcenia, ma podręcznik do języka, którego nie zna. Problem jednak w tym, że podręcznik pisany był po rosyjsku... Wywołało to we mnie zmieszanie, bo jak to teraz zrobić, żeby nauczyć się japońskiego, skoro rosyjskiego nie znam... Przyszła mi wtedy do głowy myśl, że mogę potraktować rosyjski jako łatwiejszą wersję japońskiego, bo to też wyzwanie. A kiedy już się nauczę rosyjskiego, będę kontynuować japoński.
Udało się w końcu nauczyć japońskiego?
Nie, już nigdy więcej tej książki nie otworzyłam, ale zakochałam się w rosyjskim, zupełnie przypadkiem. Także odniosłam korzyść z pomysłu o nauce japońskiego: poznałam rosyjski i wyjechałam na Białoruś.
No właśnie, to była Twoja pierwsz podróż, prawda?
Tak, zafascynowało mnie, że nie trzeba wcale daleko jechać, żeby poznać innych ludzi, inną kulturę. To właśnie wtedy zrodziła się we mnie ciekawość świata. Chciałam się dowiedzieć, jak jest gdzie indziej, jacy tam są ludzie. Bo dla mnie od początku w podróży ważni są ludzie, a nie piękne budynki.
A jednak na swoją dłuższą, autostopową podróż wybrałaś zachód Europy. Którędy prowadziła Twoja trasa?
Wyruszyłam z Krakowa i dojechałam do Wiednia, gdzie zatrzymałam się na kilka dni. Następny był Mediolan z noclegiem na stacji benzynowej i zwiedzanie Cinque Terre. Tam spędziłam cztery lub pięć dni. Potem przejechałam całe południe Francji, dojeżdżając do Barcelony. Po kilku dniach w mieście i prawie tygodniu na wybrzeżu pojechałam na festiwal Sanfermin (gonitwy byków) do Pampeluny. Następne były Walencja, Granada, Sewilla, Lizbona i Porto.
Nie bałaś się podróży autostopem?
Gdybym jechała sama, na pewno bym się bała, bo jestem kobietą. Wiem, że wiele rzeczy może się wydarzyć. Wiem też, że wiele kobiet podróżuje samotnie stopem i podziwiam je za odwagę. Ja jednak jechałam z koleżanką z Malezji i nie miałam powodów do strachu. Nie miałam też czasu się nad tym zastanawiać, bo od pomysłu podróży do jego realizacji minęło bardzo niewiele czasu. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że mogę jechać, więc pojechałam. Pomyślałam, że „co ma być to będzie”.
Zdarzyły się w trakcie podróży sytuacje, które ten strach wzbudziły?
Raz miałyśmy dziwną sytuację, podczas drogi z Cinque Terre do Barcelony. Zabrałyśmy się dwiema ciężarówkami z rumuńskimi kierowcami. Czekałyśmy prawie cały dzień i nie mogłyśmy nic złapać. Kierowca się zatrzymał mówiąc, że jedzie do Barcelony. Planowałyśmy zatrzymać się we Francji, ale skoro już tyle czekałyśmy, zmieniłyśmy plan. Kiedy już wsiadałyśmy do tira, kierowca powiedział, żeby jedna jechała z nim, a druga z jego kolegą, który jedzie za nim. Poczułam się trochę nieswojo, ale pomyślałam, że przecież zabronione jest zabieranie dwóch pasażerów w ciężarówce i pewnie to nimi kierowało. Zdecydowałyśmy się pojechać. Miałyśmy problem z komunikacją z nimi, bo rozmawiali po rumuńsku i włosku, a żadna z nas tych języków nie zna. Nad ranem obudziła mnie ich rozmowa przez CB radio i wiem, że rozmawiali o nas, mimo że niewiele rozumiałam. Wydaje mi się, że zastanawiali się co z nami zrobić. Taka złowroga była ta rozmowa, nie podobała mi się. Dobrze jednak, że zrobiłam na początku jedną rzecz. Zapisałam na początku w telefonie numer rejestracyjny i poprosiłam o potwierdzenie go kierowcy. Wytłumaczyłam delikatnie, że mam koleżankę, która się bardzo martwi i zawsze wysyłam jej numery samochodów, którymi jadę, żeby ją uspokoić. Oczywiście nic nie wysłałam, ale kierowca tego nie wiedział. Wiem, że podczas tej porannej wymiany zdań mój kierowca wspomniał o tym drugiemu i postanowili nas wysadzić trochę szybciej, przed Barceloną, około godziny 5 rano. Od kolejnego kierowcy, który się nam zatrzymał dowiedziałyśmy się, że ta stacja nie jest bezpiecznym miejscem - kradzieże, przemytnicy, itp. Ta nocna droga z rumuńskimi tirowcami to był jedyny raz podczas podróży, kiedy się bałam.
Szczęśliwie nic Wam się nie stało. Czy Twoja strategia ze spisywaniem numerów działa zawsze? Jak się zachowywać w niepewnej/groźnej sytuacji?
