Chyba każda jasnowłosa dziewczyna wybierająca się na wakacje do Egiptu, Tunezji czy Turcji słyszała do znudzenia od grona życzliwych jak to bardzo będzie musiała opędzać się od nachalnych miejscowych, że mężczyźni „tam” nie mają szacunku dla kobiet, że na pewno ktoś będzie chciał ją kupić za wielbłąda...
Ile w tym wszystkim prawdy, a ile przesady to już inna sprawa, natomiast ja sama przed wyjazdem miałam pewne obawy dotyczące moich przyszłych stosunków zawodowych z Turkami. O ile na wakacjach można bez obaw powiedzieć komuś, że nie ma się ochoty widzieć go więcej na oczy, to już w pracy tych słów raczej użyję wobec kogoś, z kim na przykład dzielę pokój w biurze...
Znam wiele pilotek i rezydentek, które podczas pobytu w Turcji noszą pierścionek na serdecznym palcu, a jakiekolwiek zapędy ze strony mężczyzn ucinają stwierdzeniem o swoim rzekomym małżeństwie. Nie do końca popieram tego rodzaju metodę - Turcy są narodem bardzo rodzinnym, więc pytanie tego rodzaju może wywołać naturalną dla nich ciekawość i grad dalszych pytań - o dzieci, staż małżeństwa, etc. Sytuacja krępująca, bo trzeba dalej ciągnąć nierealną historię naszego rzekomego związku, zaś jeśli prawda wyjdzie na jaw, nasz rozmówca z pewnością poczuje się urażony i oszukany. Jeśli nie w głowie wam romanse mówcie to wprost i nie dawajcie okazji do najmniejszych podejrzeń o flirt - jeden z moich tureckich kolegów uznał za „przeznaczenie” fakt, iż mamy urodziny w tym samym dniu i od tej pory nie pozostawił mnie w spokoju.
Na szczęście, już po kilku dniach wypracowuję swoje własne, dobrane do odpowiednich przypadków metody radzenia sobie w sytuacjach problemowych lub konfliktowych. Przykład? O ile zazwyczaj zakładam, że uprzejmością i prośbą można zdziałać wszystko, to w Turcji w większości wypadków moje prośby zdają się trafiać na grunt wybitnie niepodatny. Kiedy po raz trzeci w ciągu tygodnia w tym samym hotelu ta sama turystka skarży mi się na zepsutą klimatyzację, ja po raz kolejny udaję się z prośbą o jej naprawienie na recepcję, i znów otrzymuję zapewnienie, że wkrótce wszystko zacznie działać, przestaję wierzyć w skuteczność działających na Zachodzie reguł. Podobnie jak w sytuacji kiedy niektórzy pracownicy hoteli, w których gościli moi turyści, zakładają że mogą zmieniać bądź łamać nasze wcześniejsze ustalenia, nie tylko bez zapytania mnie o zdanie, ale często w ogóle bez poinformowania mnie np. o zmianie hotelowego budynku na inny!
Inne rezydentki okazują się mieć podobny problem, natomiast nasi koledzy płci (podobno) silniejszej nigdy nie znaleźli się w takiej sytuacji - tureccy mężczyźni traktują ich jak równych sobie partnerów. Stwierdzam zatem, że jak nie prośbą, to... groźbą - jeśli chcę coś zdziałać, ale jestem zupełnie ignorowana, podnoszę głos, żądam natychmiastowego widzenia się z menedżerem, a swoje zarzuty bądź wymagania przedstawiam w sposób, łagodnie mówiąc, dość zasadniczy. Większość z nich jest tak zaskoczona faktem, że niemal obca kobieta na nich krzyczy, że zaczynają spełniać moje wcześniej „niemożliwe” życzenia - dla zoverbookingowanych turystów nagle magicznym sposobem jednak znajduje się pokój, pan który od trzech dni obiecywał naprawić cieknący w czyjejś łazience kran okazuje się zdolny zrobić to w 10 minut, zaś niepunktualny zwykle kierowca tym razem kończy szybciej papierosa żeby turyści nie musieli czekać na odjazd.
Podczas długiej rezydentury mamy okazję spotkać jednak nie tylko naszych turystów, kierowców i hotelarzy. Mieszkając kilka miesięcy w obcym kraju, koegzystujemy też z lokalnymi mieszkańcami, robimy zakupy w tym samym sklepie i mijamy się na tej samej ulicy. Prawdziwym koszmarem towarzyszącym mieszkaniu w tureckim kurorcie może być właśnie przejście się taką pełną sklepów ulicą. Sprzedawcy widząc jakiegokolwiek obcokrajowca przypuszczają swój atak. Omijając każdego dnia slalomem gigantem kilkudziesięciu Turków namawiających mnie do zakupu podróbek Ray Banów, skórzanej (mniej lub bardziej) torebki Chanel czy letniej sukienki Dolce&Gabbana („Made in Turkey” oczywiście) dochodzę do biura bardziej zmęczona niż po zakupach na letniej wyprzedaży w centrum handlowym.
W końcu pewnego dnia podejmuję wyzwanie, wychodzę z mieszkania odpowiednio wcześniej i zatrzymuję się na krótką pogawędkę z każdym zaczepiającym mnie codziennie sprzedawcą. Z przepraszającym uśmiechem tłumaczę, że choć bardzo podobają mi się sprzedawane przez nich rzeczy, to niestety ja także pracuję tutaj, nie mam tyle czasu i pieniędzy jak spędzający tu wczasy turyści, więc raczej nie zostanę ich klientką, choć bardzo bym chciała. Efekt? Zamiast gradu zachęt do wejścia do sklepu każdego dnia od tego momentu słyszę kierowane do mnie radosne „Merhaba!” - czyli „Dzień dobry”. Od tego momentu moje dni faktycznie stają się dużo lepsze :).
olucha74 | Bravo :) pięknie napisane i jakże prawdziwe :) |