Za każdym razem, kiedy informowałam kierowcę o tym, że wysyłam sms do koleżanki zaznaczałam, że jestem pewna, że jest świetnym kierowcą i to nie ja się boję, ale ta koleżanka. W przypadku niecnych zamiarów kierowcy, to może go powstrzymać. Drugą istotną strategią jest zaufanie własnej intuicji. Jeśli coś Ci się nie podoba, nie czujesz się komfortowo - nie wsiadaj do samochodu. Z perspektywy czasu myślę, że rozsądniej było nie wsiadać do tych tirów. Podziękować, powiedzieć, że chcemy jechać gdzie indziej i czekać na kolejny samochód. Mimo tego, że coś wzbudziło mój niepokój, nie posłuchałam swojej intuicji, bo nie chciałam spędzić kolejnej nocy na stacji, byłam zmęczona i chciałam już jechać dalej. Od innych autostopowiczów, którzy wsiadali do samochód mimo zastrzeżeń, słyszałam, że robili to, gdy bardzo długo czekali i byli tym już zmęczeni. Ta niecierpliwość często zagłusza intuicję i zdrowy rozsądek.
Czy oprócz tej jednej nieprzyjemnej sytuacji, miałaś jakieś inne problemy podczas w podróży?
Właściwie nie. Nocowałam głównie u ludzi z Couchsurfingu i bardzo dobrze trafiałam. Moi gospodarze zawsze byli świetni, nie zdarzyło się nic złego. Pewne niedogodności spowodował fakt, że mam cukrzycę. Podróżowałam z kosztowną pompą insulinową i insuliną, którą musiałam trzymać w specjalnym etui z regulacją temperatury. Ale to też nie był problem, nic się z pompą i lekami nie stało.
Dobrze, że o tym wspominasz. Czy na etapie decyzyjnym cukrzyca była dla Ciebie przeszkodą?
To jest ciekawe, bo jeszcze zanim zdecydowałam się wyjechać w dwumiesięczną podróż, sporo myślałam o tym, jak fajnie byłoby założyć plecak na plecy i przez rok podróżować po świecie. Wiedziałam, że tego zrobić nie mogę ze względu na cukrzycę. Musiałabym mieć zawsze pod ręką insulinę i być ubezpieczona, żeby na bieżąco móc dokupować potrzebne leki i osprzęt. Poza tym muszę w podróży więcej planować, bardziej skrupulatnie, a połowę mojego plecaka zajmuje cały osprzęt. To jest przeszkoda. Dopiero później przyszło mi do głowy, że moja największa przeszkoda może być moją mocną stroną. Wielu młodych ludzi podróżuje, pisze blogi i szuka sponsorów, każdy chce się wyróżnić. Mnie wyróżnia cukrzyca, bo niewielu diabetyków, zwłaszcza z Polski, podróżuje w sposób niezaplanowany, niezorganizowany i przez dłuższy czas, nie mając numerów telefonu do najbliższego szpitala czy ogromnego zapasu leków. Dzięki temu udało mi się nawiązać współpracę z magazynem dla cukrzyków i jedną firmą farmaceutyczną, dla których pisałam relacje z mojej podróży. Dodatkowo, tworząc swojego bloga o podróży, chciałam pokazać, a niektórym wręcz udowodnić, że można tanio i ciekawie podróżować także z cukrzycą insulinozależną. Myślę, że mi się to udało.
Wspominałaś, że decyzja była spontaniczna i nie miałaś zbyt wiele czasu na przygotowanie się do niej. Jak się przygotować i co jest najważniejsze przed taką dwumiesięczną podróżą?
Najpierw przeliczyłam ile mogę wydać na tę podróż i ustaliłam dzienne limity, których nie mogłam przekroczyć. Moim zdaniem to najbardziej podstawowa sprawa. Jeśli chodzi o pakowanie, to trzymam się zasad „mniej znaczy więcej” i staram się brać tylko to, co jest mi niezbędne. Jak jeździ autostopem zdarzają się chwile, kiedy trzeba przejść trochę kilometrów. Plecak nie może być ciężki. Wzięłąm minimum kosmetyków, właściwie tylko mydło, malutki szampon, dezodorant i, przyznaję się, tusz do rzęs (śmiech), ale był mały. Miałam mały, turystyczny ręcznik, jedne długie spodnie, jedne szorty, trzy koszulki, dwa polary, trochę bielizny, jedną kurtkę, sandały, klapki i tampki.
To naprawdę minimum z minimum. Wystarczyło?
Gdzieś w drodze dokupiłam jakieś szorty, ale poza tym wystarczyło. Wiadomo, że musiałam prać właściwie codziennie. Na wszystkich zdjęciach wyglądałam tak samo, więc później dokupiłam sobie jakieś rzemyki, żeby trochę urozmaicić wygląd, bo miałam dość patrzenia na samą siebie. Miałam też taką ładną opaleniznę od koszulek. Muszę przyznać, że dla mnie samej było zaskoczeniem to, że mogę się obejść bez tak wielu rzeczy, których używałam w Polsce.
To codzienne pranie nie było uciążliwe?
Akurat pranie nie, robiłam to przy okazji prysznica, więc nie sprawiało żadnego problemu. Ale było coś innego. Przez pierwszy miesiąc czułam tę wolność, jaką daje podróż autostopem, ale potem ciągłe przemieszczanie zaczęło być uciążliwe. Ludzie, którzy mnie gościli byli świetni i chciałam spędzić z nimi więcej czasu. Zrobiłam się też bardziej leniwa i wolałam pobyć dłużej w przyjemnym miejscu zamiast stać na stacji benzynowej w pełnym słońcu i łapać stopa.
O strachu, problemach i uciążliwościach w podróży już mówiłyśmy, czas na pozytywy. Co wspominasz najmilej?
Bardzo dużo sytuacji i osób. Ale opowiem o jednej, którą pamiętam najlepiej. Gdy przyjechałam do Granady, nasz gospodarz z Couchsurfingu powiedział o festiwalu muzycznym, na który się wybierał i zaproponował, żebyśmy pojechały z nim. Oczywiście pojechałyśmy. Świetnie się bawiliśmy całą noc, nad ranem zaczęłam rozmawiać z pewnym chłopakiem, który mówił bardzo dobrą angielszyzną, co w Hiszpanii jest rzadkością. Rozmawialiśmy o mojej podróży, Couchsurfingu i okazało się, że on również z niego korzysta, a w Hiszpanii jest na wymianie studenckiej w Sewilli. Po półgodzinnej rozmowie chłopak zaproponował nam nocleg. Faktycznie, skorzystałyśmy z niego. Właśnie to, że zaprosił do siebie zupełnie obcą osobę poznaną na festiwalu zapadło mi najmocniej w pamięć.
Takie zbiegi okoliczności w podróży są niesamowite. A co Twoim zdaniem jest najważniejsze w podróżowaniu stopem?
Nie jestem ekspertem, ale to co u mnie się sprawdzało, to rozmowa z ludźmi. Łapałyśmy stopa głównie na stacjach, podchodząc do kierowców i ich zagadując i się uśmiechając. Myślę, że najważniejsza jest właśnie rozmowa i pozytywne nastawienie, takie aktywne działanie zamiast siedzenia na plecaku i czekania, aż się ktoś zlituje. To działa właśnie w Hiszpanii, gdzie ludzie nie chcą się zatrzymywać. Jak się im nie pokaże w rozmowie, że jest się uczciwym człowiekiem, miłym i ciekawym to Cię nie wezmą do samochodu. Ważne jest też, żeby nie tracić nigdy nadziei. Zawsze, gdy długo czekałyśmy, powtarzałam sobie, że „następny samochód na pewno nas zabierze”. Nigdy nie pomyślałam, że to koniec, utknęłyśmy tu na zawsze. Uważam, że takie pozytywne podejście do całej sprawy dużo daje.
Dojechałaś autostopem do celu swojej podróży, Portugalii i... już w niej zostałaś. Jak do tego doszło?
To jest ta część nieplanowana. Pierwszym planem było zrobienie całej podróży, łącznie z powrotem na stopa. Wiele planów w trakcie podróży się zmieniło i okazało się, że nie mamy tyle czasu, aby wrócić do Polski na stopa. Poza tym, jak już dotarłam do Porto to byłam fizycznie zmęczona tym wszystkim. Ciągłą zmianą miejsca, łapaniem stopa, wszystkim. Chciałam posiedzieć w jednym miejscu i mieć spokój. Porto mi się bardzo spodobało, polubiłam mieszkańców i chciałam tu trochę zostać, a moja kompanka chciała zobaczyć jeszcze Paryż, więc się rozdzieliłyśmy. Zostałam w Porto trzy tygodnie, żeby się zregenerować i poleciałam do Polski już samolotem. A jak to się stało, że chwilę później wróciłam do Porto? Jak już mówiłam, bardzo polubiłam miasto i jego mieszkańców, szczególnie jednego. Tak czy siak planowałam wyprowadzkę z Polski, ale myślałam o Włoszech. Skoro jednak zakochałam się tutaj, w Portugalii to zmieniłam plany i przeprowadziłam się do Porto.
Jesteś zadowolona z tej przeprowadzki? Jakie masz dalsze plany?
Oczywiście, że jestem zadowolona, ale wciąż jestem na etapie budowania swojego życia tutaj, bo minęło dopiero niecałe pięć miesięcy. Wiele muszę zrobić, żeby tutaj był mój dom. Brakuje mi rodziny i przyjaciół z Polski, ale zdobywam tutaj nowych, szukam kolejnych możliwości zawodowych, bo póki co pracuję zdalnie na zleceniach. Uważam, że aby miejsce stało się domem potrzebne są trzy rzeczy: znajomi i przyjaciele, praca oraz, oczywiście, miłość. Ja buduję cały czas ten trójkąt i idzie dobrze, po malutku wszystko się udaje, jestem już zaręczona! Chciałabym założyć rodzinę i już tutaj zostać.
Jesteś zatem na dobrej drodze ku temu! Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Ci powodzenia i spełnienia wszystkich życiowych planów! Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Karolina Anglart
Brak komentarzy. |